„Uciekliśmy z korporacji na wieś, żeby bawić się w rolników. Natura przeorała nas jak suche pole”
„– Młody, na wsi każdy grosz smakuje potem, a każdy błąd – porażką. Kiedy ja zaczynałem, nie było innej drogi jak się samemu zapracować, bez kredytów i bez obietnic. A wy, chłopcze, widzę, próbujecie za wszelką cenę – powiedział sąsiad”.
- Redakcja
Siedziałem na drewnianym schodku przed naszym domem i patrzyłem na pole, które kiedyś miało być początkiem nowego życia. Wszystko miało być proste – odcięcie się od miasta, od korporacyjnych absurdów, od braku czasu. Przez lata Kasia marzyła o miejscu, gdzie moglibyśmy żyć spokojniej, oddychać pełnią piersi i pracować na własnych warunkach. Wierzyłem w to. Z resztą, co mi zostało? Praca pochłaniała mnie do reszty, kolejne awanse i kolejne nic nieznaczące projekty. Miała rację, że nie tego chciałem.
Z początku było inaczej. Czułem tę ekscytację, gdy zamknęliśmy się w aucie z całym dobytkiem i ruszyliśmy w drogę. To była nasza wspólna przygoda, własny kawałek raju, nasze gospodarstwo, które przecież miało w końcu przynieść nam stabilizację. Kasia mówiła o tym miejscu z taką pasją, że gotów byłem w to uwierzyć. Po latach pracy w korporacji przyciągała mnie ta wizja, ta iluzja wolności – że możemy pracować tylko na siebie, i że wszystko będzie prostsze. Nawet nie wiem, kiedy uległem jej planom i zacząłem traktować tę ziemię jak inwestycję, a nie fanaberię. To miało działać.
Kiedy teraz patrzę na to wszystko, jestem już inny. Kredyty, które wzięliśmy na nowe maszyny, miały nas pchnąć naprzód, ale ledwie jesteśmy w stanie je spłacać. Życie tutaj pochłonęło wszystko – oszczędności, czas, mój spokój. Patrzę w przyszłość i zastanawiam się, czy nie daliśmy się złapać w iluzję. Kiedyś przynajmniej wiedziałem, co mnie czeka.
Bez kredytu się nie dało
– Marek, musimy się rozwijać – Kasia powiedziała, nie spuszczając oczu z ekranu komputera. – Zrozum, inaczej utoniemy. Każdy, kto coś osiągnął, zaczynał od kredytów.
Nie pierwszy raz słyszałem te słowa. „Kredyt” brzmiał w naszych rozmowach prawie jak zaklęcie, które miało wszystko naprawić, a może raczej jak magiczna różdżka, która w końcu przyniesie sukces. Spojrzałem na tabelki, które przygotowała: wszystko wydawało się przemyślane, a jednak…
– Wiesz, że ledwo dajemy radę ze spłatami. Ile jeszcze zamierzasz zaryzykować? – westchnąłem, czując narastającą frustrację. – To nie miasto, tutaj błędy bolą bardziej.
Katarzyna odwróciła się do mnie i uśmiechnęła, jakby nie zauważyła moich obaw.
– Marek, wystarczy zainwestować w te nowe maszyny, a szybko się zwrócą. Mieliśmy przecież ten plan – odpowiedziała, a jej pewność siebie niemal mnie przekonała. W końcu podziwiałem ją za odwagę i upór, za ten ogień w oczach. Tylko że ten ogień mnie też powoli wypalał.
Nie chciałem być tym, który odpuścił. Który powiedział „nie” jej marzeniom. Zgodziłem się więc, jeszcze raz. Podpisaliśmy papiery, zaciągając kolejny kredyt – ten, który „miał wszystko zmienić”. W środku czułem, że straciliśmy kontrolę, ale nie miałem odwagi, by jej o tym powiedzieć.
Mieliśmy kryzys finansowy
Minęło kilka miesięcy, a nasze wymarzone gospodarstwo zamiast przynosić zyski, ciągnęło nas coraz głębiej w dół. Spłaty kolejnych rat pochłaniały prawie wszystkie nasze dochody, a ja zacząłem rozumieć, że ten „wielki plan” powoli nas pożerał. Wieczorem wróciłem do domu zmęczony po całym dniu pracy na polu i zastałem Kasię z dokumentami w rękach. Nie wyglądała na zadowoloną.
– Musimy sprzedać ten stary kredens po twojej babci – oznajmiła sucho, jakby mówiła o czymś zupełnie bez znaczenia.
– Kredens? To ostatnia rzecz, która przypomina mi jeszcze o mojej rodzinie – zaprotestowałem, choć wiedziałem, że to nie jest tylko kwestia sentymentu. Chodziło o to, że krok po kroku wyprzedawaliśmy wszystko, co miało dla mnie jakąkolwiek wartość.
Katarzyna westchnęła z rezygnacją.
– Marek, to tylko mebel. Czy myślisz, że mnie nie boli? Ale bez tych pieniędzy nie zapłacimy rachunków. Wszyscy wokół inwestują i rozwijają się, a my stoimy w miejscu.
Poczułem, jak coś we mnie pęka. Jeszcze niedawno wspierałem jej plany, wierzyłem, że to „nasza szansa”. Ale teraz, z każdym miesiącem, z każdym wyprzedanym drobiazgiem, czułem, jak opuszcza mnie nadzieja. Katarzyna chciała rozwoju za wszelką cenę – tylko nie brała pod uwagę, że ceną było nasze życie.
– To już nie jest życie, tylko farma długów – syknąłem przez zaciśnięte zęby.
Miałem coraz więcej wątpliwości
Katarzyna zacisnęła usta i odwróciła wzrok. Przez chwilę w pokoju panowała cisza, przerywana tylko stukotem deszczu o parapet. Wydawało mi się, że unika mojego spojrzenia, jakby każde moje słowo wbijało się w nią jak kolec.
– Marek, naprawdę myślisz, że to tak miało wyglądać? – zapytała cicho, jakby nie miała już siły na tę rozmowę. – Myślisz, że nie mam wątpliwości? Że nie widzę, w co się wpakowaliśmy?
Chciałem jej coś odpowiedzieć, pocieszyć ją, ale nie miałem już słów. Mój żołądek skręcał się od niewypowiedzianego gniewu i bezsilności. Przecież tak bardzo się starałem, tak bardzo chciałem, żeby to się udało. Każdego dnia wstawałem o świcie, pracowałem aż do zmroku, ale czułem, że to wszystko za mało. Nawet nie wiedziałem już, czy robiłem to dla siebie, czy tylko po to, żeby jej nie zawieść.
– Zaczynałem wierzyć, że ucieczka z miasta to jedyne, czego pragnęliśmy. Ale, Kasiu… ja nie mogę już tak dalej. Długi nas zjadają, a ty nadal myślisz o nowych inwestycjach! – podniosłem głos, choć wiedziałem, że to ją zrani. Może chciałem, żeby wreszcie mnie usłyszała.
Ona spuściła głowę i odpowiedziała szeptem:
– Przecież wszystko to robię dla nas. Chcę, żebyśmy mieli przyszłość. Żebyśmy coś zbudowali… coś, co naprawdę będzie nasze.
Przez chwilę patrzyłem na nią i próbowałem przypomnieć sobie, dlaczego kiedyś tak bardzo mi na tym zależało. Na tej ziemi, na tym marzeniu.
Porozmawiałem ze starszym sąsiadem
Tamtego popołudnia przypadkiem spotkałem Dariusza na polu. Wyszedłem rozprostować nogi i sprawdzić, jak wygląda sytuacja z zasiewami, gdy nagle usłyszałem za sobą kroki. Dariusz, stary wyjadacz i człowiek, który na tej ziemi spędził całe życie, podszedł powoli, jakby chciał najpierw wybadać teren.
– No i jak tam, młody? Widzę, że budowa idzie – powiedział, a w jego głosie zabrzmiała nuta troski, której dawno u nikogo nie słyszałem.
Spojrzałem na niego bez entuzjazmu.
– Idzie, ale gorzej z resztą – odpowiedziałem, wymuszając uśmiech.
Dariusz skinął głową, jakby wiedział, o czym mówię.
– Powiedz, Marku, ile jeszcze planujecie tych kredytów zaciągnąć? – zapytał po chwili ciszy. Miałem wrażenie, że czekał na ten moment od dawna. – Nie myśl, że się wtrącam, ale wiesz, u nas to kredyty nie dla takich jak wy. Jak raz się zacznie, to już nie ma końca.
Odwróciłem wzrok. Wiedziałem, że ma rację, ale nie miałem odwagi przyznać tego nawet przed sobą. Kasia przekonywała mnie, że bez nowych maszyn, bez inwestycji nie mamy szans być konkurencyjni, ale z miesiąca na miesiąc coraz trudniej było mi wierzyć w ten „plan”.
– Myśleliśmy, że wystarczy raz włożyć, a potem zacznie się zwracać. To miała być inwestycja… – zacząłem, ale przerwałem, bo czułem, że brzmi to jak naiwne marzenie.
Dariusz pokiwał głową, a w jego spojrzeniu pojawiło się coś, co przypominało współczucie.
– Młody, na wsi nigdy nie ma czegoś za darmo. Każdy grosz tu smakuje potem, a każdy błąd – porażką. Kiedy ja zaczynałem, nie było innej drogi jak się samemu zapracować, bez kredytów i bez obietnic. Kredyt? Kredyt to ostatnie, co powinno się brać, zwłaszcza teraz, jak wszystko drożeje. Masz szczęście, jak wyjdziesz na swoje, a co dopiero z zyskiem. A wy, chłopcze, widzę, próbujecie za wszelką cenę.
Milczałem. Słowa Dariusza, choć proste, dotknęły mnie do żywego. Wracając do domu, czułem ciężar, jakby jego słowa były kamieniami, które wpychają mnie głębiej w tę ziemię.
Nie wiedziałem, co robić
Wracając z pola, czułem w głowie pustkę. Myśli kotłowały się jedna na drugiej, ale dominował gniew – na siebie, na Katarzynę, a może na tę ziemię, która, zamiast nas ratować, stawała się naszą kulą u nogi. Telefon z banku ciągle brzmiał mi w uszach. Niecały miesiąc na spłatę zaległości. W przeciwnym razie… Nawet nie musiałem słuchać reszty. Wiedziałem, co będzie dalej.
Usiadłem przy stole w kuchni i rozejrzałem się. Spojrzenie zatrzymało się na zegarku leżącym na szafce – tym samym, który dostałem na trzydzieste urodziny. Obok niego sprzęt, który jeszcze rok temu był „niezbędny”, a teraz wydawał się zwyczajnym ciężarem. Te rzeczy były ostatnimi „pamiątkami” po moim dawnym życiu, dowodami, że kiedyś było inaczej, że było mnie na nie stać. Teraz stały się kolejną porcją gotówki, której bank potrzebował, zanim rzuci się na resztki naszego gospodarstwa.
Kasia weszła do kuchni i zauważyła mnie wpatrzonego w te rzeczy. Przez chwilę patrzyła na mnie, nie odzywając się, aż w końcu odezwałem się pierwszy.
– Musimy sprzedać to wszystko. Zegarek, komputer, co się da. Inaczej nie damy rady z ratą.
Nie spuszczała wzroku z mojej twarzy, ale i nie kiwnęła głową. Pojawiło się między nami milczenie, którego żadne z nas nie miało ochoty przerywać. Czułem, że każde słowo, jakie teraz by padło, tylko jeszcze bardziej by nas od siebie oddaliło
Traciliśmy powoli wszystko
Tydzień później siedzieliśmy z Kasią w salonie wśród resztek tego, co jeszcze zostało z naszego dawnego życia. Wcześniej oddałem zegarek, elektronikę i kilka innych drobiazgów do lombardu, nie oglądając się za siebie. W kieszeni miałem gotówkę, która starczyła akurat na najbliższą ratę, a może i na kilka dni spokoju – nic więcej.
Kasia wpatrywała się w okno, pogrążona we własnych myślach. Czułem, jak wzbiera we mnie coś nieokreślonego, złość przeplatała się z żalem, ale nie chciałem zaczynać tej rozmowy. W końcu to ona odezwała się pierwsza, choć nie spojrzała w moją stronę.
– Czy teraz będzie lepiej, Marek? – zapytała cicho, bardziej do siebie niż do mnie.
Wziąłem głęboki oddech.
– Lepiej? Sprzedajemy wszystko, co mamy, żeby spłacić kolejną ratę. To już nie jest życie, Katarzyna. To balansowanie nad przepaścią.
Odwróciła się do mnie i po raz pierwszy od dawna zobaczyłem w jej oczach zmęczenie. Zwykle pełna energii, teraz wyglądała na wyczerpaną, jakby ta sytuacja odcisnęła na niej piętno, którego nie mogła już ukryć.
– Nie wiedziałam, że tak się to skończy… Myślałam, że damy radę, że uda nam się stworzyć coś własnego – powiedziała, a w jej głosie brzmiała bezbronna nadzieja, którą jeszcze gdzieś w sobie pielęgnowała.
– Tylko że już nic nie mamy – odparłem, starając się panować nad głosem, choć emocje brały górę. – Oddałem prawie wszystko, co przypominało mi o moim życiu przed tym wszystkim. Ile jeszcze mamy poświęcić? Co będzie następne? Ten dom? – Słowa same wypadły mi z ust, ostre i bezlitosne.
Katarzyna zadrżała, a na jej twarzy pojawiła się mieszanka bólu i gniewu.
– Przestań! – wykrzyknęła. – Myślisz, że mnie to nie boli? Myślisz, że ja tego nie przeżywam? Dla mnie też wszystko się zmieniło, Marek. Ale nie cofniemy czasu.
Spojrzałem na nią bezradnie. Siedzieliśmy obok siebie, oddaleni o kilka centymetrów, a jednak między nami była już przepaść.
Chyba tego nie uratujemy
Mijają dni, każdy kolejny podobny do poprzedniego. Zamiast dawnego podekscytowania pozostaje nam szorstka rutyna. Wstajemy o świcie, pracujemy, zajmujemy się gospodarstwem, ale nawet już ze sobą o tym nie rozmawiamy. Słowa przestały coś znaczyć, przestały mieć siłę, której wcześniej w nich szukaliśmy. Nawet spłaty kredytów zaczęły mi być obojętne. Tylko coś we mnie pękało za każdym razem, gdy widziałem w oczach Kasi smutek.
Kiedyś planowaliśmy, wyobrażaliśmy sobie przyszłość: farmę pełną życia, dostatku, ludzi wokół, którzy będą z nami współpracować. Teraz już nawet o tym nie marzymy. Żyjemy obok siebie, z przyzwyczajenia, z konieczności, z lęku przed przyznaniem się do porażki. Ale w głębi serca czuję, że każde z nas, choć milczy, już się poddało. Nie mamy siły, by walczyć o ten dom, o siebie nawzajem, a może nawet o siebie samych.
Jednego dnia, kiedy Kasia siedziała na schodach i patrzyła na pole, podszedłem do niej i usiadłem obok. Milczeliśmy przez dłuższą chwilę, aż w końcu cicho powiedziała:
– Może powinniśmy pozwolić temu naturalnie umrzeć, Marek...
Nie odpowiedziałem. Patrzyłem na zachodzące słońce i poczułem coś dziwnego – jakby w tym jednym momencie po raz pierwszy poczułem ulgę, że nie muszę już dłużej walczyć.
Marek, 38 lat