„Ugotowałam taką zupę grzybową, że teściowa ze wsi aż cmokała nad talerzem. Nie będzie mi pluć jadem w moje gary”
„Nie chodziło tylko o to, by pokazać, że umiem gotować. Chciałam jej pokazać, że nie jestem jakąś tam miastową pannicą, która nie odróżni prawdziwka od podgrzybka. Że potrafię wziąć się do pracy, z szacunkiem podchodzę do tradycji, ale nie boję się też iść swoją drogą. Tylko czy ona to zrozumie?”.

- Redakcja
Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mi, że zakocham się w chłopaku ze wsi i będę gotować zupę grzybową dla jego matki, roześmiałabym mu się w twarz. Ja – dziewczyna z miasta, córka prawniczki i architekta, wychowana na sojowym latte i restauracjach z gwiazdkami Michelin – właśnie pakowałam do torby termicznej świeżą śmietanę, suszone borowiki i ulubioną przyprawę kminkową. A wszystko po to, żeby zdobyć serce kobiety, której jeszcze nie znałam, ale która mogła stać się moją rodziną.
Gotowanie to moja pasja, moje pole bitwy, moje miejsce mocy. Nie jestem zawodową kucharką – studiowałam psychologię, ale to w kuchni czuję się jak ryba w wodzie. Kocham eksperymentować, wymyślać nowe smaki, łączyć tradycję z nowoczesnością. Moim popisowym daniem jest zupa grzybowa – kremowa, intensywna, z nutą jałowca i pieczonego czosnku. Tyle że... nie jestem pewna, czy moja przyszła teściowa doceni takie innowacje.
– A jak twoja mama reaguje na nowe smaki? – zapytałam Kamila, gdy mijaliśmy ostatni zjazd z autostrady. Las po obu stronach drogi stawał się coraz gęstszy, a ja czułam, jak serce zaczyna mi walić mocniej.
– Mama? – uśmiechnął się z lekkim skrzywieniem. – Ona jest z pokolenia: „Zupę robi się tak, jak moja matka robiła i koniec”. Ale spokojnie, będzie dobrze.
– Ale chyba nie zrobię żadnej gafy, jak dodam szczyptę tymianku?
– Martynka... – Kamil rzucił mi przelotne spojrzenie i złapał mnie za rękę. – Nawet jeśli dodasz goździki i tabasco, mama i tak to zje. Tylko może... no wiesz, będzie się przyglądać.
„Będzie się przyglądać” – te słowa utkwiły mi w głowie. Właśnie o to chodziło. Helena, matka Kamila, nie miała mnie polubić – miała mnie ocenić. A ja musiałam wypaść jak najlepiej. Nie chodziło tylko o to, by pokazać, że umiem gotować. Chciałam jej pokazać, że nie jestem jakąś tam „miastową pannicą”, która nie odróżni prawdziwka od podgrzybka. Że potrafię wziąć się do pracy, z szacunkiem podchodzę do tradycji, ale nie boję się też iść swoją drogą. Tylko czy ona to zrozumie? Wdech. Wydech. Jeszcze tylko kilka kilometrów. I spotkam kobietę, która wychowała mojego Kamila. Kobietę, która może mnie pokochać albo znienawidzić.
Teściowa była surową kobietą
Gdy tylko skręciliśmy z asfaltu na szutrową drogę, zrozumiałam, że nie jesteśmy już w mojej rzeczywistości. Wiejski dom Kamila stał otoczony drzewami, z maleńkim ogródkiem pełnym kwiatów i równo ułożonymi stosami drewna przy szopie. I wtedy ją zobaczyłam. Helena stała na ganku w fartuchu, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Miała siwe pasma spięte w ciasny kok, twarz surową, ale piękną w tej swojej prostocie. Nie uśmiechnęła się. Przynajmniej nie od razu.
– To ty jesteś Martyna? – zapytała, jakby sprawdzała, czy dobrze słyszała moje imię.
– Tak. Dzień dobry, pani Heleno – powiedziałam z uśmiechem i wyciągnęłam dłoń.
Uścisnęła ją szybko, jakby bała się, że coś jej zostanie na palcach.
– Zupa grzybowa, co? Kamil mówił – spojrzała na siatkę z produktami, którą trzymałam. – Mam nadzieję, że warzywa prawdziwe, a nie jakieś chińskie suszki z supermarketu.
– Proszę się nie martwić, specjalnie od rolnika – odpowiedziałam spokojnie. – Bio, bez pestycydów. Mam też własnoręcznie suszone grzyby.
– No to zobaczymy – mruknęła, odwracając się na pięcie i znikając w domu.
W kuchni pachniało czosnkiem i ziołami. Wszystko było tam inne – nie jak w nowoczesnych kuchniach moich znajomych. Drewniane blaty, kafle z wzorkami i półki z przetworami. Czułam się, jakby ktoś przeniósł mnie do innego świata.
– Mamo, może usiądziemy, napijemy się herbaty? – zaproponował Kamil, próbując rozładować atmosferę.
– Najpierw trzeba ugotować obiad. Martynka pewnie chce się wykazać, nie? – uśmiechnęła się słodko Helena. – Zobaczymy, jak ci pójdzie. Wiesz... u nas na wsi to nie z książek się gotuje. Tu się smakuje, nie udaje.
Uśmiechałam się, ale w środku gotowałam się jak rosół na niedzielę.
Zacisnęłam zęby
Zaledwie zdążyłam odłożyć torby do pokoju, a Helena już stała przy drzwiach z koszykiem w ręce.
– To co, Martynka, do lasu. Trzeba coś zebrać na tę twoją zupkę jednak, bo to lepiej ze świeżych grzybów robić – rzuciła i spojrzała na moje trampki. – W tym to możesz co najwyżej po galerii chodzić, nie po lesie. Pożyczę ci moje kalosze.
Nie zdążyłam zaprotestować. Po chwili stałam przed domem w za dużych gumiakach, z koszykiem pod pachą, maszerując za Heleną w głąb lasu.
– Uważaj na pokrzywy. I patrz pod nogi, bo tu żmije bywają – rzuciła z nonszalancją.
– Żmije...? – powtórzyłam, robiąc duży krok przez krzaki.
– Żartuję. Chociaż raz jedną widziałam. No ale jak ktoś ze wsi, to się nie boi – uśmiechnęła się raczej złośliwie.
Szłyśmy przez las w milczeniu. Ona z gracją i pewnością, ja – czując się jak turystka w dżungli. W pewnym momencie Helena schyliła się i podniosła coś z ziemi.
– Patrz, prawdziwek. A u ciebie jak? – Spojrzała w mój pusty koszyk. – Nic?
– Jeszcze nie... Ale zaraz coś znajdę.
Faktycznie – po kilku minutach wypatrzyłam pięknego grzyba. Zerwałam go z triumfem, podbiegłam do Heleny.
– Zobacz! Ładny?
Spojrzała i westchnęła.
– Muchomor, kochana. Jak chłopa tym nakarmisz, to będziesz miała go z głowy – rzuciła sucho. – Oj dziecko, tu nie supermarket, tu trzeba wiedzieć, co się bierze.
Zacisnęłam zęby. Nie dam się. Już miałam dość tej protekcjonalnej nuty w jej głosie. Wiedziałam, że ona mnie testuje. I postanowiłam zdać ten egzamin. Wytarłam dłonie o spodnie, podciągnęłam rękawy i zanurkowałam między liście. Godzinę później miałam już kilka pięknych borowików. Spojrzałam na Helenę z satysfakcją.
– No proszę, może jednak coś z ciebie będzie – powiedziała i chyba pierwszy raz w jej głosie nie było kpiny.
A ja, mimo brudnych spodni i zmęczenia, poczułam, że może, może... mam szansę.
Już nie było odwrotu
Kiedy wróciłyśmy z lasu, Helena od razu zabrała się za mycie grzybów.
– Po mojemu trzeba je przelać wrzątkiem. Zawsze tak robiłam – rzuciła, sięgając po garnek.
– A może nie gotujmy ich na wodzie? Chciałabym zrobić zupę na podsmażonych, na maśle, z cebulką – zaproponowałam ostrożnie.
Spojrzała na mnie jakbym conajmniej właśnie oznajmiła, że dodam do zupy mleko kokosowe.
– Zupę na maśle...? – powtórzyła z niedowierzaniem. – U nas się grzyby wrzuca do rosołu, jak Pan Bóg przykazał.
– To może spróbujmy tak, jak ja robię. Jeśli się nie uda, zawsze mogę zrobić drugą wersję pani – powiedziałam spokojnie, choć w środku czułam, że robi mi się gorąco.
– Pani...? – prychnęła. – Mów mi po imieniu, dziecko. Już i tak nie ma odwrotu – i z tym zdaniem usiadła przy stole, obserwując mnie jak nauczyciel klasówkę.
Zaczęłam smażyć cebulkę, potem grzyby, dodałam czosnek, odrobinę tymianku. Helena siedziała i tylko cmokała pod nosem.
– Oj, dużo tej śmietany... – rzuciła, gdy wlałam gęsty, kwaśny kleks do garnka. – I co to za przyprawa? To chyba nie wegeta?
– To mieszanka z majerankiem i jałowcem. Domowa.
– Domowa... – powtórzyła z nutą politowania. – U nas się soli i pieprzy. I nie cuduje.
Nie odzywałam się. Mieszałam zupę, próbowałam, doprawiałam. Serce waliło mi jak młot, ale nie pozwoliłam sobie na żadne drżenie ręki. To było jak test, jak ostateczna próba ognia. A Helena nie spuszczała ze mnie wzroku nawet na sekundę.
– Kamil, chcesz spróbować? – zawołałam, chcąc poczuć chociaż jednego sojusznika.
Przyszedł, sięgnął po łyżkę.
– Mmm... pachnie bosko – powiedział z uśmiechem. – Jak w dobrej restauracji!
Helena uniosła brwi. Zauważyłam, jak lekko drgnął jej kącik ust. Ale nic nie powiedziała. Zrozumiałam, że jej milczenie to nie porażka. To pierwsza rysa w jej pancerzu.
Zdobyłam jej serce
Zupa była gotowa. Ustawiłam talerze na stole, starannie rozlałam porcje i dodałam po kropli oliwy truflowej – mojej tajnej broni. Rodzina zasiadła do stołu: Kamil, jego ojciec, młodszy brat i wreszcie Helena, która przysunęła talerz do siebie z teatralnym westchnieniem.
– No to zobaczymy, co ta twoja panna nawymyślała – mruknęła, sięgając po łyżkę.
Wstrzymałam oddech z napięcia. Spojrzałam na Kamila. Uśmiechał się do mnie zachęcająco, ale jego wzrok też uciekał w stronę matki. Pierwszy łyk. Helena nie skrzywiła się. Drugi – powoli uniosła wzrok. Talerz był wciąż w połowie pełny, a ona jadła dalej. I wtedy usłyszałam:
– No… dobre.
Pomyślałam, że to wszystko. Ale po kilku sekundach dodała:
– Nawet bardzo dobre.
Spojrzała na mnie. Bez uśmiechu, ale też bez ironii. Poważnie.
– Inaczej niż u nas. Ale coś w tym jest. Ta twoja zupa… ma charakter.
Z trudem przełknęłam własny kęs. Gula wzruszenia ścisnęła mi gardło. Kamil szturchnął mnie lekko kolanem pod stołem i mrugnął. Po raz pierwszy poczułam, że naprawdę jesteśmy drużyną.
– Cieszę się, że smakuje – powiedziałam cicho.
– Ojciec, nalej sobie więcej – rzuciła Helena przez stół. – Martyna zrobiła tego cały gar.
Ojciec Kamila dolał sobie, uśmiechając się do mnie życzliwie.
– Dobrze gotujesz, dziewczyno. Jak nasza Hela młoda była, to też tak kombinowała.
Helena rzuciła mu spojrzenie spod byka, ale nic nie powiedziała. To było jak pieczątka. Oficjalne zatwierdzenie. Kamil nachylił się do mnie i szepnął do ucha:
– Widzisz? Zdobyłaś jej serce. Zupa cię uratowała.
A ja pomyślałam, że może właśnie o to chodziło mi od początku.
Zdałam ten dziwny egzamin
Nigdy nie zapomnę tamtego obiadu. Nie dlatego, że zrobiłam najlepszą zupę grzybową w swoim życiu. Ale dlatego, że pierwszy raz zobaczyłam, jak lodowata twarz Heleny – mojej przyszłej teściowej – pęka, rozluźnia się i pokazuje coś więcej niż chłód. To było ledwie półuśmiech, grymas może nawet niezamierzony… ale dla mnie – jasny znak.
Nie powiedziała mi tego wprost. To nie ten typ kobiety, co przytula i mówi: „Dobrze ci poszło, kochanie”. Ale widziałam, jak po obiedzie nie oddała mi garów do zmywania. Sama je zgarnęła. A potem, gdy szykowałam się do wyjścia na wieczorny spacer z Kamilem, rzuciła tylko:
– Weź coś cieplejszego, tu w nocy potrafi być zdradliwie zimno.
Tyle. Ani słowa więcej. Ale wiedziałam, co to znaczyło. Troska. Może jeszcze nie akceptacja, ale początek czegoś.
Zrozumiałam też, że ta kobieta, której się bałam, wcale nie jest zła. Ona po prostu strzegła swojego świata. Była jak drzewo – korzeniami wrośnięte w wiejską tradycję, a gałęziami broniła się przed każdym, kto próbował wnieść nowy wiatr. Ale ja nie chciałam jej tego świata burzyć. Chciałam tylko – choć trochę – być jego częścią. Kiedy następnego dnia pakowałam się, podeszła do mnie z niedopitą kawą i powiedziała:
– Może… faktycznie znasz się na gotowaniu lepiej niż ja.
Zamarłam. Nie patrzyła na mnie, mówiła do okna. Ale mnie już to wystarczyło. Uśmiechnęłam się.
– Dziękuję, pani Heleno.
– Mówiłam przecież, żebyś mówiła mi po imieniu – odburknęła, ale głosu nie miała już takiego twardego.
Wróciłam do miasta z poczuciem, że właśnie zdałam najdziwniejszy egzamin w życiu. I że... być może, to dopiero pierwszy z wielu. Ale wiedziałam jedno, że zupa zrobiła swoje. I ja też.
Martyna, 28 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mówił, że chodzi na masaże, ale prawda była znacznie gorsza. Te 3 jego słowa złamały mnie bardziej niż podłe kłamstwa”
- „Co sobotę mój mąż szedł sam do lasu na relaks. Ten robaczywy grzyb wrzucał tam jagody do zupełnie innego koszyczka”
- „Mąż mnie nie szanował i traktował jak stary mebel. Zaczęłam, więc gotować sąsiadowi i życie od razu miało lepszy smaczek”