„Upiekłam placki ziemniaczane według rodzinnej receptury. Reakcja teściowej sprawiła, że usiadłam i nie mogłam wstać”
„Siedziałyśmy naprzeciwko siebie. Ja z uśmiechem, a teściowa z miną, jakby analizowała skład chemiczny moich placków. Mąż próbował rozładować atmosferę”.

- Redakcja
Nie wiem, dlaczego w ogóle wpadłam na pomysł, żeby zaprosić teściową na obiad. Może to była chęć udowodnienia, że potrafię coś więcej niż zamówić sushi i zrobić sałatkę z rukolą. A może po prostu chciałam, żeby choć raz powiedziała coś miłego. Tak czy inaczej, stanęłam w kuchni o ósmej rano z kilogramem ziemniaków i ambitnym planem — zrobić placki ziemniaczane według przepisu mojej babci. Takie, które chrupały, pachniały i smakowały jak dzieciństwo.
Nie przypuszczałam, że ten niewinny obiad zamieni się w emocjonalną burzę. Bo choć w mojej głowie wszystko wyglądało idealnie, rzeczywistość miała swoje własne poczucie humoru. Kiedy tarłam ostatnie ziemniaki i wycierałam pot z czoła, pomyślałam, że nic już nie może pójść źle. I wtedy zadzwonił telefon.
Byłam siebie dumna
– Mama zaraz będzie – zapytał mąż, jakby chodziło o coś zupełnie niewinnego.
– Już? – uniosłam brwi.
– Tak, mówiła, że ma wpadnie, wracając z kościoła. Pomyślałem, że to dobra okazja, żeby spędzić trochę czasu razem.
– Oczywiście – odparłam tonem, który mógłby zamrozić czajnik.
Kiedy mąż wyszedł, spojrzałam na kuchnię jak generał na pole bitwy. A potem tarłam z zaciętością, jakby od tego zależał mój honor. W międzyczasie mąż zajrzał do kuchni, zwabiony zapachem.
– O, placki! – zawołał z zachwytem. – Moja mama robiła kiedyś takie, pamiętasz?
– Nie – odparłam sucho. – Ale zaraz zobaczymy, które będą lepsze.
Usmażyłam je na złoty kolor, odkładając kolejne porcje na talerz wyłożony papierem. Zapach roznosił się po całym mieszkaniu, a ja zaczynałam czuć dumę. To był mój moment. Kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi, wytarłam ręce w ściereczkę i przybrałam minę serdecznej gospodyni.
– Dzień dobry, mamo – przywitałam ją z uśmiechem, który kosztował mnie więcej niż cały obiad.
– Dzień dobry, Moniko – odpowiedziała, wchodząc i rozglądając się jak inspektor sanepidu. – Ale pachnie... intensywnie.
– To placki ziemniaczane – powiedziałam z dumą. – Według rodzinnej receptury.
– Ach, ciekawe – rzuciła chłodno.
Usiadła przy stole, a ja postawiłam przed nią talerz pełen złocistych placków.
– Proszę, mam nadzieję, że dobre.
– Zobaczymy – powiedziała spokojnie, sięgając po widelec.
Nie wiedziała, że w tym momencie rozpoczęła się kulinarna rozgrywka stulecia.
Zamrugałam zaskoczona
Siedziałyśmy naprzeciwko siebie. Ja z uśmiechem, a teściowa z miną, jakby analizowała skład chemiczny moich placków. Mąż próbował rozładować atmosferę.
– Mamo, Monika robiła te placki według rodzinnego przepisu – oznajmił z entuzjazmem.
– Naprawdę? – zapytała teściowa, nabierając widelec. – To bardzo... odważne.
Pierwszy kęs. Cisza trwała dłużej, niż powinna. Mąż nerwowo przełknął ślinę. Ja udawałam spokój, choć w głowie liczyłam sekundy.
– No i jak? – zapytałam z wymuszonym luzem.
– Hm... – zaczęła, przełykając powoli. – Ciekawe. Nie przypomina mi to placków, które ja robię.
– Bo to przepis mojej babci – odparłam z dumą. – Z innej szkoły.
– Aha – zawiesiła głos. – Wiesz, każdy ma swoje sposoby.
Mąż spojrzał na mnie z miną błagalną.
– Najważniejsze, że smakują – powiedziałam słodko.
– Chrupiące, choć może... trochę za tłuste?
– Takie właśnie mają być. To część uroku.
– Ach, uroku – powtórzyła, jakby rozważała to słowo. – No cóż, faktycznie mają swój... charakter.
Zapanowała niezręczna cisza. Wtedy mąż wpadł na desperacki pomysł.
– Kochanie, a może podasz śmietanę? Mama zawsze lubiła ze śmietaną!
– Już stoi na stole – powiedziałam przez zęby.
Teściowa sięgnęła po łyżkę, nabrała śmietany i dodała ją na placek z taką powagą, jakby brała udział w ceremonii. Zjadła kolejny kęs, potem jeszcze jeden.
– Wiesz, Monisiu – powiedziała w końcu – może i inne niż moje, ale... mają coś w sobie.
Zamrugałam zaskoczona. Czy to był... komplement? A może tylko preludium do czegoś gorszego?
Spojrzała na mnie znacząco
– A długo smażyłaś? – zapytała po chwili teściowa, oblizując widelec. – Bo mają... interesujący kolor.
– Tyle, ile trzeba – odparłam z uśmiechem. – Babcia zawsze mówiła, że złoty to znak, że są gotowe.
– Babcie mają różne poglądy – stwierdziła, patrząc w okno. – Moja uważała, że prawdziwe placki muszą być miękkie w środku.
– To kwestia gustu – odpowiedziałam. – Ja wolę, gdy są chrupiące.
– Ach, czyli nowoczesna interpretacja klasyki – mruknęła, sięgając po kolejny.
Zauważyłam, że mimo kąśliwych uwag jadła z apetytem. To było zabawne: język krytyczny, widelec zachwycony.
– A użyłaś majeranku? – dopytała. – Bez majeranku to jak barszcz bez czosnku.
– Nie, nie dodałam. Babcia nie używała.
– No tak, pewnie inny region – westchnęła teatralnie. – U nas na smalcu się smażyło, nie na oleju.
– Może i tak – odparłam spokojnie. – Ale ja wolę coś lżejszego.
Mąż podniósł wzrok znad talerza.
– Mamo, daj spokój. Te placki są pyszne.
– Nie mówiłam, że nie są – uśmiechnęła się, choć jej ton mówił coś zupełnie innego. – Po prostu... inne.
Wzięła łyk herbaty i dodała:
– Przypomniało mi się, jak pierwszy raz robiłam placki dla teściów. Mój mąż powiedział, że wyszły twarde jak podeszwy. Płakałam wtedy cały dzień.
– Naprawdę? – zapytałam. – A potem?
– Potem się nauczyłam. I więcej mi tego nie powiedział.
Spojrzała na mnie znacząco.
– Może i ty po kilku próbach dojdziesz do ideału – dodała łagodnie, ale w jej oczach błysnęło coś, co brzmiało jak wyzwanie.
Uśmiechnęłam się szerzej, niż wypadało.
– Możliwe, mamo. Ale na razie niech ten „prawie ideał” wystarczy.
Zapytałam z niewinnym uśmiechem
Kiedy skończyliśmy jeść, teściowa odsunęła talerz z teatralnym westchnieniem.
– No cóż – zaczęła, poprawiając serwetkę na kolanach – muszę przyznać, że były... zaskakujące.
– Zaskakujące dobrze czy zaskakujące źle? – zapytałam z niewinnym uśmiechem.
– Powiedzmy, że inaczej niż się spodziewałam – odparła. – Nie takie, jak moje, ale mają swój urok.
Mąż natychmiast wtrącił:
– Widzisz, mówiłem, że Monika świetnie gotuje!
– O, nie wątpię – odparła teściowa, popijając herbatę. – Po prostu kuchnia to sztuka. Każdy artysta ma swój styl.
Brzmiało to niemal jak komplement, choć ton był zbyt równy, bym mu uwierzyła.
– Dziękuję – powiedziałam spokojnie. – Starałam się, żeby smakowało wszystkim.
– I smakowało – przyznała. – Choć w moim przepisie placki są bardziej miękkie w środku. Ale może to kwestia gustu.
– Może – odparłam, zerkając na męża, który w tym czasie udawał, że bardzo interesuje go łyżeczka.
– Wiesz, Moniko – ciągnęła teściowa – w mojej rodzinie zawsze mówiono, że po tym, jak kobieta smaży placki, poznaje się, czy nadaje się na żonę.
Zawiesiła głos, jakby badała mój wyraz twarzy. A ja poczułam się, jakbym dostała pstryczka w nos.
– To ciekawe przysłowie – odparłam chłodno. – W mojej rodzinie raczej mówiło się, że żonę poznaje się po tym, jak reaguje, gdy ktoś ocenia jej placki.
Mąż zachłysnął się herbatą, a teściowa uniosła brew. Przez chwilę patrzyła na mnie z powagą, po czym... uśmiechnęła się. Prawdziwie, nie z uprzejmości.
– No, muszę przyznać, że masz charakter – powiedziała. – I to mi się podoba.
Zamarłam
Po obiedzie zaproponowałam kawę. Teściowa skinęła głową i usiadła w fotelu, układając spódnicę z taką precyzją, jakby miała być oceniana w konkursie elegancji. Mąż ulotnił się do kuchni pod pretekstem zmywania.
– Te twoje placki... miały w sobie coś.
– Coś dobrego, mam nadzieję – rzuciłam ostrożnie.
– Coś... oryginalnego – odpowiedziała. – Chrupiące, lekko słone, a ta cebula… no, powiem ci, że ciekawie to wymyśliłaś.
– To stary przepis mojej babci – wyjaśniłam. – Niby prosty, ale trzeba mieć wyczucie.
– Widocznie je masz – stwierdziła, popijając kawę. – Każda kobieta powinna mieć coś, co potrafi najlepiej.
Zamarłam. To brzmiało niemal jak pochwała.
– Dziękuję. Cieszę się, że smakowały.
– Smakowały, smakowały – przytaknęła. – I powiem ci, że może następnym razem... zrobimy je razem.
Spojrzałam na nią zaskoczona. Nie żartowała.
– Razem? – powtórzyłam.
– Tak. Zobaczymy, które wyjdą lepsze.
Usiadłam wtedy ciężko na krześle, czując, jak powietrze z kuchni staje się nagle lżejsze.
– Dobrze – powiedziałam. – Ale ostrzegam, babcina szkoła nie bierze jeńców.
– Tym lepiej – zaśmiała się. – W końcu w tej rodzinie ktoś musi smażyć z charakterem.
I po raz pierwszy obie się uśmiechnęłyśmy. Prawdziwie.
Uśmiechnęłam się
Od tamtego obiadu minęło już kilka tygodni, ale za każdym razem, gdy czuję zapach smażonych ziemniaków, przypominam sobie tamten dzień. Niby zwykłe spotkanie rodzinne, a jednak coś się zmieniło. Pewnego dnia teściowa zadzwoniła.
– Wiesz, myślałam o tych twoich plackach.
– Tak? – zapytałam, uśmiechając się pod nosem. – Coś nie tak z przepisem?
– Wręcz przeciwnie – odpowiedziała. – Próbowałam zrobić takie same i, o dziwo, wyszły mi... prawie identyczne.
– „Prawie” to i tak duży postęp – zażartowałam.
– Oj, nie drocz się – roześmiała się. – Chyba pierwszy raz odkąd pamiętam, zjadł je mój sąsiad i poprosił o dokładkę.
– To może teraz babciny przepis pójdzie w świat – powiedziałam.
– Może i pójdzie, ale z twoim nazwiskiem – odpowiedziała. – W końcu to twoje placki.
Usiadłam wtedy z telefonem w dłoni i uśmiechnęłam się do siebie. Nie dlatego, że wreszcie mnie pochwaliła. Bardziej dlatego, że pierwszy raz brzmiała jak ktoś, kto naprawdę chciał porozmawiać, a nie ocenić. Od tamtej pory placki ziemniaczane stały się naszą małą tradycją.
Monika, 38 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Nie planowałam porodu z widownią. Teściowa wpadła tam jak do sklepu i odebrała mi najważniejszy moment w życiu”
- „Zarabiałam więcej od męża, ale mu tego nie wypominałam. Było mi się niedobrze, gdy zobaczyłam, co pisze o mnie w sieci”
- „Zięć udawał czyścioszka i często chodził do pralni. Gdy go tam przyłapałam, wszystkie jego brudy wypłynęły na wierzch”