Reklama

Warszawa mnie pożarła. Połknęła w całości i wypluła, gdy nie byłem już potrzebny. Pracowałem w jednej z tych korporacji, gdzie się nie śpi, tylko przysyła maile o trzeciej w nocy, a kawa to nie napój – to jednostka czasu. Trzy kawy dziennie, to znaczyło, że był dobry dzień. Siedem? Najpewniej kryzys, terminy i szef sapiący mi w kark.

W ciągu sześciu lat tej pracy nauczyłem się jednej rzeczy – że wypalenie nie przychodzi nagle. To bardziej jak kapanie wody z kranu – najpierw irytuje, potem ignorujesz, aż pewnego dnia nie słyszysz nic. Bo w tobie już nie ma nikogo, kto by słuchał.

Zwolnienie przyszło po cichu, bez dramatu. Kobieta z HR wręczyła mi papiery z tym swoim nieczytelnym uśmieszkiem. Uśmiechnąłem się też i poczułem coś na kształt ulgi. Nie mając lepszego pomysłu, wróciłem do rodzinnego Wałbrzycha i zatrudniłem się u wujka w warsztacie. Nie pytał za dużo.

– Będziesz robił z Krzyśkiem. Chłopak w porządku, tylko gadatliwy.

Pierwsze tygodnie to było ciągłe mieszanie się wstydu i ulgi. Spotykałem starych znajomych, którzy mówili: „Tomek?! To ty? A co tu robisz?”, a ja odpowiadałem jak automat:

– Szukam odpoczynku od miasta. Potrzebowałem zmiany.

Kłamałem. Potrzebowałem ratunku. I wtedy, pewnego dnia, w kolejce po nowy dowód, spotkałem Martę, dawną sąsiadkę.

– A ty to nie z tych, co mieli stąd nigdy nie wracać? – zapytała z przekąsem.

Nie poznałem jej

Stała przede mną z wielkim czarnym psem u boku, ubrana w długi płaszcz.

– Marta – powiedziałem trochę zbyt entuzjastycznie. – Nie poznałem cię.

– A ja ciebie poznałam po tej zmarszczce między brwiami – odparła.

I tak zaczęliśmy wpadać na siebie niemal co dzień. Najpierw przypadkiem, potem – choć żadne się do tego nie przyznało – trochę specjalnie. W sklepie spożywczym przy rynku, w parku, na poczcie. Pies Marty, wielki, kudłaty owczarek o imieniu Boni, za każdym razem witał mnie jak starego znajomego. Marta patrzyła na to z wyraźnym rozbawieniem.

– No proszę, ktoś tu cię lubi – rzuciła, kiedy Boni po raz kolejny uwalił się przy moich nogach, domagając się głaskania.

– To pewnie zapach oleju silnikowego. Pracuję w warsztacie – odpowiedziałem, lekko zaskoczony tym, że naprawdę zaczynaliśmy rozmawiać.

Zbliżyliśmy się

Z każdym kolejnym spotkaniem mówiliśmy do siebie więcej. Początkowo rozmowy były trochę złośliwe, pełne ironii i komentarzy rzucanych półgębkiem. Marta nie oszczędzała mi uwag, które czasem trafiały celniej, niż bym chciał.

– Wracasz na stare śmieci, a przecież miałeś zmieniać świat. Jak to się mówiło? Kreator rozwiązań?

– Chyba raczej nosiciel kawy i operator Excela – odpowiedziałem. – Teraz zmieniam opony i filtruję olej. Prościej i ciszej.

– Czyli wróciłeś do korzeni. W sumie nie najgorsze miejsce, żeby się zgubić – skwitowała.

Spacerowaliśmy potem razem z jej psem. Najpierw krótko, ot tak, przy okazji. Ale z czasem te spacery stały się stałym punktem dnia. Marta miała swoje ścieżki – znała wszystkie mniej uczęszczane alejki, wiedziała, gdzie rosną dobre jeżyny, gdzie są ukryte ławki bez graffiti. Lubiła mówić, że tu się nic nie dzieje, ale mówiła to tak, jakby w gruncie rzeczy cieszyła się, że tak właśnie jest.

– Myślałam, że już nigdy tu nie wrócę. Kiedy miałam dwadzieścia lat, marzyłam tylko o tym, żeby stąd uciec – powiedziała kiedyś.

Pomogłem jej

– A ja uciekłem – przyznałem. – I wróciłem z podkulonym ogonem.

– Czyli klasyka. Ci, co uciekają, wracają. Ci, co zostają, próbują się nie udusić – odparła, nie patrząc na mnie.

Chwilę milczeliśmy. Boni zaszczekał, jakby próbował nas pogodzić z tym wszystkim, co niewypowiedziane. Kilka dni później zadzwoniła. Mówiła spokojnie, jakby to była zupełnie zwykła sprawa:

– Auto mi nie odpala. Myślałam, że może ty… rzucisz okiem.

Pojechałem do niej od razu. Stary renault stał pod blokiem z otwartą maską. Marta siedziała na schodach, a pies leżał obok, jakby też czekał na diagnozę. Sprawdziłem kilka rzeczy, poszło szybciej, niż się spodziewałem.

– Padł akumulator. Ładowarka wystarczy, a jak nie, to zamówimy nowy – powiedziałem, wycierając ręce w szmatkę.

– I co teraz? – spytała. – Kawa za naprawę?

Uśmiechnąłem się. Nie miałem dziś planów. W jej kuchni pachniało przyprawami i czymś ciepłym. Usiadłem przy stole, a ona nalała nam po filiżance. Rozmawialiśmy długo, swobodnie. Opowiadała o urzędzie, w którym pracuje, o absurdalnych pismach i o tym, że czasem myśli o wyjeździe, ale potem przypomina sobie, że nie lubi zatłoczonych miejsc. Słuchałem i dziwiłem się, jak bardzo mnie to obchodzi.

Zamieszkała ze mną

Któregoś dnia znów zadzwoniła. Tym razem w jej głosie brzmiała wyraźna desperacja.

– Moje mieszkanie idzie do remontu. Rury, grzyb, sypie się wszystko. Powiedzieli, że potrwa to dwa tygodnie – zamilkła na chwilę. – Mogę się u ciebie zatrzymać?

Przytaknąłem, zanim zdążyłem się nad tym zastanowić. Pomogłem jej przenieść rzeczy, pies wszedł do mnie jak do siebie. Marta rozejrzała się po pokoju, zdjęła buty, usiadła na łóżku.

– Dzięki. Postaram się nie przeszkadzać.

Przez pierwsze dni było trochę niezręcznie. Ale po kilku dniach atmosfera zrobiła się łagodniejsza. Kolacja, rozmowa, ciche śmiechy. Nagle obecność drugiej osoby przestała być ciężarem. Pewnego wieczoru jedliśmy razem kolację. Wzięła widelec do ust, zatrzymała się na chwilę i spojrzała na mnie.

– Mówiłam ci, że w tym miasteczku nie dzieje się nic dobrego. Może się pomyliłam.

Wszystko się ułożyło

Nie odpowiedziałem. Patrzyłem na nią w ciszy, nie wiedząc, co powiedzieć. W myślach powtarzałem jedno: boję się to nazwać. Boję się, że jak to powiem na głos, to się skończy.

W garażu praca szła do przodu. Wujek dał mi wolną rękę, a Marta pomagała przy papierach i dokumentach. Wieczorem siedzieliśmy razem na ławce przed blokiem. Pies spał obok, a my patrzyliśmy w niebo, gdzie światła miasta nie docierały..

– Może nie trzeba wiedzieć wszystkiego od razu? – Powiedziała.

– A jeśli znowu wszystko stracę? – zapytałem.

Odwróciła się do mnie, jej głos był cichy, ale pewny.

– To znaczy, że miałeś coś, co było warte stracenia.

Patrzyłem na nią długo. I zrozumiałem, że nie muszę już się bać.

Tomasz, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama