Reklama

Nie byłam w dobrym humorze, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi. Nie oczekiwałam nikogo i chciałam w spokoju pomyśleć o swoim życiu. Za drzwiami stała obca kobieta. Dobrze ubrana, wysoka, w gustownym kapelusiku i wełnianym, świetnie skrojonym szaroniebieskim płaszczu.

Reklama

– Nie mam nastroju na dysputy religijne – odparłam zmęczonym tonem. – I niczego nie kupuję.

Chciałam zamknąć drzwi, ale kobieta powiedziała:

– Ja w sprawie naszyjnika. To ważne.

Od razu wiedziałam, o jaki naszyjnik jej chodzi. Ten, który Tobiasz, mój narzeczony, podarował mi tydzień temu podczas kolacji z rodzicami. Niby był to prezent dla mnie, ale po wzroku mojej mamy widziałam, że oto straciłam ostatnią sojuszniczkę. Uznała ostatecznie, że ten mężczyzna jest właściwym kandydatem na męża dla jej córki.

Zobacz także

Naszyjnik był cenny. Piękny i wyjątkowy. Z jednej strony była to stara, kunsztowna robota, z drugiej, jego forma – splecione ze sobą w niespotykany sposób złote i srebrne nici – była nowoczesna. Uroku dodawały zwisające złote kuleczki.

– Długo szukałem czegoś takiego – powiedział miękko Tobiasz, gdy patrzyłam na lśniący na aksamitnej wykładzinie ozdobnego pudełka klejnot. – Właścicielka twierdziła, że nie jest na sprzedaż, ale ja zawsze dostaję to, czego pragnę.

Wiedziałam to z własnego doświadczenia.

Tobiasz nie był mężczyzną, którego bym wybrała na męża

Był przystojny, inteligentny, oczytany. Dobrze wychowany. Zamożny. Ale była w nim jakaś niecierpliwość, która mnie niepokoiła. Tobiasz wypatrzył mnie na koncercie w filharmonii. I uznał, że chce mnie mieć. Przez rok owijał mnie swoja pajęczyną uwagi, prezentów, drobnych przysług wyświadczanych moim rodzicom. Ich zdobył bez reszty. Tata, zachwycony, namawiał mnie do ślubu. Jeszcze mama wyczuwała w nim drapieżnika, ale naszyjnik przechylił szalę na korzyść Tobiasza.

– Kochanie – powiedziała tamtego wieczoru, gdy zostałyśmy same. – To prawdziwy mężczyzna, i to normalne, że trochę się go obawiasz. Twoja łagodna kobiecość wyczuwa w nim silną męskość. Ale czyż nie jest to ekscytujące? Z pewnością życie z nim będzie bardziej interesujące niż życie z jakimś bezpiecznym ciapą. No i seks… – mrugnęła do mnie okiem. – Założę się, że jest w łóżku niczym Grey.

– Nie będę z tobą rozmawiać o seksie – skrzywiłam się.

– To porozmawiajmy o życiu – zmieniła ton. – Jest biznesmenem, który zapewni godziwy byt żonie i dzieciom. Twoje marzenia o „przyjacielu”, z którym możesz gadać o wszystkim i tulić się pod kocem, oglądając seriale, są niedojrzałe. Masz dwadzieścia osiem lat, czas dorosnąć. Tobiasz jest idealnym kandydatem na męża.

Niby mama miała rację. Niby od dziecka marzyłam o kimś takim jak on – przystojnym, silnym i zamożnym. Był interesujący i podniecał mnie. Że nie był przytulastym misiem? Nie można mieć wszystkiego. A jednak coś mnie uwierało, nie pozwalało się cieszyć. Z drugiej strony, nie odrzucę oświadczyn takiego mężczyzny tylko dlatego, że „coś mnie uwiera”. Potrzebowałam… konkretów.

W rozpaczy i bólu przybiegła do warsztatu

I tu pojawia się obca kobieta, która chce mi opowiedzieć coś o naszyjniku. Zaprowadziłam ją do salonu, usiadłyśmy na kanapie i zamieniłam się w jedno wielkie ucho.

– Moja prababcia Florentyna, zamiast jak jej starsza o rok siostra Róża wyglądać męża i wyszywać obrusy do swojej wyprawki ślubnej, marzyła, by razem z ojcem tworzyć w jego warsztacie złotniczym cuda – zaczęła starsza pani. – Jako dziecko uciekała spod surowego spojrzenia matki i przyglądała się pracy ojca. Prapradziadek Konstanty nie dorobił się synów, więc nie przeganiał sprytnej dziewuszki z warsztatu. A kiedy zorientował się, że ma do czynienia z autentycznym zainteresowaniem i talentem, zaczął córkę uczyć. Nie dlatego, by chciał kiedyś zapisać jej rodzinną pracownię, bo przecież była tylko kobietą, ale go to bawiło. Z czasem Flora pomagała ojcu w coraz bardziej skomplikowanych zleceniach. Robiła pierścionki, brosze, zapinki wysadzane kamieniami.

Jednak ojciec wciąż szukał mężczyzny, któremu mógłby przekazać swoje dziedzictwo. I pewnego dnia w warsztacie pojawił się młody czeladnik, inteligentny, przystojny, który pod okiem mistrza uczył się rzemiosła. Florentyna na polecenie papy także uczyła młodzieńca, i nie wiedzieć kiedy, w jej sercu zapłonęła do chłopaka miłość. Ona sama dość późno się zorientowała, ale kiedy już się to stało, zaczęła planować swoje dalsze życie u boku Rajmunda. Marzyła, że oboje będą tworzyć dzieła sztuki złotniczej, a ich miłość doda blasku klejnotom.

Tak jak Róża latami wyszywała obrusy i koszule nocne do ślubnej wyprawki, tak Flora postanowiła zrobić na swój ślub naszyjnik. Najpiękniejszy na świecie, ze złotych i srebrnych nici, fantazyjnie i kunsztownie splecionych, wysadzanych drobinami klejnotów. Była to koronkowa robota, którą wykonywała w tajemnicy, nocami, w każdej wolnej chwili. Tworząc naszyjnik, przelewała weń całą swoją miłość i pragnienie. Była tak tym pochłonięta, że nie zauważała rzeczywistości. Wieść, że ojciec postanowił za Rajmunda wydać Różę, wręcz ją poraziła. Nie rozumiała dlaczego, dopóki nie ujrzała siostry zarumienionej pod gorącym spojrzeniem chłopaka.

Kiedy ona marzyła, Róża zabrała jej ukochanego. Kiedy ona tworzyła kunsztowne dzieło, Rajmund dał się uwieść głupiej i pretensjonalnej dziewczynie. Ale nie to było najgorsze. Kiedy Flora, w rozpaczy i bólu przybiegła do warsztatu, chcąc zniszczyć naszyjnik, zastała tam ojca. Oglądał jej dzieło, prawie skończone, z zachwytem. Powiedział: „Twoja siostra będzie przepięknie w nim wyglądać podczas ślubu”. Flora chciała krzyczeć, że to ona miała wyjść za Rajmunda. Ale stała tylko jak sparaliżowana, niezdolna wykrztusić słowa sprzeciwu.

Śmierć siostry to był ten cud, na który czekała

Przez kolejne tygodnie, gdy kończyła naszyjnik, jej serce krwawiło, a dusza krzyczała z rozpaczy. Nienawidziła wszystkich – rodziców, siostrę, Rajmunda. Nawet siebie. Płakała nieustająco, choć nikt nigdy nie ujrzał na jej twarzy nawet jednej łzy.

Pół roku później odbył się ślub. Wszyscy zachwycali się naszyjnikiem, a Róża powiedziała, że ma najcudowniejszą siostrę na świecie. Flora, martwa w środku, stała tuż za młodymi, którzy przed księdzem przysięgali sobie miłość. Kiedy Rajmund powiedział sakramentalne „tak”, Flora zrozumiała, że oto umarła jej ostatnia nadzieja na cud. Serce jej niemal pękło.

I wtedy Róża chwyciła się za pierś, krzyknęła i osunęła się na ziemię, tuż zanim przysięgła Rajmundowi miłość i posłuszeństwo. Lekarz potem stwierdził, że jej serce nie wytrzymało. Ale Flora wiedziała, że Róża nie umarła, bo miała chore serce. To był ten cud, na który czekała – tylko że to diabeł wziął na siebie spełnienie jej marzenia. Flora namówiła rodziców, by pochowali Różę w ślubnej sukni, z naszyjnikiem. „To mój prezent dla niej”, przekonywała. „Jest jej, i tylko jej”. I tak się stało.

Róży już nie było, ale była druga córka, i Konstanty wydał ją za Rajmunda. Któremu, jak się okazało, było obojętne, która kobieta grzeje mu łóżko, byle dostać w spadku po mistrzu jego zakład. Florentyna nigdy już nie wzięła do ręki złotniczych narzędzi. Milcząca, smutna, poświęciła się mężowi, którego znienawidziła, i dzieciom, na które przelała swoją potrzebę miłości. Zmarła w wieku czterdziestu ośmiu lat.

Nagle wszystko stało się jasne

Życie toczyło się dalej. W czasie okupacji straciliśmy niemal wszystko. Tragedia przyszła w czterdziestym trzecim – gestapo aresztowało najstarszego syna mojego pradziadka, wuja Henryka. Oficer, który mógł pomóc, był miłośnikiem sztuki. Moja babcia Malwina, która uwielbiała pamiętniki Florentyny i czytała je wielokrotnie, wspomniała na naradzie rodzinnej o naszyjniku pochowanym z Różą. Nikt nie wierzył, że mógłby być bardzo cenny, ale w desperacji pradziadek z synami otworzyli w nocy rodzinny grobowiec i odsunęli wieko trumny Róży. Naszyjnik tam był – lśniący złotem, srebrem i pyłem klejnotów. Był wyjątkowy. Niemiec przyjął naszyjnik i zwolnił wuja Henryka. I tak dzieło Florentyny przestało być własnością naszej rodziny.

Na początku lat dziewięćdziesiątych ja i mój mąż pojechaliśmy do Niemiec zarobić na dom. On pracował na budowach, ja zatrudniłam się jako opiekunka i towarzyszka starszej pani w bogatej posiadłości. Elsbeth miała siedemdziesiąt lat i wciąż kochała przyjęcia, wędrówki i dyskusje o książkach, przeważnie dziewiętnastowiecznych romansach. Polubiłyśmy się. Pewnego wieczoru Elsbeth szykowała się na uroczystą kolację rodzinną. Chciała, żebym dała jej kolię, którą trzymała w niewielkim sejfie. Musiałam otworzyć kilka pudełek, żeby znaleźć tę kolię, którą chciała. I w jednym pudełku ujrzałam naszyjnik Florentyny. Rozpoznałam go z dokładnej ryciny, jaką zrobiła moja prababka w swoim pamiętniku.

Spytałam staruszki, skąd go ma. Powiedziała, że jest w jej rodzinie od czasów wojny. Z frontu przywiózł go jej ojciec i podarował matce. „To przeklęty naszyjnik”, powiedziała. „Musi być na nim krew niewinnych. Dwie kobiety, które go założyły, po kilku godzinach zmarły na serce. Moja matka była pierwszą. Nigdy go nie nakładam”. Opowiedziałam wtedy Elsbeth historię Florentyny i naszyjnika, który uratował życie wuja Henryka. I wtedy staruszka powiedziała, żebym go sobie zabrała. Że może jak wróci do rodziny, klątwa zniknie. Ale ja wiem, czuję, że to nie jest takie proste. Że nienawiść Flory wciąż w nim tkwi i uderzy w każdą kobietę, która go nałoży. Powinnam go zniszczyć, ale… nie mam serca. Jest pamiątką rodzinną.

– A jednak go pani sprzedała – powiedziałam. – Mojemu narzeczonemu. Czyżby ruszyło panią sumienie i przyszła mnie ostrzec?

– Nie sprzedałam go – zaprzeczyła cicho. – Został mi zabrany.

– Ktoś go pani ukradł i sprzedał mojemu narzeczonemu? – Mówiłam te słowa, a jednocześnie słyszałam w głowie głos Tobiasza: „Właścicielka nie chciała go sprzedać, ale ja zawsze dostaje to, czego chcę”.

– On mi go zabrał – głos kobiety stwardniał. Spojrzała mi w oczy. Ujrzałam w nich desperację człowieka, który nie ma już nic do stracenia. – Na poczet długu, jak powiedział. Mój syn przegrał pieniądze. Pani narzeczony przyszedł trzy dni temu do mojego domu i zażądał zwrotu pieniędzy. Nie miałam, więc jego człowiek przeszukał wszystko, przy okazji niszcząc wiele rzeczy, i znalazł naszyjnik. Wiedziałam, że da go swojej narzeczonej, bo mi to powiedział. Nie wiedziałam, co robić, ale dwa dni temu zobaczyłam was razem, i tak odkryłam, gdzie pani mieszka. Mogłabym milczeć, czekać na śmierć niewinnej, ale nie potrafię – wstała z kanapy. – Teraz piłka jest po pani stronie. Nie przyszłam, by mi go pani zwróciła, tylko by znała pani prawdę. Nie musi mnie pani odprowadzać, znam drogę – skinęła głową i wyszła.

Uwierzyłam jej. Może było łatwiej, bo chciałam uwierzyć. Ale z drugiej strony, nagle wszystko stało się jasne, i moja nieufność wobec Tobiasza, i jego nagłe milknięcia, gdy rozmawiał ze współpracownikami. Odetchnęłam z ulgą, a jednocześnie z pewnym żalem. Szkoda, że mój narzeczony jednak okazał się kimś, kogo nie chcę na męża. Ale teraz miałam konkretny powód, by z nim zerwać.

Reklama

Naszyjnik oddałam właścicielce. Postanowiła go zniszczyć, by zawarta w nim energia zranionej kobiety nigdy już nikogo nie zabiła.

Reklama
Reklama
Reklama