Reklama

Mój syn czasami przegląda szafy, ale jedyne, co go interesuje, to wyrzucanie ubrań albo układanie ich w równe rządki na dywanie. Znam moje dziecko – na schowaną pod bielizną ciężarówkę nie zwróci najmniejszej uwagi. Dostanie więc urodzinowy prezent jak każdy inny maluch – tylko swoją radość okaże nieco inaczej. Bo Adrian jest inny.

Reklama

Przez całą ciążę dbałam o siebie wręcz obsesyjnie

Urodził się pięć lat temu, dwudziestego szóstego grudnia – po dziesięciu latach oczekiwania na jego pojawienie się na świecie. Uważam, że jest najpiękniejszym prezentem na Gwiazdkę, jaki mogłam sobie wymarzyć.

Dzieci nigdy nie były dla mnie priorytetem. Kiedyś w ogóle nie chciałam mieć potomstwa. Myślałam egoistycznie i nie ukrywałam tego specjalnie. Tylko nie myślcie sobie, że dzieci takie jak Adrian rodzą się tylko takim kobietom jak ja, które ich poczęcie odwlekały w nieskończoność. One mogą urodzić się każdemu.

Moje podejście do macierzyństwa zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kiedy poznałam Mirka, mojego obecnego męża. Mirek uwielbia dzieci. Potrafi godzinami wymyślać zabawy dla maluchów sąsiadów, nigdy nie nudzą go i nie denerwują durne kreskówki, przy których mnie zbiera się na mdłości. Od pierwszej chwili wiedziałam, że będzie idealnym ojcem, a ja przy nim nauczę się być matką. No i zapragnęliśmy mieć dziecko…

Najpierw długie, cierpliwe czekanie. Potem niepokój i zaprzeczanie, że jest jakiś problem. Następnie badania oraz mniej lub bardziej inwazyjne procedury. I w końcu po dziesięciu latach, kiedy już straciliśmy właściwie nadzieję – cud. Na teście ciążowym pojawiły się dwie kreski. Zwariowaliśmy ze szczęścia.

Zobacz także

Całą ciążę obsesyjnie o siebie dbałam. Nie piłam alkoholu, nie jadłam niczego, co nie miałoby wartości odżywczej dla rozwijającego się we mnie maleństwa. Unikałam hałasów, przeciągu, złych ludzi. Dostarczałam Adriankowi świeżego powietrza, relaksacyjnej muzyki, głaskałam brzuch, mówiłam do nienarodzonego synka, ćwiczyłam. Jednego jestem pewna: nie zrobiłam nic, co mogłoby Adrianowi zaszkodzić i sprawić, że urodził się taki, jaki się urodził. Ale o tym, że coś jest nie tak, my też bardzo długo nie wiedzieliśmy. To wyszło później…

Adrian był wyjątkowo spokojnym dzieckiem

Adrian urodził modelowy, książkowy. Trzy i pół kilograma wagi, pięćdziesiąt centymetrów wzrostu. Dziesięć punktów w skali Apgar. Położne gratulowały:

– Macie państwo pięknego syna. Prezent na święta jak marzenie.

Miałam łzy w oczach. Mirek oszalał na punkcie małego. Wziął miesiąc urlopu, żeby opiekować się mną i maleństwem w tych pierwszych wspólnych tygodniach. Jak się okazało, niepotrzebnie. Adrian był wyjątkowo spokojnym dzieckiem. Nawet na szpitalnej sali, gdy inne maluchy wściekle się darły, że chcą jeść, on czekał cierpliwie i cichutko na swoją kolej.

– Dobrze wychowany – mówiliśmy z dumą. – Ma to po rodzicach.

Wtedy oczywiście żadne z nas nie wiedziało, że dzieci takie jak nasz syn takie właśnie bywają – grzeczne i cichutkie, jakby ich w ogóle nie było. Przezroczyste. Nie wymagają uwagi. Ba – zachowują się tak, jakby tej uwagi w ogóle nie potrzebowały nawet wtedy, gdy rodzice dwoją się i troją, żeby przelać na swoją kruszynkę całą miłość zgromadzoną w sercach.

Przez następne miesiące Adrian chował się pozornie normalnie. Przybierał na wadze, rysy mu się zaokrąglały, włoski rosły – niemowlę jak wszystkie inne. Jedynym, co go wyróżniało, a co zauważyliśmy już wówczas, gdy miał zaledwie kilka miesięcy, to niechęć do przytulania. Adrian nie chciał, żebyśmy brali go na ręce, nie szukał kontaktu wzrokowego, praktycznie nigdy się nie uśmiechał. Teraz myślę, że już wtedy widzieliśmy, że zachowuje się jednak inaczej niż znane nam dzieci, ale oboje wypieraliśmy myśl, że to może być coś poważnego. Kiedy Adrian podczas wizyty naszych znajomych leżał ze wzrokiem nieruchomo wbitym w sufit, uśmiechaliśmy się, mówiąc:

– Ten nasz mały nieśmiałek.

Znajomi też się uśmiechali, kiwali głowami i przechodziliśmy do innych tematów. Nikt z odwiedzających nas osób nigdy nie powiedział:

– Ale wiecie co, to jednak jest dziwne. Może powinniście z kimś porozmawiać o jego zachowaniu…

Dziwactwa w końcu mu przejdą. Na pewno!

Czasami zastanawiam się nad tym, czy ludzie naprawdę nie widzieli inności Adriana, czy raczej nie chcieli podejmować z nami tak trudnego tematu. I skłonna jestem przychylać się do tej drugiej myśli. Zresztą, wiele osób pewnie tłumaczyło sobie specyficzne zachowania naszego synka przejściowymi zaburzeniami rozwoju – małe dzieci robią czasami dziwne rzeczy, ale potem im to przechodzi. Niestety, z Adriankiem tak się nie stało.

Zbliżały się jego drugie urodziny, a nam coraz trudniej było zignorować fakt, że syn jest po prostu inny. Przede wszystkim bardzo słabo mówił. Jego rówieśnicy często potrafili już składać całe zdania, opowiastki – nasz synek ograniczał się do pojedynczych, z trudem wymawianych i z trudem rozumianych przez nas wyrazów.

Byłam na urlopie wychowawczym, cały czas poświęcałam dziecku, więc oczywiście próbowałam pomóc Adrianowi w nauce mowy. Najprostszym sposobem wydawało mi się czytanie książeczek. Niestety, mój syn tego nie znosił. Kiedy prosiłam go, żeby pokazywał w przeglądanych książeczkach obrazki, wściekał się, usiłował książeczkę podrzeć, a w najlepszym razie po prostu ją zamykał i zatykał uszy.

Z czasem zaczęłam zauważać inne zachowania, które mnie niepokoiły. Adrian, kiedy chciał coś pokazać, nie używał własnych rączek, jakby w ogóle nie miał świadomości, że je posiada. Brał po prostu mój palec i nim wskazywał daną rzecz. Nie przychodził też praktycznie nigdy, gdy go wołałam. Zaczęłam się bać. Podświadomie czułam już wówczas, że mój syn ma jakiś poważny problem. Nie miałam jednak pojęcia, co mu może być. Do Mirka prawda o kłopotach naszego syna w ogóle nie docierała. Miałam wrażenie, że nie chce o niej wiedzieć.

Widziałam coraz więcej objawów

Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i powiedziałam do męża:

– Słuchaj, Adrian dziwnie się zachowuje. Nie wiem, czy nie jest opóźniony w rozwoju. Może nie słyszy, bo nigdy nie przychodzi na wołanie. Co ty na to, żeby skonsultować to z jakimś lekarzem? A on się wściekł! Zaczął na mnie krzyczeć i robić mi nieuzasadnione wyrzuty.

– Jeśli jesteś zmęczona zajmowaniem się Adrianem, po prostu powiedz, że chcesz wrócić do pracy! – darł się. – Spójrz tylko na niego. To wspaniały, zdrowy chłopak. Nie ślini się, nie robi dziwnych min. Nie dam z niego zrobić wariata!

Reakcja męża tylko jeszcze bardziej mnie zaniepokoiła. Była zbyt gwałtowna. Jakby też zdawał sobie sprawę z tego, że coś jest nie tak i bardzo go to denerwowało. A ja? Widziałam coraz więcej objawów, które musiałam z kimś skonsultować.

Nietypowe zachowanie Adrianka widoczne było szczególnie, gdy siedzieliśmy na placu zabaw, wśród innych dzieci. Nasz syn nie miał w ogóle potrzeby bawić się z rówieśnikami. Wydawał się być cały czas obok nich, a nie wśród nich. Bywało, że w piaskownicy siedział całe przedpołudnie bez ruchu, zastygnięty z łopatką w dłoni. Ożywiał się dopiero, kiedy ktoś usiłował mu tę łopatkę wyrwać – wówczas stawał się bardzo agresywny: kopał, drapał, gryzł.

Adrian nie lubił zmian. Rozkład dnia musiał być za każdym razem taki sam, co do minuty. Jeśli cokolwiek było inaczej, niż zwykle, na przykład musieliśmy rano iść do lekarza zamiast na plac zabaw, wybuchał gwałtownym płaczem. Co gorsza Adrian nie płakał jak inne dzieci. On piszczał i wrzeszczał jednocześnie, często do tego kręcąc się w kółko. Bardzo trudno go było wtedy uspokoić.

Potem jednak atak mijał, a ja znowu się oszukiwałam. Przełomem stały się dla naszej rodziny trzecie urodziny synka. Chciałam, żeby były wyjątkowe. Wszystko starannie zaplanowałam, przygotowałam tort, dekoracje i zabawy. Zaprosiłam także czwórkę zaprzyjaźnionych dzieci z rodzicami. Maluchy fajnie się bawiły: biegały, udawały, że sprzedają w sklepie, tańczyły w rytm muzyki. Za to mój syn... siedział w kącie, zakrywał rękami uszy i piszczał. Po dwóch godzinach przerażone matki zabrały kolegów mojego syna do domu.

Następnego dnia z rana, w tajemnicy przed Mirkiem, pojechałam z Adrianem do psychologa dziecięcego. Nie wiem, na co liczyłam. Może na słowa dodające otuchy… Na zapewnienia, że to wszystko minie, tylko powinniśmy wprowadzić niewielkie zmiany w diecie lub planie dnia... Niestety, nic takiego nie usłyszałam. Pani psycholog była bardzo przejęta. Uważnie obserwowała Adriana, zadawała pytania. Na koniec ostrożnie powiedziała:

– Mam swoje podejrzenia, ale proszę jeszcze potwierdzić je u innego specjalisty.

Nie wiedziałam wtedy, co to jest, ale poczułam, jak ogarnia mnie lodowate zimno. Kolejny doktor, którego odwiedziłam dwa dni później, po serii testów potwierdził diagnozę. Syn cierpiał na autyzm. Wrzuciłam w internet to słowo i... poczułam, że uchodzi ze mnie powietrze. Mój syn nigdy nie wyrośnie z tego. Nie da się tego zoperować. Zawsze będzie inny. Kiedy Mirek wrócił z pracy zastał mnie zapłakaną.

Wyszeptałam tylko:

– Nasz syn ma autyzm.

Adrian nas potrzebuje

Mirek zachował się dużo bardziej przytomnie, niż ja. Jeszcze tego samego dnia zaczął czytać na ten temat artykuły. Niektóre tłumaczył z angielskiego, byle tylko dowiedzieć się jak najwięcej o zaburzeniu syna i o tym, jak mu pomóc. Potem sam znalazł specjalistów z naszego miasta, którzy zajmowali się terapią dzieci autystycznych. O ile wcześniej przez trzy lata zaprzeczał, że w ogóle jest jakiś problem, o tyle teraz z ogromnym zapałem zabrał się za pomaganie naszemu dziecku. Ja pogrążyłam się w smutku. Wydawało mi się, że nic już nie zdziałamy, że to koniec. Z tego stanu wyrwała mnie dopiero poważna rozmowa z mężem.

– Adrian nie potrafi okazać, jak bardzo nas potrzebuje – powiedział mi wtedy Mirek. – Ale prawda jest taka, że potrzebuje. Ten świat go przeraża. Zamyka się w sobie, bo się boi. Musimy go wspierać.

Dopiero te słowa na mnie podziałały. Poczułam, że muszę zrobić wszystko, żeby Adrianowi było na świecie jak najlepiej. Przecież go kocham, jaki by nie był!

Minęły kolejne dwa lata. Nie jest nam łatwo. Od czasu do czasu zdarzają się synowi wybuchy agresji, często odcina się od nas. Ale – i to muszę podkreślić z całą mocą – są też piękne chwile.

Syn chodzi do przedszkola. Codziennie towarzyszy mu specjalnie przeszkolona pani, która pomaga, kiedy choroba się ujawnia. Ja wróciłam do pracy. Umówiliśmy się z Mirkiem, że musimy jak najwięcej zarobić, żeby pomóc Adrianowi. Codziennie jeżdżę z synem na terapię. Choć ktoś postronny mógłby powiedzieć, że to nic nie daje, bo Adrian dalej ma zaburzony kontakt z otoczeniem i słabo mówi, ja dostrzegam nawet najdrobniejsze oznaki poprawy i... wciąż wierzę w cud. Od dawna zbieram informacje o osobach, które wyszły zza szklanej ściany autyzmu. Przecież takie sytuacje się zdarzają i to wcale nie tak rzadko! Muszę znaleźć sposób, żeby pomóc synkowi wrócić do nas, a przynajmniej nie pozwolić mu się za bardzo oddalić! Jak będzie trzeba, poświęcę temu życie.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama