Reklama

Mam opinię kobiety, która wie, czego chce. Od lat jestem podporą naszej rodziny – to ja pilnuję świąt, rocznic, harmonii przy stole i tego, żeby nikt nie siedział z założonymi rękami, gdy trzeba zmywać po obiedzie. Mam męża Edwarda, córkę Magdę i... zięcia Piotra. Oficjalnie go lubię, ale w głębi duszy uważam go za lekkoducha. Ten jego wieczny uśmiech i „nie ma problemu” na każde pytanie... coś mi tu zawsze zgrzytało. Magda go uwielbia, więc nigdy nie powiedziałam niczego głośno, ale wiele razy miałam ochotę zapytać: „Ty naprawdę wiesz, co robisz?”.

Reklama

Gdy Piotr zapowiedział, że na naszą rocznicę upiecze tort truskawkowy – sam, własnoręcznie – uśmiechnęłam się grzecznie, ale w myślach już go sobie wyobrażałam, jak w pośpiechu pakuje zamówienie z cukierni do bagażnika. Bo przecież to facet. Co on może wiedzieć o pieczeniu?

Miałam wątpliwości

Po obiedzie, kiedy w salonie zapadła cisza, Piotr wniósł tort. Niósł go jak relikwię – ostrożnie, z dumą i... z lekko podniesioną brodą, jakby spodziewał się owacji.

– Proszę państwa, oto dzieło mojego życia – zażartował, stawiając tort na stole.

Goście aż jęknęli z zachwytu. Truskawki lśniły jak na zdjęciu z magazynu kulinarnego. Biszkopt wyglądał idealnie. A smak? Niech to szlag – był pyszny.

– Piotr, ty to chyba pomyliłeś zawody! – zaśmiała się ciotka Basia. – Zostaw tę swoją inżynierię i otwieraj cukiernię!

– No Piotruś, ty chyba jakiś kurs cukierniczy potajemnie robisz! – zaśmiał się wujek, a reszta przytaknęła z zachwytem.

Uśmiechnęłam się, duszkiem wypijając kieliszek szampana. Coś mi tu nie pasowało.

On to na pewno zamówił – szepnęłam Edwardowi, gdy wszyscy rozprawiali o kremie.

Ale ja już nie słuchałam. Cicho wymknęłam się z salonu i poszłam za dom. Wiedziałam, że prawda jest w śmietniku. Musiała tam być.

Zabawiłam się w detektywa

Zagrzebałam się w worku jak detektyw-amator. W kontenerze były szypułki po truskawkach i ślady kremu na papierowych ręcznikach. Ale to nie wszystko. W rogu, pod zmiętym papierem, leżał karton, który przykrywał ciasto i tłusty świstek papieru.

Myślałam, że go mam. Że to pewnie opakowanie po transporcie i paragon z cukierni.

To była chwila mojego tryumfu. Ale wtedy rozwinęłam papierek.

Karteluszek zawierał przepis, starannie spisany odręcznym pismem. Z poprawkami.

Patrzyłam na niego chwilę, z bijącym sercem. To nie był żaden wydruk ani rachunek. To nie była ściąga z internetu. To było jego pismo. Piotra.

I nagle zrobiło mi się wstyd. Nie przed nim. Przed sobą.

To była moja pokuta

Nie mogłam zasnąć tej nocy. Leżałam na plecach, wpatrzona w sufit, z kartką z przepisem w dłoni. To nie była zwykła kartka. To był dowód. Na jego staranie. Na moją małostkowość.

Zeszłam cicho na dół. Kuchnia była pusta, tylko zegar cykał bezlitośnie.

– Sama nie śpię, a jeszcze mnie sumienie gryzie – mruknęłam do siebie, siadając przy stole.

Na blacie rozłożyłam składniki. Mąkę, jajka, cukier, masło. Stare, poplamione zeszyty z przepisami. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz piekłam coś z potrzeby serca, a nie z obowiązku.

– Weronika, ty się z wiekiem robisz miękka – mruknęłam z przekąsem.

Ale mimo to działałam. Ubiłam białka, przesiałam mąkę. Krem zrobiłam tak, jak kiedyś mama mnie uczyła. Tort nie wyszedł idealny. Truskawki zjechały na bok, biszkopt nieco opadł.

– Piotr miał rację – westchnęłam. – Trzeba mieć cierpliwość. I serce.

O piątej nad ranem siedziałam przy stole z kubkiem herbaty, a tort chłodził się w lodówce. Był mój, niedoskonały, ale szczery. Moja pokuta. Mój sposób na powiedzenie „przepraszam”, choć wiem, że nigdy nie padło z moich ust.

Kiedy Edward zszedł na dół, spojrzał na mnie zdziwiony.

– Ty tu siedzisz od świtu?

– Miałam sprawy do przemyślenia – burknęłam. – I do zrobienia.

– Tort?

– Mhm. Truskawkowy. Jak Piotra. Tylko pewnie gorszy.

Popatrzył na mnie długo, z czymś w rodzaju czułości.

– Weronika... czasem mnie zaskakujesz.

A ja się nie odezwałam. Bo pierwszy raz od dawna... nie wiedziałam, co powiedzieć.

Chciałam się odwdzięczyć

Po południu pojawiłam się u Magdy z własnym tortem w rękach. Niosłam go ostrożnie, jakby od tego zależał pokój na świecie. Piotr otworzył drzwi. Był zaskoczony – rzadko wpadałam niezapowiedziana, i to jeszcze z wypiekami.

– O, teściowa z tortem? – zażartował. – To chyba znak końca świata.

– Albo jego początku – mruknęłam i weszłam, nie czekając na zaproszenie.

W salonie panował rozgardiasz – dzieciaki krzyczały, ktoś oglądał bajkę, a Magda właśnie kończyła odkurzać.

– Mamo, coś się stało? – zapytała, zerkając z niepokojem.

– Nic się nie stało. Przyniosłam tort.

– Przecież wczoraj był. Ten Piotra.

– Wiem. Ale ja też chciałam spróbować. Upiec. Tak po prostu.

Usiedliśmy przy stole, cała trójka. Pokroiłam tort. Krem był trochę zbyt gęsty, biszkopt ciut zbity. Ale smakował... domowo.

– Trzeba mieć talent, żeby zrobić coś tak pysznego jak twój, Piotrze – powiedziałam w końcu. – Ja próbowałam. I nie wyszło nawet w połowie tak dobrze.

Piotr spojrzał na mnie z niedowierzaniem. A potem – coś się w nim zmieniło. Puścił łyżkę i uśmiechnął się szczerze.

– Dziękuję. To dla mnie dużo znaczy.

Nie odpowiedziałam. Tylko skinęłam głową. Bo powiedziałam już wszystko, co było trzeba.

Przełamaliśmy lody

Wieczorem, gdy dzieci już spały, a Magda poszła wziąć prysznic, zostałam w kuchni z Piotrem. Oboje zmywaliśmy naczynia w ciszy, jakbyśmy bali się ją przerwać i coś popsuć.

– Twój tort... był naprawdę dobry – rzucił w końcu Piotr, odkładając talerz.

– Wiem, że nie dorównał twojemu – odparłam, zerkając na niego kątem oka.

– Ej, bez przesady. Mój pierwszy też się rozpadł.

Spojrzałam na niego zaskoczona.

– Serio? Ten idealny tort? Rozpadł się?

– Nie ten. Pierwszy. Tego, którego jadłaś, upiekłem dopiero za drugim podejściem. Pierwszy wylądował w koszu. Nawet Magdzie nie mówiłem.

Uśmiechnęłam się pod nosem.

– Widziałam poprawki na przepisie, który wyrzuciłeś do śmieci. Przepraszam, myślałam, że go kupiłeś.

Piotr zaśmiał się, wycierając ręce w ścierkę.

– Serio? Szukałaś dowodów?

– Tak. Bo ja jestem taka... podejrzliwa. Złośliwa. Kontrolująca.

– Trochę tak – przyznał z uśmiechem. – Ale przynajmniej jesteś szczera.

– Teraz jestem. Ale długo nie byłam.

Usiedliśmy przy stole. Milczeliśmy chwilę, aż w końcu powiedziałam:

– Myślałam, że nigdy nie będę ci ufać. Ale ty się nie poddajesz. To... robi wrażenie.

– Wiesz, chyba pierwszy raz czuję, że mnie lubisz.

– Nie przesadzaj. Lubić to może za dużo powiedziane.

– Ale już nie chcesz mnie udusić?

– Już nie – westchnęłam. – Chyba.

I oboje się zaśmialiśmy. Pierwszy raz szczerze.

Poznaliśmy się lepiej

W kolejnych tygodniach coś się zmieniło. Nie od razu i nie dramatycznie, ale zauważalnie. Zaczęłam patrzeć na Piotra inaczej. Już nie widziałam w nim gościa, który zajął miejsce przy stole bez zaproszenia. Widziałam człowieka, który się stara.

Zaskakiwał mnie drobiazgami. Odbierał dzieci z przedszkola, gdy Magda nie mogła. Pomagał Edwardowi w ogrodzie, nie czekając, aż go ktoś poprosi. Przynosił świeże bułki, zanim jeszcze wstałam.

– Wiesz, Weroniko, Piotr sam wymyślił, żeby zrobić rodzinny piknik w parku – rzuciła Magda pewnego popołudnia. – Nawet zrobił listę dań. Widziałam, jak przeglądał twój zeszyt z przepisami.

Znieruchomiałam, trzymając filiżankę herbaty.

Mój zeszyt?

– Tak. Mówił, że tam są najlepsze sałatki. Że to twoja specjalność.

Nie odpowiedziałam. Ale poczułam ciepło na sercu.

Tydzień później, przy wspólnym gotowaniu, podsunęłam mu chochlę.

– Spróbuj zupy. Sama nie jestem pewna, czy dobra.

– Mamo, ty pytasz mnie o opinię kulinarną? – zażartował.

– A czemu nie? Skoro potrafisz upiec tort, może i zupę ocenisz.

Wziął łyżkę, spróbował i pokiwał głową.

– Dobra. Jak na ciebie – rewelacyjna.

Ty łobuzie – rzuciłam z przekąsem, ale się uśmiechnęłam.

I wtedy zrozumiałam: czasem, żeby komuś zaufać, trzeba po prostu... dać mu się poznać.

Uczyłam się kochać

Może i jestem trudna. Może za bardzo chcę wszystkiego dopilnować, za często wierzę tylko sobie, a ludziom patrzę na ręce, jakby mieli coś do ukrycia. Ale potrafię się uczyć. Nie zawsze od razu, nie bez oporu – ale jednak.

Tort truskawkowy Piotra był początkiem czegoś większego. Nie chodziło o cukier, biszkopt czy krem. Chodziło o zaufanie. O uznanie, że drugi człowiek może być inny, a mimo to – wartościowy. Że nie muszę rozumieć jego sposobu działania, by docenić efekty.

Dziś, patrząc na zdjęcie z naszej rocznicy, widzę nas – mnie i Piotra – stojących obok siebie. On w fartuchu z plamą po kremie, ja z kieliszkiem wina, uśmiechnięta. I tylko ja wiem, ile mnie kosztowało, by ten uśmiech był szczery.

Nie jestem ideałem. Ale zrobiłam miejsce dla niego – w kuchni, przy stole, w sercu. I to wystarczy.

Bo rodzina to nie tylko ci, których lubimy od razu. To także ci, których musimy się nauczyć kochać. I którym musimy pozwolić, by nas do siebie przekonali – truskawką, uporem, ciszą... albo po prostu – obecnością.

Weronika, 61 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama