Reklama

Nazywam się Barbara. Jestem zwykłą emerytką z małego miasteczka. Życie mi się nie układało jakoś szczególnie – spokojne, ale skromne. Mój dzień toczył się zawsze podobnie: wstawałam, robiłam sobie herbatę, podlewałam kwiaty w ogrodzie, robiłam zakupy w osiedlowym sklepiku. Cieszyłam się z drobiazgów – z uśmiechu wnuków, z nowych kwiatów, które udało mi się wyhodować, z pogawędek z sąsiadkami pod trzepakiem. Byłam spokojna, pogodzona z tym, że świat pędzi, a ja już za nim nie nadążam.

Reklama

Ale miałam swoje małe marzenia. Czasem, kiedy siedziałam z kubkiem herbaty, myślałam o tym, jakby to było, gdyby coś się nagle odmieniło. Kiedy kupowałam los w totolotka – a robiłam to od lat – zawsze mówiłam do siebie: „Kiedyś to wygram i kupię sobie nowe zasłony do kuchni”. To było takie moje małe marzenie.

Sąsiadki śmiały się, że jestem uparta, a proboszcz nieraz żartował z moich kuponów, mówiąc:

– Pani Basiu, jak już pani wygra, to chociaż na dach kościoła niech pani coś da!

Nie przypuszczałam, że ten dzień naprawdę nadejdzie. Aż tu nagle... sprawdzam wyniki losowania i... nie wierzę własnym oczom – szóstka!

Zostałam milionerką spod trzepaka

Siedziałam wtedy przy kuchennym stole, kupon leżał przede mną. Serce waliło mi tak mocno, że myślałam, że zaraz wyskoczy z piersi. Patrzyłam na te liczby, a one… zgadzały się. Wszystkie. Jeden, dwa, trzy razy sprawdzałam, a za każdym razem wychodziło to samo. Wygrałam. Wygrałam szóstkę w totka.

Zadzwoniłam do Magdy, mojej córki. Odebrała po trzecim sygnale.

– Co?! Ty naprawdę wygrałaś?

– Tak, Madziu. Nie mogę w to uwierzyć, ale chyba tak.

Słyszałam, jak zakrywa usta ręką, a potem zaczęła krzyczeć do męża:

– Rafał! Mama wygrała! Szóstkę w totka!

Minutę później Andrzej już do mnie dzwonił.

– Mamo, teraz to żyć, nie umierać! Może nowy samochód kupimy?

Jak tylko odłożyłam słuchawkę, zadzwonił proboszcz.

– Pani Barbaro, gratuluję! To znak od Boga! Taki dach by się przydał…

Wszyscy chcieli ze mną rozmawiać, każdy coś planował. Ja siedziałam i patrzyłam przez okno, na trzepak, pod którym zawsze suszyłam pościel. I wtedy mnie uderzyło – teraz jestem milionerką. Barbara spod trzepaka.

Serce mi się cieszyło, ale gdzieś tam, pod tym wszystkim, czułam coś dziwnego. Coś, co nie dawało mi spokoju.

Wszystko się popsuło

Z początku wszyscy się cieszyli. Magda przychodziła prawie codziennie, Andrzej wpadał na kawę, nawet sąsiadki przestały tak głośno komentować pod trzepakiem. Ale po kilku tygodniach zaczęły się pytania, coraz trudniejsze i coraz bardziej nachalne.

– Mamo, musimy zrobić remont. Może mogłabyś trochę pomóc? – zapytała pewnego dnia Magda, a Andrzej siedział wtedy obok niej, z nosem w telefonie, niby obojętny, ale jego palce nerwowo bębniły po stole.

– Mama zawsze ci więcej daje – warknął nagle Andrzej.

– Nieprawda! To ty zawsze byłeś oczkiem w głowie! – Magda podniosła głos, a ja siedziałam i patrzyłam na nich, jak na obcych ludzi.

Z sąsiadkami też zrobiło się dziwnie. Przychodziły niby na herbatę, ale zawsze rozmowa schodziła na pieniądze.

– Barbaro, pożyczysz mi parę stówek? Oddam na pewno, wiesz, jak to jest… – mówiła Irena, patrząc mi prosto w oczy, a ja wiedziałam, że nie odda.

Wieczorami siedziałam sama w fotelu i myślałam: to już nie są moje dzieci. To nie są moi przyjaciele. Wszyscy coś ode mnie chcą, każdy coś wylicza, a nikt nie pyta, jak ja się czuję.

Zaciskałam dłonie na kubku z herbatą i czułam, jak powoli parzy mnie w skórę.

Byłam dla nich bankomatem

Stałam wtedy w kuchni. Szykowałam obiad dla rodziny, bo dzieci ostatnio chętnie mnie odwiedzały. Od wygranej minęły już 3 tygodnie i atmosfera zdawała się być coraz bardziej napięta.

Z salonu dochodziły ich głosy – Magdy i Andrzeja – kłócili się, myśląc, że nie słyszę.

– Mama już się starzeje, trzeba myśleć, co po niej… – mówiła Magda, a jej głos był zimny, obcy.

– No właśnie. Wiesz, ile tej kasy zostało? Powinniśmy to jakoś zabezpieczyć, zanim ktoś inny się dorwie – odparł Andrzej.

– Co ty bredzisz, przecież to wszystko powinno być nasze! Zasłużyliśmy, nie? – warknęła Magda.

Znieruchomiałam. Poczułam, jak coś we mnie pęka. Moje dzieci, mój syn i córka, planowali, jak podzielić się pieniędzmi. Moimi pieniędzmi. A ja przecież żyłam. Słyszałam, jak Andrzej rzucił coś pod nosem, jakby się wahał.

– Nie chcę o tym gadać, to dziwnie brzmi… – mruknął.

Ale Magda go przycisnęła:

– Lepiej teraz, niż jak będzie za późno.

Wtedy wstałam, drzwi skrzypnęły, a oni zamilkli jak na komendę.

Nie chcę być bankomatem – powiedziałam cicho, z tym spokojem, który budzi największy strach. – Jestem waszą matką. Nie interesuje was, jak się czuję? Nie myślicie o tym, co ze mną, tylko co z pieniędzmi?

Magda spojrzała na mnie z ukosa, niby speszona, ale zaraz zaczęła coś mówić, tłumaczyć się, że źle zrozumiałam, że to nie tak, że się martwią… Ale ja już wiedziałam swoje. W ich oczach nie byłam matką. Byłam portfelem.

Usiadłam z powrotem przy stole, patrzyłam na te filiżanki, które zostawili na stole – z niedopitą herbatą, z odciśniętymi śladami szminki, ze śladami ich życia, które już ze mną niewiele miało wspólnego. Pomyślałam wtedy, że może lepiej było nigdy nie wygrywać. Może lepiej było żyć tak, jak dawniej – skromnie, ale spokojnie.

Straciłam wszystko

Kiedy patrzyłam na swoje odbicie w szybie, czasem miałam wrażenie, że patrzę na kogoś zupełnie obcego. Kobieta z krótkimi, farbowanymi włosami, w miękkim swetrze, w otoczeniu pięknych, nowych mebli i ogromnej kuchni. Wydawało się, że wszystko mam – przestronny dom, nowe zasłony w oknach, nawet srebrne sztućce, które zawsze były dla mnie symbolem luksusu. Ale kiedy siedziałam przy stole, sama, z filiżanką herbaty, czułam się, jakbym była na wygnaniu.

Próbowałam jeszcze ratować to, co zostało. Dzwoniłam do Magdy, mówiłam, żeby przyszła z dziećmi na obiad, że zrobię ich ulubione kotlety, że upiekę ciasto. Odpowiadała, że nie ma czasu, że potem, że wpadnie, jak się trochę ogarnie. Andrzej raz obiecał, że zajrzy, ale potem zadzwonił, że jednak nie może, bo coś w pracy, bo ważne sprawy. Próbowałam nie płakać, ale czułam, jak coś się we mnie kruszy.

Znajomi, którzy kiedyś przychodzili na kawę, zniknęli. Nie dzwonili, nie pytali. A kiedy spotykałam ich na ulicy, odwracali wzrok. Może się bali, że poproszę o zwrot pożyczki? Albo, że sama będę chciała czegoś od nich?

Siedziałam wieczorami w wielkim salonie, w którym kiedyś planowałam urządzać rodzinne święta, i słyszałam tylko tykanie zegara i echo własnych kroków. Czasem myślałam, że nie mam już nikogo. Nawet te zasłony, które sobie wymarzyłam, nie cieszyły. Zasłony i nowy dywan – dla kogo to wszystko?

Spojrzałam raz na stary kupon totolotka, który włożyłam do ramki i postawiłam na komodzie, jakby był jakimś trofeum. I wtedy pomyślałam: to wszystko zaczęło się od tych sześciu cyfr. Sześciu cyfr, które kosztowały mnie wszystko, co naprawdę było ważne.

Pieniądze były przekleństwem

Długo siedziałam w salonie tamtego wieczoru, zapatrzona w okno, za którym noc przesuwała się powoli, jakby chciała zostać ze mną na dłużej. Światła ulicznych latarni rzucały blade refleksy na ściany, a ja patrzyłam, jak tańczą po moich nowych zasłonach. Cicho, bezszelestnie. W tym domu było za dużo ciszy. Za dużo przestrzeni, za mało ludzi.

Zrozumiałam wtedy, że pieniądze, które kiedyś wydawały się spełnieniem marzeń, były w rzeczywistości przekleństwem. Wygrałam szóstkę, ale przegrałam wszystko, co miało znaczenie. Straciłam dzieci, ich miłość, zaufanie. Moje życie, które kiedyś było proste, może czasem biedne, ale prawdziwe, zamieniło się w coś sztucznego, zimnego.

Czułam się pusta. Oszukana przez własne marzenia. Patrzyłam na telefon i czekałam, aż ktoś zadzwoni, powie „mamo, jak się czujesz?” albo „babciu, możemy przyjechać?” Ale telefon milczał.

Zostałam sama, z nowymi zasłonami i starym kuponem w ramce. I z myślą, że szczęście nie ma ceny, a na pewno nie da się go kupić za wygraną w totolotka. Szczęście to ktoś, kto przychodzi bez interesu, kto po prostu chce być blisko, bez kalkulacji, bez oczekiwań.

Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek to odzyskam. Czy znowu ktoś zapuka do moich drzwi, tak po prostu, bez powodu.

Może tak, może nie. Ale jeśli kiedyś to się zdarzy, wiem jedno – wtedy już nie dam się oszukać.

Barbara, 66 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama