Reklama

Nigdy nie byłam mistrzynią w zapamiętywaniu dat – zapominałam o imieninach teściowej, rocznicach ślubu i nawet raz o urodzinach własnego kota. Tamtej Wigilii nie zapomnę do końca życia. I nie dlatego, że barszcz nie wyszedł, a choinka osunęła się z hukiem na podłogę razem z bombkami. Nie. Tego dnia mój mąż postanowił wystawić mi rachunek za wspólne życie. Usiadł naprzeciwko mnie przy kuchennym stole, poprawił okulary na nosie i z miną księgowego wyjął karteczkę. A potem z całą powagą świata zaczął czytać. Kiedyś może bym wybuchła płaczem. Albo rzuciła talerzem. Wtedy byłam spokojna. Może dlatego, że wreszcie wiedziałam, co zrobić. Bo o ile przez większość małżeństwa to on rozdawał karty, tym razem ja miałam asa w rękawie.

Podniosłam brwi

– Usiądź – powiedział Marek, siadając przy stole z herbatą w ręku i karteczką złożoną na pół.

Co się stało? – zapytałam.

Stałam przy zlewie w fartuchu, z rękami pachnącymi czosnkiem, bo właśnie skończyłam robić farsz do uszek.

– Nic się nie stało. Po prostu… muszę ci coś powiedzieć – rzucił tylko.

Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, rozłożył karteczkę i zaczął czytać:

– 24 lata prania skarpet, z czego 6 lat marudzenia, że niczego nie robię tego dobrze. Zero wdzięczności.

Podniosłam brwi ze zdziwienia. Mąż odczytywał dalej:

– Brak zainteresowania moją pracą. Brak spontaniczności. Ciągłe „zrób to, zrób tamto”. Nuda w związku.

Ty tak na poważnie? – przerwałam mu, ale on tylko uniósł dłoń.

– Poczekaj. Jeszcze nie skończyłem. Coroczne awantury o karpia. Twoje fochy i nieustające napięcie.

– Przecież ty wcale nie jesteś lepszy! – wybuchłam. – Też masz swoje za uszami! Te twoje milczenia, twoje siedzenie z nosem w telefonie!

– Mówię, jak ja to widzę – powiedział lodowato.

Patrzyłam na niego w osłupieniu. Czułam się, jakbym właśnie wzięła udział w jakimś osobliwym procesie, w którym jestem oskarżoną i nie mam adwokata.

– No dobrze – westchnął w końcu. – Może przesadziłem z tą kartką. Czasem czuję się, jakbyśmy tylko trwali. Nie żyli.

Nie odpowiedziałam. Bo coś we mnie pękło.

Zrobiło mi się przykro

Wyszłam z kuchni, zostawiając go samego. Przeszłam do salonu, usiadłam na kanapie i patrzyłam na choinkę, która jeszcze nie miała bombek. I nagle zrobiło mi się przykro. Bo jesteśmy tuż przed świętami, a mój mąż robi ze mnie rachunek. Po chwili do pokoju wszedł Marek jakby nigdy nic. W rękach miał dwa kubki.

– Zrobiłem ci herbatę – powiedział, jakby to miało wszystko naprawić.

– Marek, myślisz, że herbata zmaże to, co powiedziałeś?

– Ja po prostu… chciałem być szczery. To chyba lepsze niż udawanie?

– Nie, to nie szczerość. To wyliczanka. Zimna kalkulacja.

Usiadł obok, wyraźnie skruszony.

– A ty? Nigdy nie robisz rachunków? Nigdy nie myślisz, że coś ci się ode mnie należało?

Spojrzałam mu w oczy. Były zmęczone.

– Oczywiście, że myślę – powiedziałam cicho. – Tylko różnica między nami jest taka, że ja nie spisuję cię na kartce.

– Czyli jednak coś ci leży na sercu?

Uśmiechnęłam się kątem ust.

– Oj, Marek... gdybym ci pokazała moją listę, to byś się zdziwił. Spokojnie. Jeszcze nic straconego.

– Grozisz mi?

– Nie, kochanie – powiedziałam. – Po prostu mówię, że nie jestem już tą naiwną Kaliną sprzed lat.

Irytował mnie

Następnego dnia Marek był nadzwyczaj miły. Zrobił mi kawę, nie burknął ani razu, a nawet wyjął pranie z pralki. Zamiast się cieszyć, tylko mnie to zirytowało. Bo znałam go aż za dobrze – próbował zamieść wszystko pod dywan. Najpierw rani, potem udaje świętego. Gdy wyszedł po zakupy, usiadłam przy toaletce i wyciągnęłam z szuflady kopertę. Patrzyłam na nią chwilę, a potem wsunęłam ją z powrotem. Jeszcze nie dziś. Wieczorem, przy kolacji, Marek zagaił:

Myślałaś o tym, co wczoraj powiedziałem?

– O której części? – uniosłam brew. – O tym, że twoim problemem są uszka, a może to, że mam zero spontaniczności?

Nie rób scen. Chodziło mi o to, żebyśmy się oboje zastanowili. Może... coś poprawili.

– Poprawili? – powtórzyłam wolno. – Ty chcesz coś poprawiać teraz? Po dwóch dekadach marudzenia i czekania, aż „samo się ułoży”?

– No tak... – Marek wyglądał na zbitego z tropu. – Myślałem, że może pójdziemy razem na terapię?

Zachłysnęłam się kawą.

– A może najpierw ty pójdziesz. Sam. Na próbę – rzuciłam, zerkając w stronę szuflady.

Marek spojrzał na mnie niepewnie.

Co masz na myśli?

– Nic. Po prostu... może warto, żebyś przemyślał, czy w ogóle jesteś gotowy na zmiany.

Nie wiedział, że gra już na moich warunkach.

Spojrzałam mu w oczy

Nadeszła Wigilia, a w domu pachniało kapustą z grzybami i piernikiem. Marek ubrał choinkę sam, co od razu wydało mi się podejrzane. Nawet zawiesił moją ulubioną bombkę – tą, którą syn zrobił z makaronu w przedszkolu. A potem, tuż przed kolacją, położył na moim talerzu małe, czerwone pudełeczko.

– Wesołych Świąt – powiedział z wyuczonym uśmiechem. – Mam nadzieję, że... zrobimy nowe otwarcie.

Zerknęłam na prezent, ale go nie otworzyłam.

– A zajrzałeś do koperty, którą ci zostawiłam?

– Jakiej koperty?

Wstałam, podeszłam do komody, wzięłam białą kopertę i położyłam ją obok jego talerza.

– Dostałeś ode mnie coś lepszego niż spinki do mankietów.

Co to jest? – Zmarszczył brwi.

– Rachunek, ale nie taki jak twój. To plan. Konkretne rzeczy, które muszą się zmienić. Inaczej...

– Inaczej?

Spojrzałam mu w oczy.

– Inaczej nie będzie żadnego „nowego otwarcia”. Tylko zamknięcie.

Marek przez chwilę siedział w ciszy. Słyszałam tylko, jak zegar tyka nad drzwiami.

Przesadzasz. To święta. Możemy dziś odpuścić?

– Odpuściłam przez ostatnie lata. Dziś... zaczynam myśleć o sobie.

Otworzył kopertę i zajrzał do środka. Wyjął dwie kartki. Jedna z nich była listą „warunków naprawczych”. Druga – szkicem pozwu rozwodowego.

Chyba żartujesz...

– Nie, ale daję ci wybór.

Zaskoczyłam go

Wieczór minął nam w ciszy. Marek raz po raz zerkał na kopertę, która wciąż leżała na stole. Nie mówił nic. W końcu, kiedy dzieci poszły oglądać film, a ja zaczęłam zbierać ze stołu, odezwał się:

Naprawdę to przemyślałaś?

– Tak. Już dawno, ale nie miałam odwagi.

– I co teraz? Mam to podpisać? Jak listę obecności w pracy?

Odwróciłam się, trzymając w rękach półmisek ze śledziami.

Nie każę ci nic podpisywać. Po prostu – albo podejmiesz działanie, albo ja podejmę decyzję.

– A jakbym powiedział, że spróbuję?

– Spróbujesz? – powtórzyłam z ironią. – To nie dieta, to nasze życie. Albo jesteś na pokładzie, albo nie.

Usiadł ciężko przy stole, głowę oparł o dłonie.

Zawsze miałaś ostatnie słowo.

– Bo ty zawsze milczałeś.

Spojrzał na mnie wtedy inaczej.

To, co mam zrobić?

– By, angażować się, interesować się mną i dziećmi.

– A ty?

Wracam do pracy. Wiesz, że przyjęli mnie z powrotem do biura?

Zbladł.

– Nie mówiłaś...

Bo nie pytałeś.

Znowu cisza. Tym razem długa i ciężka.

– Dobrze. Spróbujmy – powiedział w końcu. – Ale jeśli mi nie wyjdzie...

– To już wiesz, co masz podpisać.

Wybrałam siebie

Minął rok od tamtej Wigilii. Marek rzeczywiście się mienił. Zaczął zadawać pytania. Słuchać odpowiedzi. Zmywać naczynia bez przypominania. Czy to mnie uszczęśliwiło? Nie do końca. Bo zrozumiałam coś, czego wcześniej nie widziałam. Że przez lata byłam nie tylko żoną, ale i jego opiekunką. Nigdy partnerką. Wybaczałam mu wszystko. Tłumaczyłam jego milczenie, jego egoizm, jego nieobecność. A potem, gdy chciałam, by się zmienił – nie potrafiłam już zapomnieć, jak bardzo przez to cierpiałam w ciszy. Pewnego dnia usiedliśmy razem w kuchni. On robił herbatę, ja sprawdzałam pocztę. I wtedy powiedział:

A co, jeśli już za późno?

Spojrzałam na niego, jakby był kimś obcym.

– Może po prostu spóźniłeś się na pociąg, który już odjechał.

Milczał. A potem skinął głową.

Chcesz rozwodu?

– Nie wiem. Jeszcze nie teraz. Nie chcę już życia „na próbę”. Teraz ja ustalam reguły. I nie boję się odejść, jeśli znów mnie zepchniesz na margines.

Będę walczył – powiedział. – Ostatni raz.

Może i tak. Wreszcie wiedziałam, że nie potrzebuję już, żeby ktoś mnie wybierał. Bo ja... wybrałam siebie.

Kalina, 55 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama