Reklama

Nazywam się Kasia, mam 36 lat i jestem żoną Marka. Taką zwyczajną żoną: trochę zmęczoną, trochę sfrustrowaną, ale nadal z odrobiną nadziei, że kiedyś ktoś doceni to, co robię. A robię dużo. Czasem mam wrażenie, że aż za dużo.

Reklama

Mój mąż niby jest, ale jakby go nie było. A jego mama – czyli moja teściowa, Grażyna – to osobna historia. Idealna pani domu, perfekcjonistka, której nigdy nic nie pasuje. Zawsze znajdzie coś do skrytykowania.

– Barszcz? Taki… no, trochę za blady. A sałatka? Cóż, ja robię bardziej wyrazistą. I dzieci – moje wnuki – one tak krzyczą. Czy ty w ogóle im zwracasz uwagę?

I tak zawsze, przy każdej okazji. A ja – zamiast powiedzieć „dość”, wciąż próbuję się przypodobać. Jakby to coś zmieniało.

W tym roku, na Wielkanoc, postanowiłam zagrać va banque. Zgłosiłam się na ochotnika, żeby pomóc teściowej myć okna. Sama z siebie. Na kolanach, z wiaderkiem i ręcznikami z mikrofibry. Bo może, jak zobaczy, jak się staram… może powie choć jedno miłe słowo? Może poczuję się, choć raz, jak członek rodziny, a nie pomoc domowa na dyżurze?

– Kasia, ty jesteś pewna, że chcesz to zrobić? – zapytał mnie Marek, kiedy wyciągałam z szafki płyn do szyb.

– Tak. Chcę pomóc. Przynajmniej nie będzie później narzekać, że nikt jej nie wsparł.

Nie powiedziałam mu całej prawdy. Że bardziej niż okna chciałam wypolerować nasze relacje. Że miałam nadzieję, że może ten raz coś się zmieni. Że może usłyszę: „Dziękuję, Kasiu. Dobrze, że jesteś”.

Ale teraz, kiedy sobie przypominam tamten dzień… mam wrażenie, że po raz kolejny byłam naiwna.

Nawet mi nie podziękowała

Przyszłam punktualnie. Z dwoma ściereczkami z mikrofibry, płynem do szyb i wiaderkiem z ciepłą wodą. Włosy związałam w kucyk, założyłam stary dres – żeby się nie martwić, że się pobrudzi. Grażyna otworzyła drzwi w fartuszku, jakby szykowała się na kontrolę sanepidu.

– No, dobrze, że jesteś. Akurat w słońcu widać wszystkie smugi – powiedziała bez cienia uśmiechu. – I weź od razu ramy też przetrzyj, bo widać na nich kurz.

Zacisnęłam zęby i kiwnęłam głową.

Zaczęłam od dużego okna w salonie. Woda była lodowata, bo Grażyna stwierdziła, że „ciepła zostawia zacieki”. Plecy bolały mnie już po drugim oknie, ale się nie poddawałam. Wyszorowałam wszystkie ramy, każdy zawias. Nawet te zakamarki, do których zwykle nie zaglądam u siebie.

Marek w tym czasie... „zajął się dziećmi”. Czyli siedział z nimi w kuchni, popijając kawę, a ja, na kolanach, próbowałam wkupić się w łaski kobiety, która nawet nie zapytała, czy chcę się czegoś napić.

Teściowa pojawiła się, gdy kończyłam ostatnie okno.

– Hm... – zmarszczyła nos. – Tu przy górze coś zostało. I te plastiki, ja to zawsze domywam szczoteczką do zębów. Ale trudno…

Stałam z gąbką w ręce, mokra, zgrzana i poczułam, jak gotuje się we mnie krew.

„Naprawdę? Nawet ‘dziękuję’ nie powiesz?”.

Uśmiechnęłam się przez zaciśnięte zęby. Ale w głowie miałam tylko jedno zdanie: Nigdy więcej.

Miałam tego dość

Wieczorem, gdy dzieci w końcu zasnęły, usiadłam w kuchni z herbatą. W dłoniach czułam jeszcze chłód wody, a na nadgarstkach miałam ślady po plastikowych framugach. Marek zbliżył się niepewnie, usiadł naprzeciwko i spojrzał na mnie z pytaniem w oczach.

– Dobrze poszło? – rzucił, jakby to był jakiś projekt w pracy.

– Twoja matka powiedziała, że i tak będzie musiała poprawić – syknęłam, wbijając wzrok w filiżankę. – Bo zostały smugi. I że plastiki powinnam była szorować szczoteczką do zębów.

– No… ona tak ma. Dla niej wszystko musi być idealne – próbował mnie uspokoić, ale tylko dolał oliwy do ognia.

– Czy ty w ogóle słyszysz, co mówisz?! – podniosłam głos. – Ja się tam zaharowałam, myłam jej okna przez trzy godziny, marznąc w przeciągu, a ona nawet nie powiedziała „dziękuję”! Mało tego – zapowiedziała, że będzie je poprawiać!

– Kaśka, nie bierz tego do siebie. Mama jest po prostu... wymagająca.

– Nie. Ona jest wredna. A ty jej na to pozwalasz. Ty zawsze się wycofujesz, jakby to nie było twoje życie!

– Przesadzasz…

– Przesadzam?! – uderzyłam dłonią w stół. – Czuję się jak służąca! Jak powietrze! A ty? Stoisz z boku i się tylko patrzysz. Mam tego dość.

Zamilkł. I jak zwykle – nie stanął po mojej stronie. A ja w tej ciszy poczułam się jeszcze bardziej samotna niż wcześniej.

Teściowa mnie upokorzyła

Weszliśmy do mieszkania teściowej punktualnie. Jak zwykle pachniało żurkiem i środkiem do czyszczenia podłóg. Grażyna otworzyła drzwi z napiętą miną.

– Wesołych – rzuciła do mnie chłodno, po czym rozpromieniła się na widok Basi, mojej szwagierki.

– Córeczko! Jak ty ślicznie wyglądasz, moja złotka! – zawołała i objęła ją teatralnie. – I jak ci się udało to ciasto, mmm!

Wróciłam do roli cienia.

Przy stole atmosfera była gęsta. Dzieci zajadały jajka, Marek milczał, a Grażyna patrzyła jak sędzia na zawodach kulinarnych. A potem się zaczęło:

Okna i tak musiałam poprawić – oznajmiła, skubiąc jajko faszerowane. – No bo te ślady… wiesz, ja mam dobry wzrok. I jednak trzeba było szczoteczką.

Zamarłam z widelcem w połowie drogi do ust. Poczułam, jak ściska mnie w żołądku.

– Oj mamo, nie przesadzaj – zaśmiała się Basia. – Ja tam bym się cieszyła, że ktoś mi w czymś pomógł.

– Nie każdy ma rękę do porządku – odparła teściowa z lodowatym uśmiechem.

Nie odpowiedziałam. Powstrzymałam się, żeby nie rzucić serwetką w jej perfekcyjne, żakardowe firanki. Wbiłam wzrok w talerz i obiecałam sobie jedno: to są ostatnie święta, na których daję się tak poniżać.

Była dla mnie wredna

Zadzwoniłam dzień po świętach. Nie chciałam tego robić przez telefon.

– Mamo, mogę wpaść? Na chwilę. Chcę porozmawiać.

Zawahała się, ale się zgodziła. Siedziała przy stole w kuchni, w tej swojej ulubionej narzutce w drobne kwiatki, z filiżanką kawy. Usiadłam naprzeciwko niej i przez moment patrzyłam, jak starannie wyciera łyżeczkę papierowym ręcznikiem.

– Odpowiedz mi na jedno pytanie… – zaczęłam. – Czy cokolwiek, co zrobię, będzie dla ciebie kiedyś wystarczające?

Uniosła brwi, zaskoczona.

– O co ci chodzi?

– Bo się staram. Od lat. A dla ciebie zawsze jest coś nie tak. Barszcz, smugi, mój ton głosu, sposób, w jaki kroję sałatkę.

Ty wszystko odbierasz jak atak. Ja tylko chcę, żeby było dobrze – odparła, jakby czytała to z kartki.

– A ja chcę czuć się częścią tej rodziny, nie outsiderką do roboty – powiedziałam cicho.

Zamilkła. Patrzyła gdzieś poza mną, w okno.

Nie wszyscy muszą się lubić – rzuciła w końcu.

Te słowa uderzyły mnie mocniej niż cała jej krytyka przez lata. Wstałam.

– Masz rację. Ale każdy zasługuje na szacunek.

Nie zatrzymała mnie, nie powiedziała nic więcej. A ja wyszłam z jej mieszkania lżejsza. Bo coś w końcu do mnie dotarło. I przestałam się łudzić.

Miałam prawo do szacunku

Wróciłam do domu i po prostu usiadłam na kanapie. Bez sprzątania, bez rozpakowywania toreb, bez zmywania śladów po świętach. Patrzyłam na nasze okna – czyste, błyszczące, idealnie przezroczyste.

Weszłam do pokoju, gdzie Marek układał dzieci do snu.

– Musimy pogadać – rzuciłam, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć.

Usiadł przy stole, z tym swoim „czekam na burzę” na twarzy. Ale burzy nie było. Była cisza. I słowa, których wcześniej bałam się wypowiedzieć.

– Ja już więcej nie będę się starać dla kogoś, kto tego nie widzi. I nie chcę, żebyś od teraz był tylko obserwatorem. Albo jesteś ze mną, albo... nie wiem.

Marek milczał. Długo. A potem po raz pierwszy od dawna spojrzał mi naprawdę w oczy.

– Nie oczekuję, że zerwiesz z nią kontakt – dodałam. – Ale ja mam prawo do szacunku. Do tego, żeby nie być traktowaną jak służąca.

– Masz rację – powiedział cicho. – Już nigdy nie zostaniesz z tym sama.

Czy mu wierzyłam? Nie do końca. Ale pierwszy raz poczułam, że moje słowa nie odbiły się jak od ściany. Że może coś w nim drgnęło.

I to wystarczyło. Na teraz.

Kasia, 36 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama