Reklama

Mam męża Marcina, dwójkę dzieci – Zosię, lat sześć, i Antka, który właśnie skończył trzy. Mieszkamy w szeregowcu na obrzeżach miasta, gdzie ściany są tak cienkie, że słyszę, kiedy sąsiadka obok włącza ekspres do kawy. A ja nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio piłam kawę w ciszy.

Reklama

Codzienność? Hałas. Krzyk. Bałagan. Ciągle coś się dzieje. Zosia co chwilę chce bajkę, Antek znowu zrzucił misia do kibla, a Marcin? Marcin mówi, że pracuje. I że jest zmęczony. Jakbym ja nie była. Kto ogarnia zakupy, obiady, terminy szczepień, rozwalone auto, wywiadówki i zapalenie ucha? Ja. Zawsze ja. On, jak już wraca, to tylko rzuca: „Czemu one jeszcze nie śpią?”, jakby to była moja osobista porażka, że dzieci nie działają jak roboty na pilota.

Czasem mam wrażenie, że jestem tylko dodatkiem. Że nikt mnie nie widzi. Dzieci widzą mamę, która ma przynieść, podać, przytulić. Marcin widzi współlokatora, który zapomina się uśmiechnąć.

Kiedyś byłam inna. Spontaniczna. Uśmiechnięta. Wolna. Lubiłam chodzić boso po trawie, słuchać muzyki z zamkniętymi oczami, tańczyć w kuchni do starych kawałków. Pamiętam, jak kiedyś potrafiłam wsiąść w pociąg bez celu. Po prostu pojechać. Teraz potrzebuję godzin przygotowań, żeby iść na spacer.

Dlatego dzisiaj, kiedy Marcin wrócił wcześniej i rzucił „ogarnę dzieciaki”, nie czekałam, aż się rozmyśli. Założyłam kurtkę, chwyciłam koszyk i powiedziałam:

Idę na grzyby. Potrzebuję ciszy.

Nie czekałam na reakcję. Nie tłumaczyłam. Po prostu wyszłam. Jakby chodziło tylko o grzyby. A tak naprawdę… chyba chciałam uciec.

Z każdym krokiem było mi lżej

Zatrzasnęłam drzwi samochodu i przez chwilę po prostu stałam. W dłoni trzymałam wiklinowy koszyk, stary, z połamanym uchem, ale jakoś sentymentalnie nie potrafiłam go wymienić. Wciągnęłam powietrze przez nos. Pachniało wilgocią, liśćmi, czymś surowym i prawdziwym. Podeszłam do skraju lasu i zrobiłam pierwszy krok w głąb.

Było chłodno, ale nie zimno. Rześko. Kroki stawiałam powoli, omijając korzenie, wsłuchując się w szeleszczenie liści pod butami. Światło przeciskało się między gałęziami, tworząc na ziemi plamy złota. Ściółka miękka, mięśnie wreszcie rozluźnione. Każdy oddech był głębszy, jakby płuca w końcu sobie przypomniały, jak się oddycha.

Miałam czas. Miałam ciszę. Miałam spokój. Przez chwilę czułam się jak kiedyś. W czasach, kiedy spacerowałam sama po polach, kiedy wieczorami siadałam z książką, kiedy nie byłam jeszcze ciągle „dla kogoś”, tylko po prostu sobą.

Znalazłam pierwszego grzyba – prawdziwek. Pochyliłam się z uśmiechem, sięgając po niego.

– No chodź do koszyka, kolego – mruknęłam pod nosem. Brzmiałam jak własna babcia. I to było miłe.

Szłam dalej. Z każdym krokiem było mi lżej. Myśli krążyły swobodnie, nie pchały się w panice jedna za drugą. Przypomniałam sobie studia. Tamten dzień, gdy poszłam sama do lasu pod Krakowem, bo pokłóciłam się z chłopakiem. Pamiętam, że wtedy też zbierałam grzyby, choć nie znałam się na nich za grosz. I też wtedy poczułam, że potrzebuję być sama, żeby nie zwariować. Jakbym w ciszy potrafiła usłyszeć siebie.

Zatrzymałam się przy pniu, gdzie rosła cała rodzina podgrzybków. Uklękłam, starając się ich nie zdeptać.

– Może powinnam tak robić częściej – powiedziałam cicho.

Poczułam coś między ulgą a żalem. Bo wiedziałam, że to nie chodzi o grzyby. Nawet nie o ciszę. Chodziło o chwilowe wylogowanie z życia, które nie było już moje.

Siedemnaście nieodebranych połączeń

Grzyby ledwo mieściły się w koszyku, ale nie wracałam. Nogi prowadziły mnie coraz dalej. Znałam ten las. W dzieciństwie bywałam tu z rodzicami, potem z Marcinem, jeszcze zanim pojawiły się dzieci, a wreszcie – sama. Jak teraz. Czas płynął inaczej, leniwie, bez ponaglania. Nie słyszałam płaczu dzieci, nie czułam napięcia. Nic nie musiałam.

W końcu zaczęło się ściemniać. Niebo stało się bardziej szare niż niebieskie. Pomyślałam, że pora wracać. Zmarszczyłam brwi, gdy zobaczyłam, że niebo na zachodzie przygasło, a mnie jakby tylko na chwilę to obchodziło. Jakby mi było wszystko jedno, czy zdążę przed zmierzchem.

Droga do samochodu nie była długa, ale szłam wolniej, niż trzeba było. Kiedy dotarłam, stanęłam obok drzwi i spojrzałam na telefon, którego wcześniej nie wyciągałam z kieszeni.

Siedemnaście nieodebranych połączeń. Wszystkie od Marcina. I trzy wiadomości. Jedna z nich – ostatnia – wyświetliła się od razu:

„Nie możesz tak po prostu znikać. Co ty wyprawiasz?”

Poczułam, jak coś ściska mnie w brzuchu. Nie ze strachu. Raczej z żalu. Że on nic nie rozumie. Przecież mówiłam, że idę na grzyby. Co prawda bez konkretów, bez planu, bez kontaktu... ale czy to było „zniknięcie”?

– Nie zniknęłam – powiedziałam do siebie, opierając się plecami o drzwi auta. – Chociaż czasem bym chciała.

Stałam tam jeszcze chwilę, trzymając telefon w dłoni, nie wiedząc, co zrobić. Nie czułam strachu, raczej coś w rodzaju buntu. Z kieszeni kurtki wyciągnęłam szmatkę i zaczęłam wycierać dłonie z ziemi.

Telefon znów zawibrował. Spojrzałam – znowu Marcin. Oddech mi się spłycił. Nie odebrałam. Jeszcze nie.

Jeszcze godzinę temu byłam gdzie indziej

Wsiadłam do samochodu, ale nie odpalałam silnika. Usiadłam, zapięłam pasy z przyzwyczajenia, po czym tylko wpatrywałam się w wyświetlacz. Ekran co jakiś czas gasł, po chwili znów się rozświetlał – kolejne połączenie od Marcina. W końcu westchnęłam, zacisnęłam palce na kierownicy i nacisnęłam zieloną słuchawkę.

– Gdzie ty jesteś?! – Marcin odezwał się natychmiast, głosem twardym i szybkim. – Nie odbierasz, dzieci płakały, nie wiedzieliśmy, co się dzieje!

– Przecież mówiłam, że jadę na grzyby – odpowiedziałam spokojnie.

– Na sześć godzin? Bez słowa? Bez kontaktu?! – był coraz bardziej zdenerwowany.

Chciałam po prostu... ciszy. Dla siebie – wyszeptałam, prawie niesłyszalnie. Nawet dla siebie.

– Nie możesz sobie tak po prostu znikać! – wrzasnął. – To nieodpowiedzialne. Dzieci się martwiły, ja się martwiłem!

– Właśnie chyba mogę – powiedziałam cicho. Głośno w samochodzie zabrzmiało tylko moje własne zdanie, jego reakcja zniknęła w milczeniu. – Właśnie chyba mogę, Marcin – powtórzyłam już pewniej, zanim się rozłączył.

Siedziałam jeszcze chwilę bez ruchu. Pomyślałam, że jeszcze godzinę temu byłam gdzie indziej – i nie chodziło tylko o miejsce.

Aż do dzisiaj

Silnik nadal był wyłączony. Kluczyki trzymałam w ręce, ale nawet nie próbowałam ich przekręcić. W kabinie było chłodno, szyby zaczynały delikatnie parować od środka. Nie chciało mi się jednak ruszać. Ani wracać, ani jechać gdzieś dalej. Po prostu siedziałam i patrzyłam przez przednią szybę na linię drzew, które kołysały się lekko na wietrze.

Myślałam o różnych chwilach. Ślub – Marcin w granatowym garniturze, uśmiechnięty, trochę spięty, ale czuły. Potem pierwsze mieszkanie – mikroskopijne, z odrapanymi ścianami i łóżkiem, które skrzypiało przy każdym ruchu. Śmialiśmy się wtedy dużo. Czasem bez powodu. Czasem wystarczał fakt, że mamy na obiad tylko jajka i suchy chleb, ale jesteśmy razem.

Potem Zosia. I nagła cisza w naszym śmiechu. Więcej troski, mniej spontaniczności. A potem Antek – i wszystko stało się jeszcze ciaśniejsze. Już nie było miejsca. Ani na śmiech, ani na rozmowę. Byłam matką. Gotowałam, prałam, przytulałam, podcierałam, usypiałam. Marcin przestał się pytać, jak się czuję. Ja przestałam o tym myśleć.

Z czasem wszystko przyjęło rytm, który działał jak maszyna. Nie zatrzymywałam się, bo nie było kiedy. Aż do dzisiaj.

Patrzyłam na własne odbicie w lusterku. Włosy związane byle jak, cienie pod oczami, usta zaciśnięte. Pomyślałam: czy ja jeszcze jestem kimś poza byciem matką i żoną?

Zamknęłam oczy i usłyszałam swój własny głos:

– Może ja nie chcę już być tą Kasią. Może chcę być kimś innym. Albo nikim na chwilę.

I nie bałam się tej myśli. Bałam się tego, co będzie, jeśli znowu ją zepchnę w kąt i wrócę do gotowania zupy.

Na chwilę wyobraziłam sobie, że zostawiam wszystko. Że wyłączam telefon, jadę do pensjonatu w jakiejś małej wsi i po prostu siedzę w ciszy. Sama. To nie była fantazja. To była realna pokusa.

Potrzebuję jednej nocy

Zbliżał się wieczór. Niebo ciemniało coraz szybciej, jakby ktoś pośpieszał nadejście nocy. Las za szybą stawał się już tylko konturem, a ja nadal siedziałam w aucie. Telefon znów zawibrował. Marcin. Nie odebrałam. Po chwili kolejny sygnał – tym razem wiadomość głosowa. Była od Zosi.

– Mamusiu, kiedy wrócisz? Antek chce ci pokazać, jak zbudował wieżę z klocków. Tę najwyższą.

Serce mi się zacisnęło. Nie chciałam ich zostawiać. Ale nie chciałam też wracać tak po prostu, jakby nic się nie wydarzyło. Jakbym nie poczuła, że przez kilka godzin byłam bliżej siebie niż przez ostatnie sześć lat.

Wzięłam telefon i napisałam wiadomość do męża:

„Wszystko ok. Potrzebuję jednej nocy. Nie złość się. Wrócę jutro”.

Wysłałam ją do Marcina. Po chwili pojawiło się potwierdzenie dostarczenia, ale nie było żadnej odpowiedzi. I dobrze. Nie chciałam teraz nic czytać. Nie chciałam się tłumaczyć.

Wyszukałam najbliższy pensjonat. Jeden miał jeszcze wolny pokój. Zadzwoniłam.

– Dzień dobry. Czy macie państwo miejsce na jedną noc?

– Mamy.

– Za pół godziny będę.

Odłożyłam telefon, odpaliłam silnik i ruszyłam.

Przełomowy moment

Pensjonat był prosty. Drewniane schody skrzypiały pod stopami. Pokój – niewielki, z łóżkiem przykrytym narzutą w kwiaty, białą firanką w oknie i starym kaloryferem. Otworzyłam okno. Do środka wpadło rześkie powietrze i znajomy zapach – ściółka, żywica, las, od którego to się zaczęło.

Położyłam się na łóżku. Przez chwilę nie wiedziałam, co czuję. Zmęczenie? Tak. Smutek? Też. Ale było tam coś jeszcze. Coś dziwnie nowego. Jakby świadomość, że to moment przełomowy.

– Może wrócę – powiedziałam półgłosem. – Ale nie taka sama.

I to była pierwsza rzecz, którą przyznałam głośno. Że jeśli mam dalej być matką i żoną – to najpierw musze być sobą. Pierwszy raz od lat poczułam, że mam wybór. I że robię coś dobrego.

Kasia, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama