Reklama

Mieszkam na przedmieściach stolicy, na ekskluzywnym, strzeżonym osiedlu domów jednorodzinnych. To bardzo ważna informacja, bo stąd bierze się mój problem. Mieszka tu tak zwana klasa średnia, dość majętna. Nie zwykli ludzie, którym z trudem udaje się wiązać koniec z końcem, ale tacy, którzy dobrze radzą sobie w życiu: mają własne firmy, zajmują wysokie stanowiska w korporacjach. Słowem świetnie zarabiają i stać ich na więcej niż przeciętniaków. My kupiliśmy tu dom dziewięć lat temu, gdy mój mąż miał dużą, dobrze prosperującą firmę budowlaną.

Reklama

Powodziło nam się wtedy naprawdę świetnie. Mąż wygrywał przetarg za przetargiem, brał zlecenia od osób prywatnych. Bywało, że zatrudniał nawet sześćdziesięciu ludzi! Pieniądze płynęły na konto szerokim strumieniem. Pomyślałam, że czas najwyższy opuścić blokowisko i przenieść się w jakieś spokojniejsze i piękniejsze miejsce. Chcieliśmy wreszcie zakosztować luksusu. No i żeby nasze dzieci wychowywały się w przyjaznym i, co najważniejsze, bezpiecznym środowisku. Kasia miała wtedy trzy latka, Adaś pięć. Kiedy więc tylko dotarła do nas informacja, że można kupić dom na tym osiedlu, nie zastanawialiśmy się ani chwili. Taniej byłoby kupić działkę i postawić dom od nowa, ale nie chcieliśmy czekać. Tu wszystko było gotowe. Wystarczyło wstawić meble i już można było mieszkać.

Żyliśmy jak w amerykańskim filmie

Od początku byłam zachwycona tym miejscem. Nie lubię się nudzić, a szybko okazało się, że nasi sąsiedzi prowadzą bogate życie towarzyskie. Nikt tu nie zamyka się w czterech ścianach. Wszyscy świetnie się znamy. Chodzimy do siebie na imieniny, chrzciny, urodziny. Latem urządzamy wspólne grille, a zimą jeździmy razem w góry, na narty. Jest jak w amerykańskim filmie o życiu na przedmieściach. Mężczyźni wyjeżdżają rano do pracy, a ich niepracujące żony spotykają się w którymś z domów na kawkę i ploteczki. Chwalą się osiągnięciami swoich genialnych dzieci, pozycją finansową męża, nowymi ciuchami. Wśród panów panuje cicha rywalizacja: kto kupi lepszy samochód albo szybszy motor. I na pytanie: „Co u ciebie? Co słychać?” – każdy, jak w Ameryce, odpowiada: „W porządku, wspaniale!”

Tyle że u nas nie jest wspaniale. Powiem więcej – jest tragicznie! Rok temu firma męża zbankrutowała. Po okresie wielkiego boomu budowlanego przyszedł kryzys. Skończyły się zlecenia, przetargi. Na domiar złego dwóch ostatnich inwestorów w ogóle mężowi nie zapłaciło. Sprawy są w sądzie i pewnie je wygra, tylko kiedy? Sprawiedliwość u nas nierychliwa. Tamci zwodzą, nie stawiają się na rozprawy, te ciągle są przekładane. Na pieniądze przyjdzie nam pewnie poczekać kilka, a może nawet kilkanaście lat. A my nie mamy czasu.

Maciek miał jeszcze na początku nadzieję, że uda mu się odbić od dna, złapie jakieś ekstra zlecenie na wielką budowę, ale nic z tego nie wyszło. No i splajtował, a cały majątek firmy poszedł pod młotek, na spłatę należności za materiały, pensje i ubezpieczenia pracowników. Maszyny budowlane, samochody ciężarowe, drogie narzędzia zostały sprzedane za grosze.

Zobacz także

Pewnie powiecie, że to jeszcze nie tragedia. Że takie jest życie – raz na wozie, raz pod wozem. I że zamiast użalać się nad sobą, powinniśmy stawić czoło trudnościom. Staramy się, tyle tylko, że jest nam coraz trudniej.

Gra pozorów nas wykończy

Mąż nie przyznał się sąsiadom, że jego firma zbankrutowała. I mnie też zabronił o tym mówić. Wstydził się.

– Nie chcę, żeby uważali mnie za nieudacznika! Jak się dowiedzą, to śmiechem nas zabiją. Tu nikt nie lubi przegranych – tłumaczył.

Nie protestowałam, bo niestety miał rację. Na naszym osiedlu pieniądze są najważniejsze. Kto ich nie ma, nie pasuje do towarzystwa. I zostaje wykluczony. Bieda jest powodem do wstydu! Milczałam więc i na spotkaniach przy kawce udawałam, że wszystko u nas jest w najlepszym porządku. Zresztą miałam nadzieję, że mąż znajdzie szybko pracę i nasze życie wróci do normy. Rzeczywiście znalazł, tyle że pensję dostał dużo niższą niż się spodziewał. Niejeden zwykły człowiek skakałby pod niebiosa, ale nam wystarczała ledwie na zapłacenie rachunków. Dom jest duży, drogi w utrzymaniu. A gdzie jedzenie, przyjemności, wyjazdy.

Na początku mieliśmy jeszcze oszczędności. Udawało nam się więc utrzymać pewien poziom życia. Urządzaliśmy przyjęcia, jeździłam z sąsiadkami do SPA, biegałam na zakupy do drogich butików. Uśmiechałam się, płacąc pięćset złotych za bluzkę, a w duchu myślałam, że moglibyśmy za te pieniądze przeżyć dwa tygodnie… Ale przecież musiałam się pokazać! Co by powiedziały dziewczyny, gdybym wróciła ze sklepu z pustą torbą? Na pewno zaczęłyby plotkować za moimi plecami, snuć domysły, że coś u nas jest nie tak…

Na skutki takiego życia nie trzeba było długo czekać. Po kilku miesiącach konto świeciło pustkami. W pewnym momencie nie miałam nawet za co zrobić zakupów na śniadanie. Nie było wyjścia, musiałam znaleźć jakieś zajęcie. Niestety mam tylko średnie wykształcenie, bo po ślubie rzuciłam studia, nigdy też nie pracowałam. Zawsze utrzymywał nas Maciek.

Podwójne życie

Nic więc dziwnego, że pracodawcy nie odpowiadali na moje CV. Okazało się, że nawet do układania towarów na półkach w supermarkecie się nie nadaję. Bo tu też trzeba mieć doświadczenie. Wreszcie, trzy miesiące temu, znalazłam zajęcie. Opiekuję się domem i dwójką dzieci obcych ludzi. Co rano wsiadam w samochód i jadę na drugi koniec miasta, na podobne osiedle do naszego. Odprowadzam i przyprowadzam maluchy do szkoły i przedszkola, w międzyczasie sprzątam i gotuję. Sąsiedzi oczywiście nic o tym nie wiedzą. Nasze dzieci też nie!

Koleżankom powiedziałam, że znudziła mi się rola kury domowej, że postanowiłam wrócić do pracy i kontynuować świetnie zapowiadającą się karierę w firmie reklamowej. Patrzą na mnie z podziwem i zazdrością. Mówią, że chętnie poszłyby w moje ślady. Myślą, że pracuję w pięknym, wielkim biurowcu w centrum, chadzam na wspaniałe przyjęcia, obracam się wśród znanych ludzi. I rzeczywiście wychodzę z domu elegancko ubrana, w garsonce i szpilkach. Ale w samochodzie mam bluzę, dżinsy i wygodne buty…

I tak udajemy z mężem, że żyjemy na wysokiej stopie. Ale już nie daję rady. Boję się, że nasze kłamstwa wyjdą na jaw, że któregoś dnia ktoś mnie zobaczy z tymi obcymi dziećmi, w dresie i trampkach. Co wtedy powiem – że pomagam chorej kuzynce? Poza tym nie ma się co oszukiwać. Nie stać nas już na utrzymywanie pozorów.

Ostatnio żeby kupić prezent imieninowy sąsiadce, musiałam sprzedać w lombardzie nasz srebrny komplet sztućców. Zapłaciliśmy za niego majątek a dostałam jedną dziesiątą ceny… By wytłumaczyć, dlaczego nie jedziemy na narty, w Alpy, Maciek udawał, że zwichnął nogę. Owinął ją sobie elastycznym bandażem i kuśtykał po podwórku. Ale niedługo ma urodziny. Wszyscy spodziewają się, że jak zwykle będzie u nas huczne przyjęcie. Na samą myśl robi mi się słabo. Przecież nie mamy za co kupić drogiego alkoholu i wykwintnego jedzenia. W naszym towarzystwie nie opędzisz się butelką zwykłej czystej i schabowymi.

Boję się myśleć, jak to się wszystko skończy...

Kilka dni temu próbowałam porozmawiać o tym z Maćkiem. Powiedziałam mu, że coraz trudniej mi się wykręcać, kłamać. I że powinniśmy jednak powiedzieć prawdę, przyznać się, że mamy kłopoty finansowe. Albo przynajmniej sprzedać dom i kupić mieszkanie w bloku.

A sąsiadom powiedzieć, że ze względu na zdrowie dzieci musimy przeprowadzić się na przykład nad morze. Ale on nie chce nawet o tym słyszeć! Mówi, że teraz nie jest dobry czas na sprzedaż nieruchomości, że nie dostaniemy za dom nawet połowy tego, co jest wart. A poza tym już wkrótce odbijemy się od dna. Przecież jak wygra w sądzie, to znowu założy firmę i zacznie naprawdę zarabiać. Bo kryzys kiedyś się skończy, a on ma mnóstwo nowych pomysłów. A na razie musimy zachowywać pozory. Przecież zawsze możemy coś jeszcze zanieść do lombardu albo wziąć pożyczkę.

Reklama

Od kilku dni nie mogę spokojnie zasnąć. Wiem, że to nie jest dobre wyjście, że takie postępowanie wpędzi nas w jeszcze większe kłopoty. Ale jak mam to wytłumaczyć mężowi? Co zrobić, by pogodził się z rzeczywistością i przyznał do porażki?

Reklama
Reklama
Reklama