Reklama

Mieszkam w niewielkiej miejscowości, która latem zarabia na turystach. Zimą… cóż, zimą czekamy na lato. Czekamy w domach, knajpie, w kościele. Tylko pewnie Gniady, mój koń, na lato nie czeka, bo wtedy ma mnóstwo pracy, wożąc rozochocone turystyczne towarzystwo ozdobną bryczką po okolicznych lasach…

Reklama

Tamtego czerwcowego wieczoru, po robocie, wracałem bryczką do domu

Z Dużego Mostu do przysiółka miałem dobre trzy kilometry. A że przed ruszeniem w drogę wychyliłem w gospodzie kilka głębszych, to i kołysanie na koźle mnie zmogło. Kiedy się ocknąłem, nie widziałem dalej niż do końskiego łba, bo znad pól mgła się podniosła. Gniady znał drogę, więc mogłem być spokojny, że nie zboczyliśmy. No więc postanowiłem jeszcze kapkę się zdrzemnąć. Ocknąłem się przed mostem łączącym oba brzegi Białego Potoku.

W tym miejscu koń zawsze przystawał. Po raz pierwszy zdarzyło się to przed rokiem. Ani batem, ani przekleństwem nie mogłem pognać go do przodu. Zawzięło się bydlę, i już. Dopiero jak zlazłem z kozła i wziąłem za uzdę, ruszył z miejsca, czując obok siebie człowieka. Cały czas jednak niespokojnie strzygł uszami. Ki czort?

Generalnie nie jestem przesądny. Teraz, w wieku komputerów i tak dalej, nie wypada być przesądnym, ale kiedy człowiek jest sam na pustkowiu ze zdenerwowanym zwierzęciem, kiedy owijają go kłęby białej mgły, że nic nie widać, a każdy dźwięk w tej wacie brzmi jak oddech potwora z mitów, to dla świętego spokoju czyni zadość starym przesądom. Dlatego też zawsze przed Białym Potokiem spluwałem za siebie przez lewe ramię. To dla zabobonu, jak uczyła mnie niegdyś mama. Potem żegnałem się krzyżem świętym, i to już było dla Pana Boga.

Tak więc za każdym razem koń stawał przed rzeką. Początkowo kląłem głupie zwierzę, lecz po jakimś czasie dało się do tego przywyknąć. Podobnie stało się i tym razem. Wziąłem więc uparciucha za uzdę i ruszyliśmy do przodu.

Zobacz także

Kroczyłem przed siebie prawie po omacku, ale pewnie. Chodziłem wszak tą drogą nie od dziś. Było słychać szum rzeki i dudnienie kół na wybojach mostu. Wtedy ją zobaczyłem. Stała przy barierce. Młoda była. Włosy długie, jasne, skręcone. Sukienka kwiecista. Jakby na kogoś czekała.

– Co tak, panienko, sama o wieczorowej porze? – zagadałem do niej.

– Na chłopca czekam, proszę pana.

– Nie lepiej by było w chałupie, w cieple? Jak kocha, to przyleci, choćby i końmi go odciągali. Zimno od rzeki ciągnie, a ty w kusej sukience. Siadaj na wóz, to cię kawałek podwiozę. A może nie po drodze ci do Starego Przysiółka?

– Po drodze.

Mówiła, że mieszka w leśniczówce. Dziwne…

Pomogłem jej wsiąść. Od razu poczułem, że cała zziębnięta była. Przeprowadziłem konia na drugą stronę mostu, siadłem koło dziewczyny i tak gadamy. Gdzie mieszka? Ano, mówi, w leśniczówce. Jeszcze mi w głowie wódka tańcowała, to i nie zwróciłem uwagi na jej słowa. Co robi, pytam dalej, by drogę zagadać.

– Czekam na niego, proszę pana.

A wart on chociaż?

– Mówił, że wart.

– Długo ty na niego czekasz? Całaś zmarznięta, jeszcze jakiej choroby się nabawisz.

– Już z rok będzie.

Pomyślałem, że gadamy jak głuchy z niemym, ale co mi tam. Ot, poplecie się trzy po trzy i czas szybciej zleci.

– Znaczy, dzisiaj się nie zjawił.

Pokręciła tylko głową. Posmutniała.

– Nie martw się, skowronku, przyleci on do ciebie, że i dosyć tego będziesz miała.

I tak my gadu, gadu. Przejechaliśmy ze dwa kilometry. Zatrzymałem bryczkę na rozstajach, bo musiałem w prawo skręcić do domu. A do leśniczówki w lewo było.

– Dziękuję, że mnie pan podwiózł – rzekła dziewczyna, zeskakując z wozu.

Patrzyłem, jak rusza ścieżką w las. Potem przystanęła koło olchy i pomachała ręką.

Zaciąłem konia, wykręciłem bryczkę, coś mnie jednak tknęło:

„Jak ona może mieszkać w leśniczówce, skoro tam Sobieraje żyją, co to im…”.

Odwróciłem się, a tu droga pusta!

Mróz mnie po krzyżu przeszedł. Koniowi dałem po pęcinach, że aż sobie młode lata przypomniał, i zdrowaśkę zmówiłem. Następnego ranka nie do końca byłem przekonany, że wydarzenia ostatniego wieczoru rzeczywiście miały miejsce. Coś tam przed rokiem obiło mi się o uszy. Wtedy to ludzie o córce Sobierajów gadali.

Dziewczyna zakochała się i, jak to u nas mówią, podkasała spódnicę, za spodniami poleciała i tyle ją rodzice widzieli. Podobno wcześniej przebąkiwała, że za mąż się wybiera. Rodzice ani chcieli słyszeć. To uciekła. Co prawda, profilaktycznie, policja jej szukała, ale zaraz list przyszedł, że do Niemiec wyjechała, do męża.

Tak już jest, wychowasz, gniazdko uścielesz, a tu frrrru! – i sam zostajesz, człowieku, jak palec, z gderająca żoną albo żona z pijącym chłopem. Tym jednak razem i wstyd doszedł. Bez ślubu, bez sakramentów, choćby i papierka z urzędu. W miasteczku starzy tak gadali i ksiądz z ambony.

Może gdyby Sobieraje żyli tu z dziada pradziada, to wstyd pewnie by ich zżerał, ale że przyjechali do nas niedawno, niecałe dwa lata wcześniej, z dużego miasta, to jedynie smutek w nich mieszkał.

Kilka dni po spotkaniu z dziewczyną zajechałem do leśniczówki, by zabrać gajowego na znakowanie drzew do wycinki w lesie. Ponieważ przyjechałem za wcześnie, leśniczyna zaprosiła mnie na herbatę, sama zaś w kuchni mężowi jedzenie na drogę przygotowywała.

Siedziałem ja w pokoju, herbatę piłem. Do nikogo gęby otworzyć, to i zacząłem patrzeć po zdjęciach ślubnych i rodzinnych fotkach ustawionych na kredensie. Wtedy, Matko Przenajświętsza, o mało się wrzątkiem nie oblałem! Na jednej z fotografii zobaczyłem dziewczynę, tę samą, którą wiozłem kilka dni wcześniej. Siedziała przytulona do matki – znaczy się, to była córka Sobierajów. Tylko czemu po powrocie w miasteczku się nie pokazywała? Może z nielegalnym kwilącym przychówkiem wróciła…

Jak otrzepałem materiał, aż mnie zamroczyło!

Usłyszałem wołanie leśniczego, że jest gotów do drogi, wyszedłem więc przed chałupę, na bryczkę wsiadłem. Ujechaliśmy z pół kilometra. Tamten nic nie gadał, a mnie tu cały czas korciło, coby o dziewczynę zapytać. W końcu nie wytrzymałem.

– Córka – mówię – do was wróciła?

A ten jak nie porwie się na nogi!

– Jaka córka?! O czym gadacie?

– No jakże to. Parę dni temu wieczorem, tu przy mnie siedziała – poklepałem ręką miejsce na koźle między nami. – Na rozstajach wysiadła, przy drodze, tej, co do waszego domu prowadzi.

W tamtego diabeł wstąpił. Złapał mnie za klapy i trząść zaczął. Tak mnie cisnął, że musiałem o wszystkim opowiedzieć.

Tego dnia nie było już żadnej roboty

Leśniczy nawyzywał mnie, że po pijaku zwidy mam i w plotkarskim kotle mieszam. To ja mu na to, że jakby był dobry ojciec, to córka by od niego nie uciekała. Od słowa do słowa, żeśmy się prawie za łby wzięli. W efekcie przestaliśmy się do siebie odzywać. Było tak do momentu, gdy na moście spinającym brzegi Białego Potoku doszło do poważnego wypadku.

Właściwie to nie powinien był się on wydarzyć. Droga równa jak stół. Faktem jest, że kierowca jechał ze zbyt dużą prędkością. Niemniej późniejsze badania wykazały, że skoda była w dobrym stanie technicznym. Jak to się więc stało, że na moście nagle skręcił w bok, auto przebiło barierkę i runęło do wody z wysokości dwudziestu metrów, na kamieniste dno potoku? No, nie było co zbierać ani z auta, ani z kierowcy.

Lotem błyskawicy rozeszła się wieść, że pechowcem był Tadeusz Z., mieszkaniec jednego z okolicznych przysiółków. Przed rokiem wyjechał na studia nowym samochodem, który dostał od rodziców jako nagrodę za świetnie zdaną maturę. Jakiś miesiąc później siedzę w domu, a tu ktoś puka. Otwieram drzwi, patrzę, leśniczy stoi. Gość w dom, Bóg w dom, więc zaprosiłem do środka.

Na zgodę – powiedział leśniczy i flaszkę zza pazuchy wyjął.

– My się tak znów mocno nie kłócili, żeby się mocno przepraszać – odparłem, ale nie jestem głupi, żeby darmowy poczęstunek odrzucać.

Wkrótce na jaw wyszedł cel wizyty.

– Głupio mi z tym, tak… Ale co tam. Może mnie wyśmiejecie, sąsiedzie, ale… Córka mi się od kilku dni śni po nocach. Płacze. Kazała do was przyjść, żebyście pokazali, w którym miejscu stała, jak odjeżdżaliście. Tam nakazała kopać.

Pojechaliśmy tam moją bryczką. Wskazałem miejsce. Obaj wzięliśmy łopaty do rąk. Kilkanaście minut później trafiłem na zbutwiały materiał. Jak go z ziemi otrzepałem, to aż mnie zamroczyło. Z takiego samego była uszyta sukienka tamtej dziewczyny. Wezwaliśmy posterunkowego. Kilka godzin później znaleziono trupa młodej kobiety. Jak wykazały późniejsze badania, należał do córki Sobieraj. Zgon nastąpił przed rokiem.

Reklama

W torebce leżącej obok trupa, trafiono na list adresowany do Tadeusza Z. Dziewczyna informowała chłopaka, że jest z nim w ciąży. Dalej groziła, że jeśli się z nią nie ożeni, to zawiadomi policję i zezna nieprawdę – że ją wziął siłą. Był też drugi list. Chłopak wyznaczał dziewczynie potajemną schadzkę, po której Monika już nigdy nie wróciła do domu. Rok czekała, by wyrównać rachunki z chłopakiem.

Reklama
Reklama
Reklama