Reklama

Nie, to niemożliwe!

Za dwa miesiące miałam powiedzieć „tak”. Myślałam, że Robert będzie ostatnim w kolejce moich facetów. Serio. Naprawdę miałam taką nadzieję. Był inteligentny, miał poczucie humoru, dobrą pracę i miłych rodziców, ale… Moje wątpliwości, zamiast się zmniejszać, narastały, aż w końcu poczułam, że jeśli rzeczywiście powiem „tak” i zrobię ten ostateczny krok, to nim minie rok, będziemy składać pozew o rozwód.

Reklama

– Mamo, uspokój się. Nie wiem, czy ostatecznie nie weźmiemy ślubu, ale zrozumiałam, że potrzebuję więcej czasu – powiedziałem cokolwiek, byle załagodzić sytuację.

– Termin wyznaczyliście półtora roku temu! To chyba wystarczająco dużo czasu na podjęcie decyzji?! – mama krzyczała, chodząc po pokoju i gestykulując nerwowo.

– Zawsze mówisz, że mądry Polak po szkodzie. Ja staram się być mądra przed, i też niedobrze.

– Ty mnie nie łap za słówka. Boże… Tyle zaliczek już poszło, sukienka gotowa…

– Wszystko za nasze pieniądze, więc ty nic nie stracisz, a ja potem rozliczę się z Robertem. Zupełnie nie rozumiem, czemu tak dramatyzujesz, on przyjął to o wiele spokojniej. Nawet powiedział, że woli przesunąć datę ślubu albo się rozstać, niż gdybyśmy mieli zaraz po miesiącu miodowym zamieniać sobie życie w piekło.

– Czemu dramatyzuję? Bo mam totalnie nieodpowiedzialną córkę! Bo sądziłam, że do trzech razy sztuka! Bo miałam nadzieję, że moja córka nie odgrywa w realu jakiegoś scenariusza filmowego!

Coraz więcej mi w Robercie przeszkadzało…

No tak. Byłam zaręczona trzy razy, moja wina, biję się w pierś. I to ja rezygnowałam. Biję się w pierś drugą i posypuję głowę popiołem. Ale co poradzę, że zawsze coś mnie powstrzymywało. Poczucie czy przeczucie, że to nie jest to.

Za pierwszym razem był Krzysiek. Mieliśmy zaledwie po dwadzieścia trzy lata, para dzieciaków. Wydawało nam się, że zaręczyny to taki romantyczny gest, zarazem odważny krok, a potem… No właśnie. Nie odczuliśmy żadnej zmiany, bo i niby jaką? Ślubu nie planowaliśmy, bo niby za co? Razem nie mieszkaliśmy, bo studiowaliśmy w rodzinnym mieście i nasi rodzice ani myśleli płacić za stancję, skoro mieliśmy wikt i opierunek we własnej chacie.

Byłam wtedy bardzo zakochana. Nie wiem, czy dojrzałą miłością, czy taką zieloną, ale chyba to z Krzyśkiem, gdybyśmy się tak nie pospieszyli, mogłoby nam wyjść coś pięknego, dobrego, trwałego. Z nikim innym nie miałam takiej więzi jak z nim. Po skończonych studiach planował wyjechać za granicę, a ja się wahałam. Nie chciałam opuszczać rodziny, przyjaciół, porzucać tego, co kochane i swojskie, dla tego, co obce i nieznane… Nazwał mnie tchórzem.

– Skoro tak ci zależy, skoro tak się upierasz, to proszę, zwracam pierścionek i jedź sobie!

Uniósł się honorem i pojechał. Długo płakałam, a potem…

Potem był Daniel. Po kilku krótkich i nieudanych związkach, czy właściwie próbach związków, spotkałam mistera pięknego uśmiechu. Pół roku znajomości i hop, rzucił hasło: pobierzmy się.

Pomyślałam, czemu nie. Chcę ślubu. Chcę udowodnić wszystkim, że jednak potrafię stworzyć porządny, dorosły związek, że wierzę w małżeństwo, w stałość, w żyli długo i szczęśliwie. Zgodziłam się, gdy Daniel poprosił mnie o rękę, bo te drugie – szybkie, szalone – zaręczyny miały zmazać hańbę tych pierwszych, zerwanych.

I nagle uświadomiłam sobie, że nie tyle chcę wyjść za mąż za Daniela, co chcę ślubu. Ale jeśli to zrobię z Danielem, to do końca życia albo do rozwodu, będę musiała z nim być. I z jego sztucznym uśmiechem. W pakiecie z obrączką była cała reszta pana młodego, także jego rodzina, kumple, przyzwyczajenia, wady… A to już mi się nie uśmiechało.

Po Danielu bardzo uważałam na to, z kim się umawiam i jak daleko możemy zabrnąć. Zerwałam zaręczyny dwa razy. Takim wynikiem mało kto się może pochwalić i mało kto chciałby. Ja też, szczerze powiedziawszy, pozostałabym przy pierwszym razie.

To mama poznała mnie z Robertem. Był synem jej znajomej i choć miałam alergię na randki w ciemno, ta akurat miło mnie zaskoczyła. On też nie narzekał. Zaczęliśmy się spotykać, zbliżać i ostatecznie zamieszkaliśmy ze sobą.

Tym razem nie spieszyłam się z podejmowaniem formalnych kroków. Robert też nie był wyrywny w tym aspekcie. I świetnie. Oczywiście rozmawialiśmy o przyszłości, ale bez presji i żadnych terminów. Pewnego dnia poczujemy, że chcemy wejść na wyższy poziom, a do tego czasu spokojnie poczekamy. Dopiero po trzech latach byliśmy na to gotowi, a datę ślub wyznaczyliśmy na półtora roku później.

I oto znowu byłam w tym samym miejscu, tylko że teraz miałam trzydzieści cztery lata. Powinnam być mądrzejsza, nie rezygnować tuż przed metą, a jednak całą sobą czułam, że wychodząc za Roberta popełnię największą pomyłkę w swoim życiu. Oboje popełnimy błąd. Coraz więcej mi w Robercie przeszkadzało, coraz mniej nas łączyło.

Poznając się lepiej, od podszewki, odkrywaliśmy, jak bardzo się różnimy, i były to kwestie nie do pogodzenia. Nie da się na przykład znaleźć kompromisu, jeśli chodzi o szczepionki. Tak jak nie da się być trochę w ciąży. Chodziło o pryncypia.

Zaniemówiłam na widok tego nowego klienta

Po długiej i szczerej rozmowie doszliśmy do wniosku, że lepiej rozstać się teraz niż potem, lepiej po dobroci niż po złości. Co nie zmienia faktu, że fatalnie się czułam z tym, że zerwałam trzecie zaręczyny.

Moja rodzina mało się mnie nie wyrzekła. Byli mną rozczarowani do szpiku kości. Z etykietką czarnej owcy postanowiłam nie dokładać im więcej wstydu i zmartwień, i przestałam w ogóle się umawiać. Nie chciałam randek, spotkań, prób budowania czegoś, co wcześniej czy później i tak się rozpadnie.

Poza tym byłam zmęczona – sytuacją, sobą, związkami – i potrzebowałam oddechu. Również od sondującego spojrzenia matki, jej głębokich westchnień i wypisanej na twarzy obawy typu: Boże, z czym ta dziewucha znowu wyskoczy? Z niczym, mamo. Miałam pracę, miałam znajomych, miałam swoją jogę, to mi wystarczyło do szczęścia.

– Beata, zajmiesz się nowym klientem? – szefowa zajrzała do mojego biura. – To jakaś francuska firma, a ty najlepiej znasz francuski.

– Jasne – skinęłam głową.

Zamknęłam laptop, wstałam, spojrzałam w stronę drzwi i… zaniemówiłam na widok osoby, którą wprowadziła przełożona.

– Pani Beata się panem zajmie, zapraszam tutaj.

Wyszła, a my staliśmy naprzeciwko siebie jak dwa słupy soli. Nie widziałam go dziesięć lat, ale poznałabym go zawsze i wszędzie.

– O Boże, Beti… – westchnął.

Po pierwszym szoku uśmiechnęłam się, szczerze i szeroko.

Jego oczy lśniły jak gwiazdy, a ja ledwo mogłam oddychać

Szybko załatwiliśmy sprawy służbowe, a że akurat była pora lunchu, wybraliśmy się do pobliskiej knajpki, żeby porozmawiać o starych czasach i o tym, co teraz robimy w życiu. Usiedliśmy przy stoliku i… dopadło nas skrępowanie.

Nie wiedziałam, od czego zacząć. On też milczał i tylko patrzył na mnie. Oboje syciliśmy się swoim widokiem, jakbyśmy nic innego nie musieli jeść. Wspaniale było go zobaczyć i przekonać się, że jest cały i zdrowy, że wszystko u niego w porządku. Nagle parsknęliśmy śmiechem i zmieszanie prysło. Zaczęliśmy rozmawiać. O pracy, o naszych rodzinach, starych znajomych, wciąż jednak omijając najbardziej interesujący nas temat.

– Wyszłaś za mąż? Masz dzieci? Jesteś z kimś? – spytał w końcu na jednym wydechu.

– Nie. Jakoś z nikim mi się nie ułożyło do tej pory. Pech albo po prostu… jestem jakaś felerna – rozłożyłam bezradnie ręce.

– To jest nas dwoje. Starałem się, ale wszystko rozpadało się, zanim dotarłem do ołtarza. Dwa razy odwoływałem ślub… Mam na koncie trzykrotny zwrot pierścionka zaręczynowego.

– Czemu? – zamrugałam powiekami. Głupie pytanie. A ja co, lepsza?

– Po prostu to nie było to… – powtórzył mój gest bezradności. – Byłem gówniarzem, gdy pozwoliłem odejść najlepszej kobiecie pod słońcem. Potem żadna inna nie mogła się z nią równać… – jego oczy lśniły jak dwie gwiazdy, a ja ledwo mogłam oddychać.

– Ja też zaręczałam się jeszcze dwa razy… – przyznałam się.

Krzysiek miał swoje życie we Francji…

Zbieg okoliczności? Zbyt niesamowity. Wpatrywaliśmy się w siebie i czuliśmy, że to nie jest przypadek. Stanowiliśmy żywy dowód na istnienie przeznaczenia. Pod stolikiem Krzysiek wyciągnął rękę i złapał moją dłoń, ściskając ją lekko. Odwzajemniłam uścisk. Jakbyśmy w ten sposób chcieli coś przypieczętować. Oboje wiedzieliśmy, co.

Tym razem nikomu nic nie powiedziałam o nowym-starym związku. Zresztą Krzysiek miał swoje życie we Francji; chciał otworzyć oddział firmy w Polsce, ale to mogło trochę potrwać. Poza tym nie byłam pewna, czy coś z tego wyjdzie. Wszak nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki…

To już była zupełnie inna rzeka. Ostrożnie stąpaliśmy po jej dnie, starając się wybadać teren, poznać jej meandry. Nie chcieliśmy się poranić o wystające korzenie ani wpaść w jakiś dół czy wir. Kiedy jednak zamieszkaliśmy razem, bo Krzysztof wrócił dla mnie do Polski, nie dało się już dłużej ukrywać naszego związku. Moja matka tylko się przeżegnała…

Mieszkamy razem od pięciu lat. Nie zaręczyliśmy się, nie zależy nam na ślubie. Wiemy, co jest najważniejsze. To, co pulsuje i przepływa między nami. To niemal magiczne porozumienie, namiętność, która wybucha, gdy zaczynamy się dotykać, szczęście, gdy patrzymy na siebie. Mój pierwszy narzeczony będzie moim ostatnim mężczyzną w życiu, tego jestem pewna, choć nie wiem, czy ostatecznie się pobierzemy.

Reklama

Szkoda kasy, śmiejemy się. Może gdy pojawią się dzieci, spoważniejemy. Przy Krzyśku wszystkie wątpliwości znikają i zostaje tylko jedno: miłość.

Reklama
Reklama
Reklama