„Umówiłam się na randkę z przystojnym rówieśnikiem, a przyszedł emeryt. Miał jednak więcej klasy, niż niejeden 30-latek”
„Podniósł rękę, skinął lekko głową. Siedział przy stoliku przy oknie. Tyle że... to nie był on. Mężczyzna, który się do mnie uśmiechał, miał na oko jakieś pięćdziesiąt lat. Siwiejące włosy, okulary, lekki brzuszek, starannie wyprasowana koszulę”.

- Redakcja
Nie wiem, czy nie byłam naiwna, ale miałam nadzieję, że gdzieś tam, pośród tych wszystkich dziwnych typów z brodą i zdjęciem ryby, czeka na mnie ten właściwy. Ale codziennie, niemal odruchowo, otwieram aplikację randkową. I przeciągam palcem. W lewo. W prawo. Czasem z nadzieją, częściej z rezygnacją. Randki online były dla mnie trochę jak loteria. Los nie kosztuje wiele, ale jeszcze nigdy nic nie wygrałam. Rozmowy kończyły się równie szybko, jak się zaczynały. Faceci, którzy znikali po trzeciej wiadomości albo co gorsza – po randce. Fałszywe profile, które rozpoznaję już po piątym słowie. I te pytania: „A czemu taka ładna dziewczyna jak ty jest sama?” – serio, jakby samotność była karą za brzydotę.
A jednak nie potrafię się poddać. Może to ten cichy głos w środku, który mówi, że to możliwe. Że jeszcze się trafi. I właśnie wtedy, kiedy już miałam rzucić to wszystko, pojawił się on. Mirek. Uśmiechnięty, trzydziestoparoletni facet, który nie tylko wyglądał jak człowiek, ale też potrafił pisać pełnymi zdaniami i miał w sobie coś... błyskotliwego. Wymieniliśmy parę wiadomości, kilka zabawnych wymian zdań i... zaproponował spotkanie. Kawiarnia, sobota, siedemnasta. Przyjęłam propozycję, choć nie bez obaw. Bo w sumie, czego się spodziewam? Cudów? Motyli w brzuchu? Może chociaż tego, że nie będzie miał na profilu zdjęcia sprzed dziesięciu lat?
– I co, idziesz? – zapytała mnie Marta, moja przyjaciółka, gdy opowiedziałam jej o Mirku.
– No... chyba tak. W końcu nic lepszego nie mam do roboty.
– No to super podejście! – przewróciła oczami. – Tylko błagam, nie ubieraj tej szarej bluzy, w której wyglądasz jak student informatyki po nieprzespanej nocy.
– Przypominam, że ty mi ją kupiłaś.
– No właśnie, jako piżamę!
Parsknęłam śmiechem. Tak, Marta zawsze umiała postawić mnie do pionu. Choćby żartem.
– A jak się okaże, że to znowu jakiś kolekcjoner znaczków z mamą w tle?
– To przynajmniej będzie miał pasję. A ja motyw do ucieczki.
Zamknęłam laptopa. Miałam ochotę się wycofać, ale coś mnie ciągnęło. Może ten jego zawadiacki uśmiech. Może nadzieja. A może po prostu – nie miałam już nic do stracenia.
Chciałam wyjść
Weszłam do kawiarni z wyraźnym postanowieniem, że w razie czego uciekam. Miałam już w głowie opracowaną strategię: telefon do Marty z udawanym nagłym przypadkiem, udawanie, że się pomyliłam i przyszłam do złego miejsca albo po prostu klasyczne „przepraszam, muszę iść”. Rozejrzałam się, nie ściągając jeszcze płaszcza. Szukałam trzydziestolatka z profilu – tego z rozczochranymi włosami i z lekko przekrzywionym uśmiechem. W jego spojrzeniu było coś figlarnego, co mnie wtedy przekonało. I wtedy go zobaczyłam. Podniósł rękę, skinął lekko głową. Siedział przy stoliku przy oknie. Tyle że... to nie był on. Nie, przynajmniej nie ten, którego się spodziewałam. Mężczyzna, który się do mnie uśmiechał, miał na oko jakieś pięćdziesiąt lat. Siwiejące włosy, okulary, lekki brzuszek, starannie wyprasowana koszulę. Spojrzałam za niego, szukając jeszcze jednego możliwego kandydata. Ale to właśnie on znowu pomachał.
– Magda? – zapytał z uśmiechem, gdy podeszłam, kompletnie zdezorientowana.
– Mirek? – mój głos był chyba bardziej zdziwiony, niż planowałam.
– Tak. Cieszę się, że przyszłaś.
Stałam w miejscu, wciąż zapięta pod szyję. Chciałam wyjść. Serio, miałam już rękę przy torbie.
– To zdjęcie… wygląda na sprzed dekady – powiedziałam bez cienia uśmiechu.
– Prawie. Ma dwanaście lat – odpowiedział spokojnie, jakby to była najmniej istotna informacja świata.
– Serio?
– Wiem, powinienem był… ale jakoś nie miałem odwagi inaczej. Przepraszam. Jeśli chcesz, możesz wyjść. Zrozumiem.
Popatrzyłam na niego – był zawstydzony, jakby rzeczywiście wiedział, że postąpił głupio. Siedział z dłońmi splecionymi na stole, nie próbował mnie dotykać, przekonywać, nie naciskał. I to mnie trochę rozbroiło. Nie wiem czemu, ale usiadłam. Może z czystej ciekawości. Może z litości. A może, choć to trudne do przyznania, po prostu nie chciałam wracać do pustego mieszkania.
– No dobrze – westchnęłam, zsuwając płaszcz. – Mam godzinę. Ale to naprawdę kiepski początek.
– Wiem. Dziękuję, że zostałaś.
Nie wiedziałam, co dalej. Ale zostałam. I to już było coś.
Poczułam ulgę
Na początku było niezręcznie. Mówił o pogodzie, o tej kawiarni, że tu często przychodzi, bo blisko ma pracę. Odpowiadałam monosylabami, zerkając co chwilę na zegarek. Ale nie wstałam. Zamówiłam herbatę. Po kilku minutach coś się we mnie przełamało. Może dlatego, że nie próbował mnie przekonać do niczego. Nie podlizywał się. Po prostu był. Zaczął mówić o sobie. Rozwiedziony od kilku lat, syn już dorosły, mieszka z matką. Samotność – to słowo padło dość wcześnie. Powiedział, że czasem czuje się przezroczysty. Ludzie patrzą przez niego jak przez szybę. Że randki po pięćdziesiątce to często walka o godność, a nie o miłość.
Zdziwiło mnie, że mówi tak szczerze. A potem sama zaczęłam mówić. O tym, jak udaję zainteresowanie, żeby nie wyjść na dziwaczkę. O wieczorach z pizzą i winem. O tym, że mam dość „sprzedawania się” w tych kilku wiadomościach na portalu randkowym.
– Zawsze próbuję wyjść na lepszego, niż jestem – przyznał w końcu.
– A dzisiaj?
– Pierwszy raz po prostu... jestem.
Uśmiechnęłam się. Bez napięcia, bez flirtu. Tak po prostu. Poczułam ulgę. Nie musiałam nic udowadniać. Mogłam być sobą. I to było nowe.
Było mi dobrze
Zanim się zorientowałam, minęły prawie dwie godziny. Zawsze po randce czułam to napięcie – czy zaproponuje kolejne spotkanie, czy się odezwie, czy coś z tego będzie. Tym razem nie było żadnego napięcia. Mirek spojrzał na mnie ciepło, zapytał, czy może odprowadzić mnie kawałek, ale bez nachalności. Odpowiedziałam, że wolę się jeszcze przejść sama. Uśmiechnął się tylko i skinął głową. Pożegnaliśmy się jak starzy znajomi. Bez wymuszonych uścisków, bez niezręcznego pożegnania. Po prostu – do widzenia. Bez obietnic.
Szłam przez miasto i rozmyślałam. Nie zakochałam się. Nie było iskry, nie poczułam tego charakterystycznego dreszczu. Ale było mi dobrze. Dziwnie spokojnie. Po raz pierwszy nie czułam się oceniana ani nie starałam się być lepszą wersją siebie. Może to była randka bez chemii, bez motyli w brzuchu. Ale była pierwszą, na której nie grałam. Nie kalkulowałam. Po prostu byłam. I to, jak się okazało, też może być cenne.
Nie musiałam udawać
Leżałam w łóżku, patrząc w sufit. W mieszkaniu panowała cisza, tylko lodówka mruczała coś cicho w kuchni. Przewróciłam się na bok, potem na plecy. W głowie wracały pojedyncze obrazy z dzisiejszego wieczoru. Uśmiech Mirka, kiedy powiedział „pierwszy raz po prostu jestem”. Moje zdziwienie, że w ogóle to usłyszałam. I że to mnie ruszyło.
Zupełnie nie tak wyobrażałam sobie „udaną randkę”. Nie było ani błysku w oczach, ani śmiesznego flirtu, po którym wraca się do domu z wypiekami na twarzy. Zamiast tego był ktoś, kto mówił prawdę. I pozwolił mi być sobą. Ktoś, kto nie oczekiwał, że będę bardziej wygadana, ładniejsza, bardziej zainteresowana jego pasjami. Ktoś, kto po prostu mnie słuchał. I kto też się odsłonił. Może właśnie dlatego to spotkanie było ważne. Bo nic nie udawałam. A i tak zostałam. Może nie dla niego, ale dla siebie. Żeby zobaczyć, że nie muszę być idealna, żeby ktoś chciał ze mną posiedzieć przy herbacie. Zamknęłam oczy. Jeszcze raz odtworzyłam w głowie ten jego uśmiech. Taki zwykły. Prawdziwy. Nie wiem, co dalej. Ale wiem jedno – dziś wieczorem nie szukałam miłości. Znalazłam siebie.
Magdalena, 31 lat
Czytaj także:
- „Ustna matura z polskiego zmieniła moje życie. Powiedziałem coś, czego wstydziłem się wymówić na głos od dziecka”
- „Kuzyn zasiał we mnie ziarno niepewności, co do wierności żony. Uwierzyłem w męską solidarność, a teraz tego żałuję”
- „Córka uważa, że miłość nie istnieje. W wyborze chłopaków zawsze kierowała się grubością portfela”