Reklama

W niedzielę wzięłam się za pieczenie ciasta ze śliwkami – tego, które mama zawsze lubiła najbardziej. Pamiętałam, jak kiedyś mówiła:

– Najlepsze ciasto to takie, w którym śliwki zatapiają się tak głęboko, że aż trzeba ich szukać.

Miałam nadzieję, że się ucieszy. Że usiądziemy w kuchni, ona wypije herbatę, ja kawę, powspominamy coś głupiego z dzieciństwa. Może nawet powie, że jestem jej ukochaną córeczką – tak, wiem, śmieszne. Czasem człowiekowi czasem odbija i liczy na jakieś resztki czułości. Tyle że zamiast tego… mama miała inne plany. Właściwie to miała już swój teatrzyk ustawiony – a główną gwiazdą była oczywiście moja siostra.

Zacisnęłam zęby

Wyjęłam ciasto z piekarnika i postawiłam na kratce, żeby nie zaparowało od spodu. Pachniało cudownie – śliwką, cynamonem i odrobiną wanilii. Byłam z siebie zadowolona.

– Mamo! – zawołałam. – Zrobiłam twoje ulubione ciasto! Chodź, zanim ostygnie!

Odpowiedziała cisza. Zdjęłam fartuch, przetarłam dłonie w ściereczkę i ruszyłam do salonu. Mama siedziała na kanapie z moją siostrą i patrzyła na nią, jakby właśnie odkryła, że ma w rodzinie noblistkę.

– I naprawdę powiedzieli, że jesteś nieoceniona? – zapytała mama, z oczami jak spodki.

– No! Mój przełożony wstał podczas zebrania i powiedział, że bez moich analiz dział by leżał i kwiczał. – Monika zarzuciła włosami i spojrzała na mnie kątem oka. – A ja tak tylko... robię, co do mnie należy.

– Kochanie, ty to masz łeb nie od parady! – powiedziała mama, śmiejąc się. – A jeszcze przy tym taka skromna. Taka mądra... i taka piękna! No mówię ci, Sabinko, popatrz, jakiego człowieka wychowałam!

Stałam w drzwiach z ręką opartą o framugę. Uśmiechnęłam się słabo.

– Ciasto zrobiłam – rzuciłam. – Ze śliwką. Twoje ulubione.

O, super – odpowiedziała mama bez entuzjazmu. – Monisia, musisz koniecznie zrobić tę prezentację dla centrali. Oni muszą zobaczyć, kogo mają!

– Mamo... – zaczęłam.

Nie przeszkadzaj, dobrze? – ucięła krótko. – Monisia właśnie opowiada coś ważnego.

Zacisnęłam zęby. Poszłam do kuchni, usiadłam przy stole i wbiłam widelec w jeszcze ciepłe ciasto. Dobre było. Tylko że ja już straciłam na nie apetyt.

Było mi siebie żal

Zaparzyłam sobie herbatę. Zwykłą, czarną. Mama lubiła owocowe, ale stwierdziłam, że nie będę się już dostosowywać. Niech sobie sama zrobi, jeśli zgłodnieje między jednym komplementem a drugim.

– Daj no mi jakiś talerzyk – usłyszałam za plecami po kilku minutach. – Monisia chce spróbować tego twojego ciasta.

Odwróciłam się wolno. Mama stała z tym swoim niecierpliwym wzrokiem, jakby właśnie robiła mi wielką łaskę, że w ogóle zamierza go spróbować.

– A ty nie chcesz? – zapytałam, podsuwając jej talerzyk z gotowym kawałkiem.

– Ja? Może później, nie wiem. Nie mam teraz ochoty. Monisi zawsze smakuje coś słodkiego po kawie, prawda, córeczko?

– Mhm – mruknęła Monika, wchodząc do kuchni jak królowa z serialu kostiumowego. – Pachnie nieźle. To przepis babci?

– Nie. Mój – odpowiedziałam.

– Ach, czyli coś nowego – powiedziała, biorąc widelec. – Ciekawe, czy nie za dużo proszku do pieczenia. Czasem bywasz nadgorliwa.

Zacisnęłam dłonie na uchwycie kubka, żeby nie parsknąć. Monika miała taki dar: rzucać niby miłe uwagi, które w rzeczywistości były podszyte szpilką.

Smakuje? – zapytałam lodowato.

– Mhm... może być – odpowiedziała po dłuższej chwili. – Ale babcine było lepsze. Tamto miało duszę.

Mama zaśmiała się cicho.

– Oj, Monisia, ty to masz język jak brzytwa!

Spojrzałam na nie, potem na ciasto. Było mi siebie żal.

Zamarłam w pół kroku

Po południu zrobiło się trochę ciszej. Mama i Monika zaszyły się w salonie, a ja sprzątałam kuchnię z takim zaangażowaniem, jakbym miała wygrać medal olimpijski w polerowaniu blatu. Szorowałam, zmywałam, wycierałam – wszystko po to, żeby nie musieć słyszeć kolejnych ochów i achów. W końcu usłyszałam, jak Monika zbiera się do wyjścia.

– To ja lecę, mamuś. – Jej głos był pełen tej charakterystycznej czułości, której ja jakoś nie umiałam wykrzesać. – Powiesz Sabinie, żeby zadzwoniła, jak zrobi coś dobrego. To może zajrzę.

– Ależ oczywiście! – Mama się zaśmiała. – Wiesz, co? Weź sobie trochę tego ciasta, bo jeszcze z tydzień będę musiała uważać na cukier.

Zamarłam w pół kroku.

– Mamo, to ciasto miało być dla ciebie – powiedziałam z kuchni, wchodząc do przedpokoju. – Nie piekłam go dla degustatorki z Warszawy.

Monika uniosła brew.

– Serio? Pieczenie ciasta to teraz akt miłości? Spokojnie, mama sama mi zaproponowała.

– Zrobiłam z myślą o niej, nie o tobie.

Oj, nie rób scen – syknęła. – Jak zwykle wszystko odbierasz osobiście.

Mama wciągnęła lekko powietrze.

– Dziewczyny, nie ma co się spierać o ciasto. Przecież możemy razem kiedyś upiec. Ty i ja, co ty na to?

Pokręciłam głową.

– Już nie trzeba. Widzisz, ono było na raz. Jak prezent. Albo jak nadzieja, że jeszcze jesteśmy rodziną.

Monika włożyła płaszcz i wyszła bez słowa. Mama stała z talerzykiem i wyglądała, jakby nie wiedziała, co powiedzieć.

– Ja tylko... chciałam dobrze – rzuciła cicho.

– Wiem – odpowiedziałam. – Ale jakoś zawsze ci to „dobrze” wychodzi lepiej dla Moniki.

Aż mnie zmroziło

Następnego dnia zadzwoniłam do mamy, żeby zapytać, czy wszystko w porządku. Odbierała długo, jakby się zastanawiała, czy w ogóle warto.

– No cześć – rzuciła w końcu.

– Hej. Chciałam tylko... zapytać, jak się czujesz. Jadłaś to ciasto w końcu?

– Jadłam. Było dobre – powiedziała krótko. – Ale przyznam, że jakoś straciłam apetyt po tej waszej wczorajszej kłótni.

Westchnęłam.

– To nie była kłótnia, mamo. To było... no nie wiem, zmęczenie. Tym wszystkim. Zawsze jestem na drugim miejscu.

– Przesadzasz. Zawsze traktuję was jednakowo.

– Nieprawda – przerwałam jej. – Zawsze słuchasz Moniki. Zawsze ją bronisz. A ja? Jak próbuję coś powiedzieć, to nagle jestem złośliwa albo robię sceny.

– Ależ skarbie... – zaczęła, ale zabrzmiało to tak mechanicznie, że aż mnie zmroziło.

– Nie jestem już dzieckiem, mamo. Wiem, że jej bardziej ufasz. Że jej się bardziej chcesz podobać. A ja... ja się staram, ale chyba za cicho.

Mama milczała dłuższą chwilę.

Może masz rację – powiedziała w końcu. – Ale to nie znaczy, że cię mniej kocham.

– Nie chodzi o słowa, mamo. Chodzi o to, co się robi. Kogo się słucha, komu się kadzi, a komu mówi: „Nie przeszkadzaj”.

– Przepraszam.

Pierwszy raz od dawna zabrzmiała, jakby naprawdę coś poczuła.

Uśmiechnęłam się smutno

Minął tydzień. Mama zadzwoniła w sobotę wieczorem. Zdziwiło mnie to – zwykle dzwoniła do Moniki.

– Jesteś może w domu? – zapytała niepewnie. – Pomyślałam, że może wpadnę na herbatę?

– Jasne – odpowiedziałam po chwili wahania. – Tylko ciasta nie będzie.

Zaśmiała się słabo.

– I dobrze. Jeszcze mam ten kawałek w lodówce. Przypomina mi, że czasem jestem głupia.

Godzinę później siedziała w mojej kuchni, mieszając łyżeczką w kubku.

– Wiesz – zaczęła powoli – ja chyba naprawdę nie zauważałam, co się dzieje. Z Moniką zawsze miałam łatwiej. Wiesz, ona zawsze mówiła dużo, głośno, jak coś chciała, to waliła prosto z mostu. A ty... zawsze byłaś cicha. Nie chciałam cię pominąć. Po prostu... chyba było mi wygodniej.

– No właśnie – rzuciłam. – Wygodniej. Z Moniką trzeba się było starać. A ja byłam „ta, co sobie poradzi”.

Myślałam, że sobie radzisz – westchnęła. – A jak robiłaś to ciasto, to tak się ucieszyłam… Tylko jak zaczęła opowiadać, to jakoś... wciągnęło mnie.

– Bo Monika potrafi robić show. A ja piekę ciasta i mam nadzieję, że ktoś to zauważy.

Mama spojrzała na mnie uważnie. Po raz pierwszy od dawna nie widziałam w jej oczach tej wiecznej surowości.

Dziękuję ci za to ciasto. I za cierpliwość. I za to, że nie przestałaś do mnie dzwonić. Nawet kiedy ja się zachowywałam jak głupia kura.

Uśmiechnęłam się smutno.

– Może właśnie dlatego piekę. Bo w cieście wszystko można powiedzieć bez słów.

– To było bardzo głośne ciasto – powiedziała mama.

I chyba po raz pierwszy usłyszała, co mówiłam bez mówienia.

Zrozumiałam ważną rzecz

Mama wyszła po dziewiątej. Przytuliła mnie na do widzenia, co zdarzało się rzadko. I to nie było takie szybkie, niezręczne przytulenie z obowiązku – tym razem poczułam, że trzymała mnie trochę dłużej. Jakby coś się w niej przełamało. Zostałam sama w kuchni. Zerknęłam na półmisek z ostatnim kawałkiem ciasta. Był ledwo ruszony. Powinnam go wyrzucić, pewnie już nie był najświeższy. Nie mogłam. Zaparzyłam sobie herbatę i usiadłam przy stole. Zadzwoniła Monika. Nie odebrałam. Dziwne, ale nie miałam ochoty słuchać o jej sukcesach. Tym razem – nie. Może jutro. Spojrzałam przez okno. Pachniało jesienią.

Ciasto ze śliwkami nie zmieniło świata. Nie sprawiło, że mama nagle stała się inną kobietą, a ja – inną córką. Ale może coś w niej pękło. Albo się skruszyło. I może to wystarczy. Nie musimy być idealne. Ani ja, ani ona. Pomyślałam wtedy, że wystarczy, że będziemy trochę bardziej... prawdziwe w tym wszystkim. A potem sięgnęłam po widelec. I zjadłam ten ostatni kawałek. Już nie z żalu. Nie z żałosnej potrzeby uznania. Zjadłam go, bo był dobry. Po prostu dobry. I może ja też taka jestem.

Sabina, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama