Reklama

Ludzie myślą, że życie w górach to sielanka. Drewniane chałupy, ciepły oscypek, zachody słońca nad szczytami. Dla turystów to oderwanie od codzienności – dla mnie zwykła rzeczywistość. Moi rodzice prowadzą pensjonat w Tatrach, gdzie przewija się cały przekrój przyjezdnych: ci, co szukają wygody i luksusu, i ci, co koniecznie chcą „prawdziwego, góralskiego życia”. Jedni narzekają, że nie ma jacuzzi, drudzy pytają, gdzie mogą spać „jak dawni bacowie”. No i tu zaczyna się zabawa.

Reklama

Macie tu takie prawdziwe bacówki? Takie jak kiedyś? – słyszałem to pytanie tysiąc razy.

– Gdzie można spać jak prawdziwy góral? – to drugie najpopularniejsze.

Chcieli prawdziwych wrażeń

Zazwyczaj mama i tata tłumaczyli, że bacówki to nie hotele, że w zimie to się tam człowiek na śmierć zamrozi, a latem zjedzą go komary i myszy. Ale niektórzy się uparli. Tak jak Marek i Iwona – para z Warszawy, która przyjechała do nas z wyraźnym planem: chcieli żyć jak prawdziwi górale. Autentycznie, surowo, bez wygód.

Ojciec się tylko uśmiechnął.

– No to może chata w lesie? Bez prądu, bez wody, za to z towarzystwem – rzucił niby od niechcenia.

Warszawiacy przyklasnęli z entuzjazmem, nie mając pojęcia, co ich czeka. A ja? Ja już wiedziałem, że to będzie historia, którą długo będziemy wspominać.

Kozy spojrzały na mnie z zainteresowaniem, kiedy wyprowadziłem je z zagrody. Teoretycznie miały tu wrócić dopiero wieczorem, ale nadarzała się okazja do nietypowej rozrywki. No bo kiedy ostatnio miały okazję spać z turystami w jednej chacie?

Marek i Iwona dreptali za mną ścieżką, zachwyceni jak dzieci na wycieczce szkolnej. Kobieta co chwilę robiła zdjęcia, a facet opowiadał coś o „powrocie do korzeni”. Wspinaliśmy się przez las, a im bardziej oddalaliśmy się od pensjonatu, tym więcej mieli pytań.

– A ten dom to jak długo stoi? – Iwona spojrzała na drewnianą chałupę, która majaczyła już w oddali.

– Ze sto lat. Pradziadek tu mieszkał – poprawiłem pasek od plecaka. – Ale to nie była żadna atrakcja turystyczna.

– No właśnie! – Marek klasnął w ręce. – Tacy byli dawni górale. Prawdziwi twardziele! My chcemy tego doświadczyć.

Spojrzałem na nich z politowaniem.

– No to doświadczycie.

Drewniana chata wyglądała na zmurszałą, ale w środku była w miarę porządna. Stół, ława, prycza zbita z desek. W kącie piec, który ledwo zipał, ale przy odrobinie wysiłku dało się w nim rozpalić. Oczywiście bez bieżącej wody, z wychodkiem na zewnątrz. I z jedną ścianą, za którą znajdowała się prowizoryczna obórka.

O rany, ale to autentyczne! – kobieta aż podskoczyła z ekscytacji. – Naprawdę tu mieszkaliście?

– Pradziadek tak. Tyle że on nie robił sobie z tego atrakcji. – Wzruszyłem ramionami.

Marek podszedł do drewnianej przegrody i zajrzał przez szparę. W środku stały kozy, wpatrując się w niego z tą samą ciekawością, z jaką on patrzył na nie.

– A one… to co?

– Towarzystwo. Żebyście się nie bali sami. No i cieplej będzie.

Kobieta spojrzała na mnie, jakby dopiero teraz zaczęła się zastanawiać, w co się wpakowali.

– Ale one będą tam? Obok?

– Pewnie, że tak. A gdzie mają być?

Marek zaśmiał się nerwowo, ale nadal udawał, że jest zachwycony.

– No tak! Super sprawa, prawda, kochanie? Pełen realizm!

Nie miałem serca im mówić, że w nocy ten „pełen realizm” zaraz zacznie się na dobre.

– No to zostawiam was samych – zarzuciłem plecak na plecy. – Rano wpadnę zobaczyć, czy jeszcze żyjecie.

Para wymieniła spojrzenia, ale duma nie pozwoliła im się wycofać.

– Jasne, jasne! – Marek machnął ręką. – Poradzimy sobie.

Zaśmiałem się pod nosem i ruszyłem w stronę pensjonatu. Coś mi mówiło, że już niedługo ten entuzjazm zmieni się w panikę.

Wiedziałem, że długo tam nie wytrzymają

To zawsze działało tak samo – najpierw ekscytacja, robienie zdjęć, ochy i achy nad „autentycznością”, a potem pierwsza noc i brutalne zderzenie z rzeczywistością.

Już w pensjonacie, siedząc przy stole w kuchni, patrzyłem, jak ojciec rozgryza orzechy laskowe, uśmiechając się pod nosem.

Ciekawe, o której zadzwonią – rzucił, zerkając na zegar.

– Myślisz, że wytrzymają? – zapytała mama, zalewając herbatę.

Daj im parę godzin – tata sięgnął po kolejnego orzecha. – Zimno, ciemno, kozy stukają, coś zaszeleści za ścianą… Zobaczycie, rano będą całować kaloryfery w pensjonacie.

Zaśmiałem się, bo dokładnie to samo pomyślałem.

Wieczorem wyszedłem na podwórko, żeby jeszcze raz sprawdzić prognozę – znaczy się, spojrzeć na niebo. Jakby ktoś się wychował w górach, to nie potrzebuje telefonu, żeby wiedzieć, jaka będzie noc. Wystarczy rzut oka na księżyc, chmury i czuć w powietrzu. A czuć było jedno – mróz.

– No to powodzenia, warszawiaki – mruknąłem do siebie i wróciłem do ciepłego pokoju.

O trzeciej nad ranem obudziło mnie dalekie beczenie kóz.

Przetarłem oczy, ale nie musiałem wstawać, żeby wiedzieć, skąd dochodzi hałas. Kozy były niespokojne, bo ktoś zakłócił im rutynę. Zawsze spały w swoim miejscu, bez ludzi za ścianą. A teraz pewnie jedna próbowała dostać się do „nowych sąsiadów”, druga tłukła się o ściany, a trzecia beczała, bo dwie pierwsze robiły za dużo hałasu.

Zasnąłem z uśmiechem na twarzy.

Co tam się działo?

Rano, zanim jeszcze wyszliśmy z tatą po turystów, do pensjonatu wpadł sąsiad, Józek.

– No, panie Januszu, macie gości w lesie? – zapytał, zacierając ręce z zimna.

– Mamy, a co?

– Bo ja byłem w nocy po drzewo do szopy i coś mi się zdawało, że słyszałem jakieś wrzaski od waszej bacówki.

Spojrzeliśmy z tatą na siebie i parsknęliśmy śmiechem.

– No, to pewnie wycieczka do wychodka była – powiedziałem.

Józek popatrzył na mnie ze zdziwieniem.

– No to musiała być wycieczka życia.

Zaśmialiśmy się, a potem tata machnął ręką.

– Chodź, Stasiek, czas ich zbierać.

Wsiedliśmy do starego gazika i ruszyliśmy w stronę chaty. Byłem pewien jednego: tam już nikt się nie cieszy z „prawdziwego, góralskiego życia”.

Droga do chaty zajęła nam może kilka minut, ale im bliżej byliśmy, tym bardziej się uśmiechałem. Ojciec prowadził gazika, a ja wyglądałem przez okno, wypatrując pierwszych oznak kapitulacji. I nie zawiodłem się.

Już z daleka zobaczyłem ich siedzących na ganku. Owinięci w koce, skuleni, jakby przeżyli jakąś katastrofę. Kobieta trzęsła się z zimna, a mężczyzna wyglądał, jakby w nocy przemyślał całe swoje życie i doszedł do wniosku, że nie jest na nie gotowy.

Ojciec zatrzymał samochód i wysiedliśmy.

– Dzień dobry! No i co powiecie? – zagaił tata, ocierając nos rękawem i rozglądając się dookoła. – Jak tam życie jak dawni górale?

Facet uniósł na nas spojrzenie. Miał oczy podkrążone jak po trzech dniach bez snu.

Nigdy więcej.

Kobieta nie powiedziała nic, tylko gorączkowo kiwała głową.

Rozejrzałem się po podwórku. Ślady wskazywały, że w nocy faktycznie ktoś kilka razy kursował do wychodka. Pewnie po każdej wyprawie decyzja o powrocie do cywilizacji dojrzewała w nich coraz szybciej.

– Błagam, zabierzcie nas do pensjonatu – wydusiła w końcu kobieta, ściskając koc przy szyi.

– Ale jak to? – udałem zdziwienie. – Przecież mieliście zostać kilka nocy.

Marek rzucił mi spojrzenie pełne nienawiści, ale nie miał siły się kłócić.

– Proszę… – zaczął zmęczonym głosem – po prostu… kawa. I kaloryfer.

Tata klepnął go w ramię.

– No to chodźcie, warszawiaki. Zafundujemy wam śniadanie.

Dostali niezłą nauczkę

W pensjonacie zasiedli przy stole jak ludzie, którzy właśnie wrócili z wyprawy na biegun. Iwona z twarzą wciśniętą w kaloryfer, Marek z kubkiem herbaty, który trzymał jak relikwię. Mama postawiła przed nimi śniadanie – sery, chleb, żętycę.

Facet popatrzył na wszystko i westchnął ciężko.

Może macie normalne mleko?

Ojciec zaśmiał się i poklepał go po plecach.

– No widzisz, synku, nie każdy jest bacą z powołania.

Kobieta podniosła głowę.

– Nie wyobrażam sobie, żeby kiedyś tak żyć…

Uśmiechnąłem się i wzruszyłem ramionami.

A pradziadek nie miał wyboru.

Mężczyzna spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem i upił łyk gorącej herbaty.

– My mamy. I następnym razem wybieramy hotel.

Gdy żegnali się z nami i wsiadali do auta, jeszcze raz spojrzałem na nich i wiedziałem jedno – już nigdy nie zapytają o „autentyczne bacówki”.

A ja? Ja tylko czekałem na kolejnych turystów, którzy będą chcieli „prawdziwego góralskiego doświadczenia”.

Stanisław, 22 lata


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama