Reklama

Odkąd wróciłam do pracy po urlopie macierzyńskim, codzienność zmieniła się w niekończące się logistyczne wyzwanie. Dwoje dzieci, mąż pracujący w delegacjach i ja – próbująca godzić obowiązki zawodowe z domowymi. Dlatego propozycja teściowej, że może zająć się wnukami, wydawała się jak dar z nieba. Przecież i tak jest na emeryturze, nie ma obowiązków, a zawsze podkreślała, jak bardzo czekała na wnuki. Szybko jednak zrozumiałam, że nic, co związane z pomocą z jej strony, nie będzie proste. Każdy dzień zamieniał się w kolejną porcję łaski, za którą miałam być wdzięczna.

Myślałam, że mogę na nią liczyć

– No i jak tam dzieci? – zapytała teściowa przy śniadaniu, które w niedzielę wyjątkowo zjedliśmy razem.

Dają popalić – odpowiedziałam półżartem, licząc na odrobinę współczucia. – Szczerze mówiąc, chyba niedługo padnę na twarz.

– No cóż, takie są uroki macierzyństwa – westchnęła, popijając kawę. – Ja też miałam ciężko, a nikt się nade mną nie rozczulał.

Przemilczałam to. Wiedziałam, że rozmowy z nią często przypominały balansowanie nad przepaścią. Jedno słowo za dużo i już był dramat. Ale potem, zaskakująco, sama zaproponowała:

– Wiesz, mogłabym ci pomóc. W końcu dzieci to radość. A ja przecież całe życie czekałam na wnuki.

Ucieszyłam się, może nawet za bardzo. Po tej rozmowie przez dwa dni chodziłam jak na skrzydłach, snując plany, że może raz w tygodniu uda mi się pracować z domu w spokoju albo chociaż zrobić zakupy bez biegania za wózkiem i dwójką krzyczących maluchów. Pierwszy poniedziałek wyglądał obiecująco. Teściowa przyszła rano, ucałowała dzieci, pożegnała mnie z teatralnym „nie martw się, ja tu wszystko ogarnę” i zostałam sama, niemal wzruszona. Ale zadzwoniła już po czterech godzinach.

– One są nie do ogarnięcia – oznajmiła na wstępie. – Młody wszystko psuje, a mała cały czas płacze. Przyjeżdżaj, bo ja nie dam rady.

To był dopiero początek.

Traktowała wnuki jak karę

Z czasem jej pomoc zamieniła się w przysługę z katalogu specjalnych życzeń. Każde moje „czy możesz dziś przyjść do dzieci?” spotykało się z przeciągłym westchnieniem i dziwną pauzą. Czekałam w tej ciszy, aż w końcu docierało do mnie, że chyba jednak nie bardzo.

– Wiesz, mam swoje lata. To nie takie proste, jak ci się wydaje – mówiła, patrząc na mnie spod oka.

– Mamo, ty przecież jeszcze niedawno w ogrodzie przekopywałaś ziemię, sadziłaś róże i sama mówiłaś, że czujesz się jak młódka.

– A co, nie mogę mieć gorszego dnia?

Nie walczyłam. Wiedziałam, że i tak na końcu powie, że się poświęca. Że przecież mogłaby w tym czasie jechać do koleżanki, iść na spacer, pójść na jogę, którą zaczęła ostatnio po czterdziestu latach braku sportowej aktywności. Ale jednak czasem przychodziła. Za każdym razem, gdy zostawała z dziećmi, później miałam do słuchania: co zrobiłam źle, że dzieci są źle wychowane, jak są rozpuszczone i że „teraz to dzieci tylko mają wymagania, a zero dyscypliny”.

Nie potrafiłam zrozumieć. Przecież to ona sama chciała pomóc. Kiedy urodziłam pierwsze dziecko, była pierwszą osobą, która kupiła kołyskę i obwieściła wszystkim znajomym, że „w końcu będzie babcią”. A teraz... teraz brzmiało to, jakby opiekowanie się wnukami było karą.

Nie jestem niańką – powtarzała raz po raz. – To, że jestem babcią, nie znaczy, że muszę rezygnować z życia.

Nie mówiłam jej, że ja z życia rezygnowałam codziennie.

Byłam zdana na jej łaskę

Najbardziej bolało mnie to, że każda jej pomoc miała cenę. Nie chodziło o pieniądze. Chodziło o tę atmosferę, jakby robiła coś ponad siły, jakby łaskawie zniżała się do tego, by wyświadczyć mi przysługę.

– Gdybyś była lepiej zorganizowana, nie musiałabyś mnie prosić – usłyszałam kiedyś.

Zamurowało mnie. Przez chwilę miałam wrażenie, że może rzeczywiście coś robię źle. Może inni radzą sobie lepiej? Ale wystarczyło, że przypomniałam sobie poprzedni tydzień, kiedy przez trzy dni z rzędu pracowałam do późna, a potem w nocy wstawałam do dzieci, bo młodsza miała zapalenie ucha, a starszy koszmary.

Nie chciałam, żeby moja frustracja przelała się na dzieci, więc zaciskałam zęby i uśmiechałam się. Nawet wtedy, gdy teściowa mówiła, że jej się „nie chce” albo że „ma dziś słabszy dzień”. A ja – bez względu na swój dzień – musiałam po prostu funkcjonować. Bo kto, jak nie ja?

– Wiesz, ja chcę ci pomagać, ale nie mogę tego robić codziennie – rzuciła pewnego dnia, choć nigdy nie prosiłam o codzienność.

– Nie chcę, żebyś czuła się wykorzystywana – odpowiedziałam grzecznie, choć w środku gotowało się we mnie.

– No właśnie. I dlatego lepiej, jak to będą takie drobne przysługi. Czasem. Kiedy mi pasuje.

Wszystko brzmiało, jakby bycie babcią było aktem dobrej woli. Jakby wnuki nie były jej rodziną, a jakimś obowiązkiem społecznym, od którego można się wymigać. A ja miałam coraz częściej poczucie, że jestem petentką we własnym domu.

Nie uznawała moich zasad

Prawdziwe problemy zaczęły się wtedy, gdy dzieci zaczęły zauważać różnice. U mnie w domu obowiązywały zasady – rytuały, godziny posiłków, kąpieli, ograniczenia dotyczące słodyczy i bajek. U teściowej wszystko było „dla świętego spokoju”.

– Dziś babcia dała mi dwa batoniki! – krzyczał zachwycony syn, wbiegając do kuchni.

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. Była godzina siedemnasta, a zaraz miał jeść kolację.

– A bajki? – zapytałam ostrożnie.

Cały film oglądaliśmy. Babcia mówiła, że zasłużyliśmy.

Kiedy wieczorem poruszyłam temat, teściowa wzruszyła ramionami.

Co w tym złego? Przecież to dzieci. Mają być szczęśliwe.

– Ale to rozbija nasz rytm dnia. Potem nie chcą jeść, nie mogą zasnąć, są rozdrażnieni.

– Może za dużo od nich wymagasz?

Poczułam się, jakby teściowa testowała moją cierpliwość. Za to ona zawsze była ta lepsza, spokojniejsza, bardziej wyrozumiała. I tylko ja miałam coś do udowodnienia. Gdy próbowałam wprowadzić jakieś zasady na czas jej opieki, unosiła brwi z niedowierzaniem.

– Ja się nie dam instruować. Wychowałam dwoje dzieci i jakoś przeżyły.

Ale to moje dzieci – przypomniałam cicho.

– A ja jestem ich babcią. I będę je rozpieszczać, a nie tresować.

Coraz częściej łapałam się na tym, że wolałam wziąć dzień wolny niż prosić ją o pomoc. Wewnętrzny spokój był cenniejszy niż parę godzin oddechu. Bo u niej wszystko miało swoją cenę – a zasady były tylko wtedy, kiedy jej pasowały.

Miarka się przebrała

Pewnego dnia zadzwoniła, zanim zdążyłam wypowiedzieć pierwsze słowo.

– Nie mogę dziś przyjść. W sumie to nie wiem, czy w ogóle dam jeszcze radę – powiedziała bez żadnego wstępu.

Zamilkłam. Serce mi przyspieszyło. Byłam już spóźniona do pracy, mąż znów wyjechał, a dzieci czekały spakowane przy drzwiach. Liczyłam, że choć raz nie usłyszę pretensji, tylko zwykłe „będę”.

– Mamo, do niczego cię nie zmuszałam. Nigdy – odpowiedziałam spokojnie, ale głos mi drżał. – Prosiłam cię, bo mówiłaś, że chcesz pomagać.

– No tak, ale nie myślałam, że to będzie aż taka odpowiedzialność. To nie są już słodkie niemowlaki, tylko żywe srebra. A ja mam swoje lata!

Nie miałam już siły tłumaczyć, że to przecież jej wnuki. Że wystarczy mi, by była raz w tygodniu, ale naprawdę – obecna, zaangażowana, bez łaski. Że czasem chcę się napić kawy bez przerwy na krzyk czy przewijanie. Ale nic z tego nie powiedziałam. Zamiast tego zadzwoniłam do koleżanki i poprosiłam ją o numer do opiekunki, z której pomocy kiedyś korzystała. Jeszcze tego samego tygodnia umówiłam spotkanie. Było mi przykro, ale czułam ulgę.

Teściowej już więcej o nic nie prosiłam. Gdy po tygodniu zapytała, co u dzieci, odpowiedziałam krótko:

– Wszystko dobrze. Mamy teraz opiekunkę. Sprawdza się.

Nie skomentowała. Odczułam satysfakcję i smutek jednocześnie. Bo wiedziałam, że miarka się przebrała. Już nie chciałam jej „pomocy”. Chciałam tylko spokoju.

Wybrałam wolność

Od kiedy zatrudniłam opiekunkę, nasze życie nabrało równowagi. Nie idealnej, ale naszej. Dziewczyna była punktualna, cierpliwa i pełna energii. Dzieci ją polubiły, a ja mogłam w końcu spokojnie pracować, nie bojąc się, że za chwilę dostanę telefon z pretensjami.

Teściowa, co ciekawe, nie pytała już, czy może przyjść do dzieci. Dzwoniła rzadziej, odwiedzała jeszcze rzadziej. Przez pierwsze tygodnie miałam wyrzuty sumienia – czy nie przesadziłam, czy nie byłam zbyt ostra? Ale potem przypomniałam sobie wszystkie te sytuacje, kiedy czułam się jak intruz proszący o przysługę. Wszystkie te spojrzenia pełne wyższości, kąśliwe uwagi i niedopowiedziane żale. Nie, nie przesadziłam. Zrobiłam to, co było najlepsze dla mojej rodziny. A może przede wszystkim – dla mnie samej.

Pewnego razu spotkałyśmy się przypadkiem w sklepie. Teściowa była z koleżanką. Widząc mnie, powiedziała z uśmiechem:

– O, matka się wyrobiła. Teraz już nie trzeba pomagać?

– Teraz mam pomoc, która nie robi tego z łaską – odpowiedziałam cicho, ale wystarczająco wyraźnie, żeby zrozumiała.

Spojrzała na mnie, jakby chciała coś powiedzieć, ale tylko skinęła głową i odeszła. Wróciłam do domu spokojniejsza niż kiedykolwiek. Nie chodziło o opiekunkę. Chodziło o granice. I o to, że nie muszę już codziennie mierzyć się z łaską podszytą żalem. Wybrałam wolność za wszelką cenę.

Edyta, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama