Reklama

Ucieczka z własnego ślubu może zabawnie wyglądać w komedii romantycznej, ale nie w prawdziwym życiu. Ktoś może zapytać, po co zatem uciekłam. Odpowiedź jest prosta: bo zorientowałam się, że nie kocham mężczyzny, z którym za chwilę miałam jechać do urzędu i że on nie kochał mnie. Po prostu zaszłam w ciążę, a w latach osiemdziesiątych tak się właśnie postępowało w takich sytuacjach. I nie, nie byliśmy nastolatkami. Miałam dwadzieścia sześć lat, on o osiem więcej. Wszyscy uważali, że nie ma z czego robić problemu – grunt, żeby dziecko urodziło się w legalnym związku małżeńskim.

Reklama

Co zabawne, Zenek nie był zdruzgotany faktem, że nie dojechałam do urzędu stanu cywilnego, gdzie czekał na mnie z gośćmi i poirytowaną urzędniczką. Nim urodził się nasz syn, miał już nową dziewczynę, z którą się szybko ożenił i, zdaje się, do dzisiaj żyją długo i szczęśliwie.

Byłam zdesperowana

Ale ja wtedy straciłam wiarę w to, że mogę znaleźć miłość. Byłam przecież samotną matką, a w tamtych czasach na takie jak ja patrzono podejrzliwie. Mężczyźni mnie unikali, kobiety strzegły przede mną swoich mężów. Przez wiele lat byłam zupełnie sama, jedynie z Bartkiem, bo moi rodzice nie znieśli upokorzenia, jakie im zafundowałam ucieczką ze ślubu i zerwali ze mną kontakty. Syn miał może z osiem, dziesięć lat, kiedy w desperacji poszłam do wróżki, żeby zapytać, czy jest jakakolwiek nadzieja, że jeszcze kiedyś znajdę miłość.

Pamiętam ją. Oprócz przenikliwych, nienaturalnie jasnych oczu kontrastujących z czarnymi włosami, wyglądała zupełnie zwyczajnie, jak jakaś księgowa czy recepcjonistka. Nie użyła żadnej kryształowej kuli, ani nie mamrotała nic, wpatrując się w linie na mojej dłoni. Karty rozkładała kilka razy, aż w końcu powiedziała:

– Jest przy pani mężczyzna. Kocha go pani i jest pani dla niego całym światem, ale nie jesteście kochankami. Jest spod znaku Byka.

– To mój syn – mruknęłam, z jednej strony będąc pod wrażeniem dokładności przepowiedni, a z drugiej – nieco rozczarowana.

– Tak. To może być syn – zgodziła się wróżka. – Poza nim nie widzę innej miłości… Nie w najbliższym czasie. Ale widzę coś w pani przyszłości… – uniosła te jasne oczy do góry i znieruchomiała. A potem odezwała się tonem o jakiejś innej barwie, bardziej melodyjnym, jakby coś deklamowała:

– Nie złamiesz serca nikomu, ale wiele złamanych serc uleczysz. Spotkasz swą bratnią duszę tam, gdzie miłość i śmierć tańczą splecione. Od wtedy już nigdy nie będziesz sama, chociaż nadejdzie czas wielu pożegnań. Budzić cię będzie kochające spojrzenie, chociaż nie każde oczy będą cię widzieć. Wtedy twoje życie będzie pełne.

Skończyła, a ja czekałam, że objaśni mi, co właściwie mi przepowiedziała. Ale wróżka milczała, a kiedy zapytałam o interpretację tych słów, uśmiechnęła się tylko łagodnie.

– Nie mam pojęcia, co to mogło znaczyć – przyznała. – Ja nawet nie pamiętam, co powiedziałam. To był przekaz z kosmosu, ja jestem tylko narzędziem… Sama musi pani odczytać znaczenie przepowiedni.

Zajęłam się życiem

Wyszłam lekko zdegustowana. Myślałam, że usłyszę coś w rodzaju: „wysoki brunet pojawi się twoim życiu przy kolejnej pełni księżyca”, a dowiedziałam się, że nie złamię niczyjego serca. No, dobrze, chociaż tyle, że kosmos obiecał mi spotkanie bratniej duszy. „Gdzie tańczą śmierć i miłość”. O co mogło chodzić? O potańcówkę na stypie, czy co?

Ponieważ żadnego wysokiego bruneta ani nawet niskiego blondyna nie spotkałam, uznałam, że wróżka po prostu odegrała scenkę z wpatrywaniem się w przestrzeń i recytowaniem przypadkowych zdań. Na wiele lat zapomniałam o przepowiedni, zajęłam się wychowywaniem syna, pracą, walką z urzędnikami o pozwolenie na budowę domu na działce po rodzicach i tak mi życie zleciało, że ocknęłam się po pięćdziesiątce.

– Nie wierzę, że masz trzydzieści lat! – powiedziałam do Bartka, który już był lekarzem i moją największą dumą.

– Ja też. Przecież ty ledwie przekroczyłaś czterdziestkę – puścił do mnie oko.

Zawsze był z niego czaruś i komplemenciarz. No, właściwie to miałam pięćdziesiąt sześć, ale faktycznie, czułam się na dziesięć lat młodziej. Zdołałam wybudować dom, miałam firmę produkującą ekologiczną żywność, mogłam powiedzieć, że życie mi się udało. Ale nie było pełne. Bałam się bliskości, mężczyzn traktowałam z rezerwą. Wróżka miała rację: nie złamałam nikomu serca, bo też i nikt nigdy się we mnie nie zakochał. Ale całą resztę jej przepowiedni można było potłuc o kant globusa, jak mawiał mój świętej pamięci tato.

– … i co myślisz, mamo? – wciąż siedziałam przy stoliku na urodzinowym obiedzie Bartka, który o coś mnie zapytał. – Mówiłaś, że chcesz zrobić coś dobrego…

Chodziło mu o pracę w hospicjum. Jako lekarz miał tam dyżury, ale rozpaczliwie potrzebowali wolontariuszy. Osoby nieuleczalnie chore spędzały tam ostatnie dni i potrzebowały kogoś, kto…

– … po prostu będzie… – powiedział syn. – Wystarczy usiąść, porozmawiać, posłuchać. Myślisz, że to dla ciebie?

Powiedziałam, że spróbuję.

Przepowiednia zaczęła się spełniać

Kiedy weszłam tam po raz pierwszy, zdziwiłam się, że wolontariusze to nie tylko młodzi ludzie. Na przykład mężczyzna, który mnie wprowadzał, był w moim wieku, może nawet starszy.

– Jestem Karol – przedstawił się. – Lubisz ptysie?

Nie spodziewałam się, że w takim miejscu znajdę ptysie i kogoś tak pogodnego, emanującego ciepłem i radością życia. Byłam zafascynowana tym, jak Karol zajmował się pacjentami i nie wyglądało to na poświęcanie się. Było tak, jakby dawanie było dla niego tym samym, co otrzymywanie. Jakby cieszył się, że może to robić. Gdzieś po dwóch miesiącach spędzonym z Karolem w hospicjum, zrozumiałam, że czekałam na niego przez całe moje życie.

– Jesteś moją bratnią duszą – powiedział, kiedy byliśmy u niego któregoś wieczoru.

I wtedy sobie uświadomiłam, że poznaliśmy się w miejscu, gdzie śmierć tańczy z miłością. Przeszedł mnie dreszcz, bo zdałam sobie sprawę, że dziwna, enigmatyczna przepowiednia zaczyna się spełniać. Było tego jeszcze więcej. Sądziłam, że spełniły się też słowa o tym, że leczę złamane serca. Osoby, którym towarzyszyłam w ostatnich tygodniach ich życia, były często samotne, przestraszone, opuszczone, a ja okazywałam im ciepło i troskę. Czy to nie było leczenie złamanych serc?

Połączyło nas wyjątkowe uczucie

Wiedzieliśmy, że czekaliśmy na siebie przez całe życie. Karol i jego pięć psów wprowadzili się do mojego domu. Nagle miałam wszystko to, czego mi brakowało przez całe życie: partnera, którego nazywałam „mężem”, chociaż nie mieliśmy ślubu, i piątkę „dzieciaków”, czyli nasze psy. Niedługo po tym, jak zamieszkaliśmy razem, dołączył do nas szósty czworonóg, starsza suczka, która została sama po tym, jak jej ukochana pani trafiła do hospicjum. Właśnie stąd wzięły się wszystkie psy Karola.

– Rodziny nie chcą się zajmować nawet krewnymi, a co dopiero ich psami – powiedział, gładząc piękną, dwunastoletnią wyżlicę. – Zaczęło się od Rinkina. Obiecałem pacjentowi, że nie dopuszczę, żeby jego pudel trafił do schroniska. Przychodziłem z nim pod okna budynku, żeby pan Witek widywał go z góry, a potem… Cóż, potem Rinkin został ze mną. Pacjenci zaczęli pytać. Niektórzy mieli rodziny, które zaopiekowały się psami, ale ci, co nie mieli, byli w stresie, że ich zwierzęta zostaną oddane do schroniska. A to były przecież domowe pieski, wychowane na kanapie, śpiące z ludźmi w łóżku. No i tak brałem jednego po drugim i masz… dorobiłem się całej watahy.

Miał rację co do tego spania w łóżku. Oprócz Mojry, wszystkie nasze psy usiłowały spać z nami. Po dwóch miesiącach walki o terytorium kupiliśmy po prostu ogromne łóżko. Zwierzaki śpią spokojnie, ale rano, kiedy otwieram oczy, psy natychmiast zaczynają się kręcić i witać.

Jestem szczęśliwa

Dopiero niedawno uprzytomniłam sobie, że to kolejna część przepowiedni, ta o tym, że codziennie będzie mnie budzić kochające spojrzenie. Zdałam też sobie sprawę, że może słowa o leczeniu złamanych serc nie odnoszą się do naszych chorych, tylko właśnie do ich psów, które nie rozumieją, dlaczego nagle zostały same i nikt ich nie chce. Karol – moja bratnia dusza – i ja, dajemy im nowy dom, rodzinę i leczymy ich serduszka tęskniące za poprzednimi właścicielami. Tak, przy takim wolontariacie, pożegnania są nieuniknione. To też przepowiedziała mi wróżka. Długo nie rozumiałam tylko ostatnich słów, tych o tym, że nie każde oczy będą mnie widzieć. I że dopiero potem moje życie będzie pełne.

Wczoraj Karol zadzwonił, bo jedna z pacjentek błagała go, żeby zajął się jej kotką.

– Rzecz w tym, że nikt jej nie chce, bo ona od urodzenia jest ślepa… – powiedział.

– Damy radę! – powiedziałam.

Reklama

Bo już wiem, że teraz spełniły się ostatnie słowa przepowiedni. Gdybym tylko wiedziała, jak znaleźć tę wróżkę, powiedziałabym jej, że moje życie wreszcie jest pełne. Właśnie tak, jak mi przepowiedziała.

Reklama
Reklama
Reklama