Reklama

Przed dwoma laty Monika, moja młodsza o trzy lata siostra, obchodziła w gronie rodzinnym siedemdziesiąte piąte urodziny. Nieoczekiwanie, tuż po wzniesieniu pierwszego toastu, dostała bólów żołądka.

Reklama

Krewniacy natychmiast zapakowali ją do samochodu i przewieźli do miejscowego ośrodka zdrowia. Tu lekarz orzekł, że boleści są przejściowe, nieistotne. Zaaplikował Monice jakiś zastrzyk przeciwbólowy i poradził wrócić do domu. Przez najbliższe kilka dni dolegliwości wracały z regularnością godną szwajcarskiego zegarka. Mimo to Teodor N., lekarz, do którego stale chodziłam z siostrą, wciąż uspokajał nas, że to nic groźnego, zwykła niestrawność, i niezmiennie zalecał środki znieczulające.

Tydzień po pierwszym ataku po raz szósty zawiozłam Monikę do ośrodka zdrowia. Teraz jednak siostra co rusz traciła świadomość! Byłam przerażona.

Dokładniejsze badanie wykazało, że to problem z woreczkiem robaczkowym

Monikę przewieziono karetką do szpitala wojewódzkiego, gdzie natychmiast wzięli ją na stół operacyjny. Niestety, było już za późno. Dwie godziny później zmarła. Nie mogłam w to uwierzyć. To ja stale uskarżałam się na dziesiątki chorób, a ona była zdrowa jak rydz! W szpitalu powiedziano mi, że przyczyną zgonu była błędna diagnoza lekarza. Gdyby Monikę zoperowano kilka dni wcześniej, nadal by żyła.

Złożyłam w prokuraturze zawiadomienie o dokonanym przestępstwie przez lekarza przychodni rejonowej. Zarządzono sekcję i okazało się, że siostra miała perforację jelita cienkiego i zakażenie otrzewnej. Jednak patolog, który przeprowadził badanie zwłok, w opinii końcowej dość mgliście opisał niewłaściwe rozpoznanie choroby przez Teodora N., zdejmując zeń winę za śmierć Moniki.

Zobacz także

Napisałam więc zażalenie na decyzję prokuratury o odmowie wszczęcia postępowania przeciw lekarzowi. Wyszczególniłam wszystko, co i tak wszyscy wiedzieli, że bez łapówki pieniężnej nasz lekarz nie zainteresuje się żadnym chorym. A nawet, jak posmaruje mu się łapę, to i tak wynik leczenia będzie niewiadomy. Dzięki takiej „opiece” medycznej już kilku moich sąsiadów miało poważne powikłania pochorobowe i musiało skorzystać z leczenia w sąsiednich ośrodkach zdrowia.

Po pewnym czasie odwiedził mnie pan prokurator. Powiedział, że tak „po ludzku” to on wszystko rozumie, ale oficjalnie nie ma żadnych dowodów, które poparłyby moje oskarżenie. Na koniec poradził skierowanie sprawy do wojewódzkiej izby lekarskiej. Ale za wynik nie ręczył.

Napisałam gdzie trzeba i po kilku miesiącach dostałam odpowiedź. Kontrola prawidłowości przebiegu leczenia wykazała jedynie niewielkie uchybienia w diagnozowaniu pacjentki. Zatem choć błędny, dokonany był ze wszelkimi kanonami sztuki medycznej. Dlatego też powołana komisja nie widzi podstaw do uznania…

Ujmując rzecz całą w mniej pokrętnej formie, z całego raportu można było wyczytać między wierszami, że z leczeniem było wszystko w jak najlepszym porządku, i to moja siostra winna jest swojej śmierci.

Ręce mi opadły! Stypa w rocznicę śmierci Moniki odbyła się zgodnie z tradycją. Było dużo wieńców na grobie, kobiety płakały, a mężczyźni zalewali żal gorzałką. W pewnej chwili jeden z krewniaków nawet zakrzyknął do portretu Moniki, że na tego drania lekarza nie ma ziemskiej sprawiedliwości, a i niebieska Temida też maluczkich ma głęboko w nosie.

Gdzieś koło dwudziestej drugiej, kiedy krewniacy zaczęli już podśpiewywać, a mój wnuk spał za stołem pełnym pustych butelek, do drzwi zastukał dzielnicowy. Wpuściłam go, on przyjrzał się podejrzliwie gościom, a zwłaszcza wnuczkowi, i spytał, czy ten gdzieś wychodził. Zaprzeczyłam. Spytałam, o co chodzi. I usłyszałam ciekawą historię.

Otóż mniej więcej w tym samym czasie, gdy po raz ostatni pito „za zdrowie” nieboszczki, Teodor N., nasz lekarz rejonowy, wysiadł z samochodu przed swoją willą. Zmrok dawno już zapadł, więc nawet się nie zorientował, kiedy dostał pierwszy cios w plecy. Upadł. Potem napastnik jeszcze kilkakrotnie zdzielił go czymś twardym po krzyżu i zniknął w ciemności.

Teodor N. zadzwonił na policję i stwierdził, że to zaatakował go mój wnuczek, który od wielu miesięcy obrzuca błotem jego dobre imię. Jednakże Arkadiusz, lat 25, miał stuprocentowe alibi. Ledwo stał na nogach – co dzielnicowy widział na własne oczy – więc nie mógł obić lekarza! Usłyszawszy opowieść policjanta, członkowie mojej rodziny stwierdzili jednomyślnie, że lekarzowi i tak się należało za wszystkie wyrządzone krzywdy.

Po kilku tygodniach postępowanie zostało umorzone z powodu niewykrycia sprawcy. Wcześniej jednak ktoś włamał się do willi pana N. i zdewastował jego gabinet. Znowu zjawili się u mnie przedstawiciele policji, wypytywali mnie o wnuczka, i takie tam… Dzielnicowy, którego znałam, jak jeszcze w krótkich spodenkach latał, posłusznie opowiedział mi, co się stało.

Oto żona lekarza zeznała, że około godziny 16.20, gdy ścierała kurze w gabinecie męża, wszystko było w porządku. Potem usiadła w przylegającym saloniku, by poczytać gazetę. Zmęczona, nieco się zdrzemnęła. Obudził ją straszny huk dobiegający z sąsiedniego pokoju. Kiedy do niego wbiegła, gabinet wyglądał tak, jakby przeszedł tamtędy jakiś huragan.

Znowu zapewniłam, że od rana wnuczek był stale ze mną, na co miałam świadków.

Od tego momentu, w przychodni zdrowia zaczęły się dziać dziwne rzeczy. A to ktoś nie zakręcił kranu i zalało podłogę. A to dziwnym trafem wszystkie bloczki recept w szafce zalał atrament. Komputer odmówił posłuszeństwa, a wezwany technik stwierdził, że coś wykasowało całą zawartość dysku. Kiedy wreszcie, w zamkniętej na klucz sali opatrunkowej została rozbita szklana szafa z lekarstwami, Teodor N. pobiegł do miejscowego proboszcza i zmusił go – zapewne za pomocą sowitych datków – do odprawienia egzorcyzmów w przychodni. Huczało o tym całe miasteczko.

Biedak msze za spokój jej duszy opłacił

Działania księdza nie przyniosły oczekiwanego efektu. W miasteczku zaczęto coraz głośniej mówić o duchu mojej siostry, który mścił się na doktorze po śmierci. W tydzień po egzorcyzmach Teodor N. po raz wtóry został napadnięty. Tym razem jednak zdołał pochwycić napastnika. Okazał się nim Zygmunt B., palacz zatrudniony w przychodnianej kotłowni. Przywdziewając maskę mściciela mojej siostry, chciał dać wyraz swojej zapiekłej niechęci – kilka miesięcy wcześniej Teodor N. złapał go pijanego w pracy i wyrzucił.

Tak oto wieczorne szepty o pokutującej na ulicach miasteczka duszy tragicznie zmarłej Moniki ucichły. Policja miała wreszcie sprawcę… Co prawda, Zygmunt B. nie mógł zdewastować mieszkania lekarza, gdyż dokładnie w tym czasie pił z kolegami, na co miał żelazne alibi. Kto by się jednak przejmował takimi drobiazgami jak zeznania pijaka!

Ale to nie był koniec. Dwa tygodnie po tym, jak palacz trafił do aresztu, lekarz znów został obity. Tym razem, choć nie zdołał ująć sprawcy, zapamiętał narzędzie.

– To była laska! – zeznał na policji.

– Taka z rączką oprawioną białym metalem i zakończoną głową tygrysa.

Policja znów musiała szukać sprawcy. Dzielnicowy po raz kolejny zawitał do mojego domu z pytaniem o wnuczka. Zwrócił uwagę na zdjęcie zmarłej siostry, które stało obok mnie na stoliku. Monika wspierała dłonie na lasce, której rączka wyraźnie zakończona była metalową główką tygrysa. Zgodnie z prawdą przyznałam, że to była ukochana laska Moniki, którą włożyłam jej do trumny. Na co mam świadków.

Po miasteczku znowu gruchnęła wieść o pokutującej duszy czyśćcowej. Dlatego nie zdziwiłam się, jak z ambony proboszcz odczytał, że anonimowa osoba wykupiła dziesięć mszy za spokój świętej pamięci Moniki. Wszyscy wiedzieli, że chodzi o Teodora N. Sam doktor od tamtego czasu bardzo się zmienił. Ludzie w miasteczku wprost nie mogą się nachwalić, jaki to zrobił się z niego dbały o pacjenta i ludzki lekarz.

A więc dosięgła go zemsta zza grobu?

Wierzę w życie pozagrobowe i w to, że kiedyś spotkam się z Moniką, za którą bardzo tęsknię. Ale wierzę także, że ziemskie sprawy trzeba załatwiać na własną rękę.

W końcu to żaden problem upodobnić do siebie dwie laski. Żaden problem obić laską lekarza, kiedy ma się silnego wnuka skłonnego spełnić błagania ukochanej babci i stać się przedłużeniem jej karzącego ramienia. Żaden problem dorobić klucze do pokojów w przychodni, kiedy zna się wszystkich od lat i jako nieszkodliwa staruszka ma się ich całkowite zaufanie. Żaden problem zrobić kilka psikusów…

Reklama

Że to niemoralne? A moja siostra i inni pacjenci, których Teodor N. od lat wykorzystywał?! Za to teraz dusza Moniki z pewnością jest spokojna, a my mamy oddanego lekarza. Same plusy.

Reklama
Reklama
Reklama