„Od prawie 30 lat gram w totka. Raz nie puściłem kuponu i wymarzona szóstka przeszła mi koło nosa”
„Patrzyłem na ekran, jakby był częścią absurdalnego snu. Najpierw jedna liczba – 32, potem 12, potem 44. Kolejne spadały jak krople deszczu na blaszany dach. Wszystkie sześć. Zamarłem. W pierwszej chwili pomyślałem, że to powtórka. To przecież niemożliwe. Jakiś żart, chichot losu”.

- Redakcja
Od dwudziestu siedmiu lat powtarzam ten sam rytuał – co tydzień, w każdą środę o 17:55, wchodzę do tej samej kolektury, by puścić kupon z tymi samymi liczbami. Nie piję, nie mam nikogo, nie mam marzeń – poza tym jednym. Wierzę, że kiedyś trafienie szóstki odmieni moje życie. Wyobrażam sobie wtedy dom z ogrodem, kobietę, która pokocha mnie za coś więcej niż wygląd i nudne rozmowy. Totolotek to moja jedyna nadzieja. Bez niego wszystko byłoby zupełnie puste.
Los bywa potwornie okrutny
Wszystko zaczęło się od tej rozmowy w sklepie. Stałem w kolejce po mleko i chleb, a tuż przede mną – ona. Starsza pani z płaszczem obszytym futerkiem, który dawno przestał być modny. Nagle się odwróciła i spojrzała na mnie jakby z nadzieją.
– Pan z bloku obok? Z klatki B? – zapytała.
Nie miałem pojęcia, kim jest, ale uprzejmie się uśmiechnąłem i przytaknąłem. I tak zaczęła opowiadać o swojej kotce, która zaginęła dwa dni wcześniej. Że może ktoś ją widział, bo takiej burej, z krzywym ogonem to się nie da nie zauważyć. Mówiła długo, a ja, grzecznościowo kiwając głową, zapomniałem, po co właściwie wyszedłem z domu. Zorientowałem się dopiero wieczorem, kiedy usiadłem z herbatą. Odruchowo spojrzałem na zegarek – 19:23. Losowanie. I wtedy mnie trafiło. Przecież nie puściłem dziś kuponu.
– Cholera jasna... – syknąłem do siebie.
Spojrzałem w lustro. Blada twarz, siwe pasma przy skroniach. Patrzyłem sobie prosto w oczy.
– To nic, Adam, nic wielkiego – próbowałem się uspokoić. – Jutro zagrasz. To tylko jedno losowanie.
Ale gdzieś w środku czułem ukłucie, jakby ktoś przeciął cienką nić. Usiadłem na kanapie z pilotem w ręce. I wtedy, bez specjalnego planu, włączyłem losowanie. Ot tak, z przyzwyczajenia. Gdy kule zaczęły wypadać z maszyny, przez moment miałem irracjonalną nadzieję, że nie padną moje liczby. I los bywa straszliwie okrutny, bo niestety padły.
Myślałem, że to jakaś pomyłka
Patrzyłem na ekran, jakby był częścią jakiegoś absurdalnego snu. Najpierw jedna liczba – trzydzieści dwa. Potem dwanaście. Potem czterdzieści cztery. Kolejne spadały jak krople deszczu na blaszany dach – znajome, moje. Wszystkie. Wszystkie sześć. Zamarłem. W pierwszej chwili pomyślałem, że to powtórka, może stare losowanie. To przecież niemożliwe. Jakiś żart, chichot losu. Ale nie – na dole ekranu widniała dzisiejsza data. Miałem ochotę krzyczeć, ale głos ugrzązł mi w gardle. Wyszeptałem tylko do siebie:
– To... to nie może być… przecież dzisiaj nie zagrałem…
Chwyciłem telefon i – sam nie wiem czemu – zadzwoniłem do Michała z pracy. Nie byliśmy bliskimi kumplami, ale to był pierwszy numer, jaki miałem pod ręką.
– Michał? Ja… słuchaj… właśnie były wyniki totka. Wpadło. Moje liczby. Wszystkie...
– Stary, co ty gadasz? – zaśmiał się. – No to gratulacje! Masz teraz miliony!?
– Ale ja… ja nie zagrałem dziś. Zapomniałem.
Po drugiej stronie nastała cisza.
– Aha. No to trudno. Słuchaj, nie przejmuj się, to tylko losy. Inna szansa się na pewno trafi.
– Losy?! – wrzasnąłem. – 25 milionów, Michał! To nie jakaś cholerna zdrapka w kiosku!
Rozłączyłem się i rzuciłem telefonem o kanapę. Zalała mnie fala emocji – bezradność, gniew, rozpacz. Chodziłem po mieszkaniu w kółko jak zwierzę w klatce. To była moja jedyna szansa. Całe życie czekałem, aż fortuna się do mnie uśmiechnie. A kiedy to się wreszcie wydarzyło – spóźniłem się. Nie, nie spóźniłem. Po prostu nie przyszedłem.
Czułem się jak ostatni gamoń
Nie spałem tamtej nocy. Zwinąłem się na kanapie, z włączonym telewizorem, ale nawet nie wiedziałem, co leci. Gapiłem się w sufit i prowadziłem rozmowy – ze sobą, z ojcem, którego już nie było, z byłą dziewczyną, której nie widziałem od lat.
– Widzisz? Miałem rację – mówił mój wyobrażony ojciec z tonem pogardy. – Zawsze byłeś gamoniem, Adam.
Potem pojawiła się Iwona. Uśmiechnięta, w tej zielonej sukience z ostatniego lata, które spędziliśmy razem.
– 25 milionów? – roześmiała się. – Może wtedy byś mi się oświadczył, co? Może wreszcie byś się do czegoś nadawał?
Nawet szef przyszedł mi do głowy. W czarnym garniturze, którego nie zdejmuje nawet przy 30 stopniach.
– Panie Adamie, chciałbym pogratulować. Zawsze wiedziałem, że coś z pana będzie – wyobraziłem sobie, jak wyciąga do mnie dłoń, żeby uścisnąć mi prawicę.
Te wizje wcale nie były miłe. Każda ciągnęła mnie jeszcze bardziej w dół. Rano, około piątej, założyłem buty i wyszedłem z domu. Poszedłem pod kolekturę. Stałem przed nią długo, z rękami w kieszeniach, jak bezdomny, który nie wie, dokąd iść. Patrzyłem przez szybę na zamknięte okienko. Tak jakbym mógł cofnąć czas, tylko wystarczy stanąć tu odpowiednio długo.
– Tutaj… – szepnąłem. – Tu powinno się wszystko zacząć. A ja nawet nie przyszedłem.
To była tylko chwila. Kilka minut zbyt późno, kilka słów za dużo. I wszystko przepadło.
Przegrałem swoje życie
Zadzwoniłem do mamy. Pierwszy raz od miesięcy. Odebrała niemal od razu.
– Adam? Co się stało?
– Nic. Po prostu… chciałem pogadać.
– Jesteś jakiś inny. Coś się dzieje, prawda?
– Mamo… – wziąłem głęboki oddech. – Całe życie mi nie wyszło.
Po drugiej stronie zamilkła. Słyszałem tylko jej oddech.
– Synku… nie mów tak. Każdy ma gorszy czas. Zobaczysz, jeszcze się wszystko ułoży.
– Nie ułoży. Nigdy się nie ułożyło. Bo nawet jak miałem szansę, to jej nie zauważyłem. Albo zlekceważyłem. Ty zresztą zawsze we mnie nie wierzyłaś...
– Adam… – westchnęła. – Ja tylko chciałam, żebyś miał spokojne życie. Żebyś nie czekał, aż coś spadnie z nieba. Tyle razy mówiłam ci…
– No właśnie. Mówiłaś. Że jestem przeciętny. Że mam się cieszyć, że w ogóle mam pracę. Nigdy we mnie nie wierzyłaś – rzuciłem z wściekłością i się rozłączyłem.
Telefon wylądował na stoliku. Sięgnąłem po butelkę. Nie pamiętam nawet, skąd ją miałem. Chyba została po jakichś świętach. Nie lubiłem pić, ale tego wieczoru nie chciałem być trzeźwy. Wyszedłem na miasto. Trafiłem do jakiegoś baru. Głośna muzyka, obcy ludzie. Wszyscy pili, śmiali się. Ja siedziałem przy kontuarze i w kółko opowiadałem historię o 25 milionach, których nie puściłem.
– No stary, ale jak to? – zapytał jakiś młody chłopak.
– Po prostu. Nie puściłem. I przepadło – odpowiedziałem i wypiłem kolejnego drinka.
Wróciłem do domu nad ranem, zataczając się. Nie byłem pijany. Byłem przegrany.
Nie miałem już siły
Wróciłem do kolektury tydzień później. Dokładnie o tej samej godzinie co zwykle – 17:55. Kasjerka spojrzała na mnie z uśmiechem, ale coś w mojej twarzy musiało ją zaniepokoić, bo nagle przestała się uśmiechać.
– Dzień dobry. Ten sam zestaw? – zapytała cicho.
– Tak. Ale to już bez znaczenia – burknąłem i podałem jej drobne.
– Może następnym razem się uda, proszę pana – rzuciła pogodnie, jakby to miało mnie pocieszyć.
– Następnym razem? – spojrzałem jej prosto w oczy. – Następnego razu nie będzie. Rozumie pani? Ja już miałem swój raz. I przegapiłem go, bo gadałem o jakimś zafajdanym kocie.
Zrobiło się cicho. Ludzie w kolejce za mną milczeli. Kasjerka tylko skinęła głową i podała mi kupon. Nie wziąłem go. Zostawiłem na ladzie i wyszedłem. Na ławce przed sklepem siedział starszy facet z papierosem. Spojrzał na mnie spod czapki.
– Wszystko w porządku, kolego?
– Nie. Ale dzięki, że pytasz.
– Z kobietą?
– Z życiem.
Facet kiwnął głową.
– Wiesz… z totkiem jest jak z kobietami. Trzeba mieć szczęście, nie rozum.
Nie odpowiedziałem. Zacisnąłem pięści. Chciałem się na niego rzucić. Krzyczeć, że nie zna mojego życia, że nie ma pojęcia, ile znaczyło to jedno pieprzone losowanie. Ale nie miałem siły. Odszedłem. Wiedziałem już, że wszystko skończyło się wtedy, gdy nie poszedłem do kolektury. Że moje życie, całe to przeciętne i puste życie, zakończyło się dokładnie o 18:30 tamtego wieczoru.
Nie marzę już, nie ma o czym
Siedzę w tym samym mieszkaniu, przy tym samym stole. Na ścianie ten sam zegar, który tyka głośniej niż kiedyś. Przede mną rozrzucone kupony – sprzed miesięcy, może lat. Nie sprawdzam ich już. Po co? I tak nigdy więcej nie padną moje liczby. Szansa się wydarzyła. Przeszła obok mnie cicho, bez fanfar. A ja nawet nie byłem na miejscu.
Jak to mówili w reklamach? „Zagraj, a może to właśnie ty wygrasz miliony!” Granie było jedynym powodem, żeby wyjść z domu. Jedynym rytuałem, który jeszcze trzymał mnie przy jakimś złudzeniu. Czasem mówię do siebie. Czasem do tych starych kuponów.
– A może to jednak był tylko sen, Adam?
Ale nie był. Gdyby był, nie bolałoby tak długo. Ludzie mówią, że zawsze jest jakaś druga szansa. Nie dla mnie. Ja miałem swoją. Jedną, jedyną. I zamiast ją wykorzystać, odwróciłem wzrok. Teraz nie marzę już o podróżach, ani o kobietach, które mnie pokochają. Teraz marzę, żeby zniknąć spokojnie. Bez echa. Bo tak właśnie wyglądał mój los. Nigdy niespełniony.
Adam, 55 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Chciałem oczarować dziewczynę włoskim daniem. Zaliczyłem kulinarną wpadkę, ale i tak trafiłem do jej serca”
- „Po śmierci męża czułam się w domu jak w trumnie. Obcy ludzie przywrócili mi chęć do życia”
- „Wyszłam za mąż z rozsądku i zdradziłam z braku namiętności. Gdy kochanek postawił mi ultimatum, wszystko się rozsypało”