Reklama

Zawsze miałam słabość do pieczenia. Nawet jak dzieci płakały, a mąż wiercił dziurę w brzuchu, żebym zrobiła obiad szybciej, ja potrafiłam wcisnąć do piekarnika jakieś ciasto, bo jakoś mi to uspokajało nerwy. Tego dnia – dzień imienin mojej teściowej – też tak było. Pomyślałam, że upiekę coś prostego, klasyka, ciasto ze śliwkami. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, może z rozpędu, może z przemęczenia, a może… z chęci pokazania, że jednak coś ode mnie zależy. Zapach drożdżowego unosił się w kuchni jeszcze długo po tym, jak wyszliśmy do niej z życzeniami. Teściowa – jak zawsze w garsonce, nawet w środku tygodnia – spojrzała na blachę tak, jakby ktoś właśnie położył jej na stole padlinę. A potem zrobiła coś, czego nie zapomnę do końca życia.

Reklama

To była śliwkowa zniewaga

– Mamo, wszystkiego najlepszego – powiedział mój mąż, wręczając swojej matce bukiet róż. – Sto lat w zdrowiu i spokoju.

– Dziękuję, kochanie – teściowa ucałowała go w policzek i rzuciła mi krótkie spojrzenie, bez uśmiechu. – Emilia… – powiedziała chłodno. – Dobrze, że jesteście.

– Upiekłam ciasto, takie z domowego przepisu – dodałam, próbując zabrzmieć serdecznie. – Drożdżowe ze śliwkami.

– Śliwkami? – uniosła brew. – Naprawdę?

– Tak, ze śliwkami. Jesień przecież, są świeże. Pachnie obłędnie – powiedziałam, kładąc blachę na stole.

Zawiesiła wzrok na cieście, jakby to była jakaś obraza majestatu. Przez chwilę panowała cisza.

– Przecież ty wiesz, że ja śliwek nie jem – powiedziała z niesmakiem, jakby właśnie odkryła trupa w lodówce.

– Eee… naprawdę? Myślałam, że tylko nie lubisz powideł – zmieszałam się. – A to jest świeże, kwaśne, nieprzesłodzone…

Kwaśne to twoje maniery – prychnęła, po czym wstała i… jednym ruchem zsunęła całe ciasto do kosza na śmieci. – Przepraszam, ale nie będziemy trzymać czegoś, co nawet nie nadaje się do zamrożenia.

Zamarłam.

– Mamo! – krzyknął mój mąż. – Co ty wyprawiasz?!

– Uspokój się. Zaraz zamówię porządny tort z cukierni, a nie takie amatorskie wypieki – rzuciła, wyciągając telefon.

Stałam z boku, z rękoma jeszcze ciepłymi od blachy, patrząc na śliwki w śmietniku. Nie wiedziałam, co bardziej boli – upokorzenie czy spojrzenie mojego syna, który szepnął:

– Mamo… czemu babcia cię tak nie lubi?

Coś w nas pękło na dobre

Siedzieliśmy przy stole, w milczeniu. Na środku stał świeżutki tort z cukierni – oczywiście pistacjowo-malinowy, „jak przystało na imieniny damy”, jak powiedziała teściowa, krojąc go z precyzją chirurga. Nikt nie komentował tego, że zaledwie godzinę wcześniej moje ciasto, jeszcze ciepłe, wylądowało w koszu.

– Jakie puszyste! – cmoknęła jedna z jej koleżanek. – Taki równy, bez zakalca…

– No wiesz, Halinko, profesjonalna cukiernia, nie jakieś domowe eksperymenty – odpowiedziała teściowa z przekąsem, patrząc na mnie z uśmiechem. – Człowiek wie, za co płaci.

Zaciskałam szczęki, żeby nie wybuchnąć. Poczułam rękę mojego męża na kolanie pod stołem. Dobrze wiedział, że jestem o włos.

– Mamo – odezwał się po chwili. – Emilia też się napracowała, zrobiła coś od serca.

– Serce nie piecze ciast – odpowiedziała. – A może powinnam się cieszyć, że nie przyniosła mi brukselki w czekoladzie?

– Ale babciu – wtrącił mój młodszy syn, przesuwając łyżeczką tort po talerzyku – mamine ciasta są najlepsze. Ja lubię te śliwkowe.

– Bo jeszcze nie znasz się na deserach – odparła chłodno teściowa. – Jak dorośniesz, zrozumiesz różnicę między czymś wyjątkowym a bylejakością.

– Ale mama się starała! – krzyknął nagle starszy syn. – A ty to ciasto wyrzuciłaś jak śmiecia!

Zrobiło się cicho. Teściowa zmrużyła oczy.

– Nie rozmawia się tak z dorosłymi – syknęła. – A już na pewno nie przy stole.

Spojrzałam na syna. Twarz miał czerwoną, z zaciśniętymi ustami. A ja czułam, że coś właśnie pękło – w nim, we mnie, w całej tej naszej rodzinnej „harmonii”.

I zaczęła się litania pretensji

– Co tu się w ogóle dzieje? – przerwał nagle mój mąż. – To miały być imieniny, a nie teatr jednej aktorki.

– Michał, uważaj na słowa – rzuciła jego matka, nawet nie podnosząc wzroku znad talerzyka. – Goście są, dzieci słuchają.

– Właśnie dlatego mówię. Bo dzieci widzą, jak traktujesz ich matkę. Wyrzuciłaś ciasto do śmieci, jakby to były robaczywe owoce. Po co? Dla popisu?

Teściowa odłożyła widelec. Bardzo powoli. Napięcie w pokoju było jak w thrillerze.

– Michał, ja rozumiem, że musisz bronić żony. Tak wypada. Ale nie udawaj, że to było coś więcej niż przesuszony placek. Śliwki?! Przecież wie, że nie cierpię śliwek.

– Czyli jakbyś nie cierpiała jabłek, a dzieci by ci dały szarlotkę, to też byś wyrzuciła do śmieci? – wtrąciłam się. – Serio, nie mogłaś chociaż udawać, że ci miło, bo ktoś coś dla ciebie upiekł?

– Nie udaję. Ja nie gram. To wy wszyscy ciągle coś udajecie – spojrzała na mnie chłodno. – Idealna synowa, idealna żona. Ale na święta zawsze z łaską, z wiecznym fochem. Dzieci wiecznie przeziębione. Ciasto surowe w środku albo spalone. I ty się dziwisz, że ja mam dosyć?

– Aha… czyli to nie o śliwki chodzi – wybuchłam. – Tylko o to, że nie jestem tobą. Nigdy nie byłam i nie będę.

– I chwała Bogu – rzuciła i sięgnęła po kolejny kawałek tortu. – Bo kto by to zniósł.

Mój starszy syn wstał od stołu.

– Babciu… nie chcę już tu być. Możemy iść, mamo?

I to był pierwszy raz, kiedy nie próbowałam go powstrzymać.

Łzy cisnęły mi się do oczu

Wróciliśmy do domu szybciej, niż planowaliśmy. Chłopcy rzucili kurtki na wieszak i poszli do swoich pokoi bez słowa. Ja zdjęłam płaszcz, usiadłam w kuchni i wpatrywałam się w pusty stół, jakby miał mi odpowiedzieć, co ja właściwie zrobiłam źle. Michał stał za mną i nie mówił nic, jakby szukał właściwych słów. W końcu je znalazł.

– Przepraszam. Nie wiedziałem, że to się tak potoczy – powiedział cicho.

– Wiedziałeś, jak ona potrafi być. Wiedziałeś. – Odwróciłam się do niego. – Ale zawsze byłeś między nami. „Mama się nie zmieni”, „mama ma taki charakter”. Wiesz co? Mam tego dosyć.

– Emilia…

– Nie. Posłuchaj mnie. Dzieci zobaczyły, jak ich babcia upokarza matkę i nikt, nikt z dorosłych jej nie zatrzymał. To nie był złośliwy żart. To było pokazanie: „jesteś nikim”.

– Wiem. – Michał przetarł twarz ręką. – Masz rację. Może… może powinienem przestać ją bronić.

– Może?! – krzyknęłam, podnosząc się. – Ona od lat traktuje mnie jak rywalkę, jak intruza. A ty co? Milczysz, tłumaczysz ją. Teraz nasze dzieci pytają, dlaczego babcia nienawidzi ich mamy. I co im powiesz?

W tym momencie do kuchni wszedł nasz młodszy syn, trzymając w ręce rysunek.

– Mamo, narysowałem ciasto… to ze śliwkami. Bo było super. – Podał mi kartkę.

Poczułam, że łzy same cisną mi się do oczu.

– Dzięki, kochanie. To najładniejsze ciasto, jakie kiedykolwiek widziałam.

Michał milczał. Ale jego mina mówiła jedno, że a wojna już się zaczęła. I nie skończy się na jednym torcie.

Musieliśmy postawić granice

Dwa dni później Michał wrócił z pracy wcześniej niż zwykle. Zdjął buty, rzucił torbę w kąt i usiadł przy stole. Milczał chwilę, zanim wyciągnął telefon i położył go ekranem do dołu.

– Dzwoniła – powiedział.

– Domyśliłam się – odpowiedziałam spokojnie.

– Powiedziała, że się nie spodziewała, że zrobimy z tego tragedię.

– A ty co jej odpowiedziałeś?

– Że to nie „robienie tragedii”, tylko granica. I że ją właśnie przekroczyła.

Spojrzałam na niego uważnie. Michał wyglądał na zmęczonego, ale był w nim jakiś rodzaj determinacji, którego dawno nie widziałam.

– Powiedziałem jej, że dopóki nie przeprosi – ciebie i dzieci – nie będziemy się spotykać.

– I co na to?

– „Proszę bardzo” – zacytował. – A potem się rozłączyła.

– Więc nie będzie przeprosin?

– Nie wiem – wzruszył ramionami. – Ale nie chodzi już o nią. Chodzi o nas.

Zza drzwi wychylił się nasz starszy syn.

– To znaczy, że nie musimy już chodzić do babci?

– Na razie nie – odpowiedział Michał. – Musimy trochę odpocząć. Wszyscy.

Chłopak pokiwał głową i wrócił do pokoju. Michał wstał, wyjął z szafki mąkę i drożdże.

– Co robisz?

Ciasto ze śliwkami – odpowiedział, zerkając na mnie z uśmiechem. – Chcę w końcu spróbować tego, co wszyscy chwalą, a ja zawsze przegapiałem.

Patrzyłam, jak ugniata ciasto, jakby od tego zależało więcej niż deser. I może tak właśnie było.

Nie wolno nikogo krzywdzić

Śliwkowe ciasto zniknęło blachy w godzinę. Chłopcy chcieli dokładkę, Michał dopytywał o przepis, a ja… po raz pierwszy od dawna czułam się u siebie. Bez napięcia, bez tej wiecznej pozy na rodzinne zgranie. Byliśmy razem – prawdziwie, nie na pokaz. Telefon milczał. Teściowa nie zadzwoniła. Nie przysłała SMS-a. Nawet nie próbowała porozmawiać z wnukami. I choć przez chwilę miałam nadzieję, że coś w niej drgnie, z każdym dniem było coraz bardziej jasne – duma wygrała z bliskością. W sobotę wieczorem Michał usiadł obok mnie na kanapie.

– Wiesz… – zaczął. – To chyba pierwszy raz, kiedy postawiłem się jej naprawdę.

– Czas najwyższy – odparłam cicho.

– Przepraszam, że tyle to trwało. I że tyle razy kazałem ci to znosić.

– Najważniejsze, że w końcu przestałeś.

Chciałam wierzyć, że to coś zmieni. Że nawet jeśli teściowa nigdy mnie nie zaakceptuje, to przynajmniej przestaniemy żyć według jej zasad. Bo można kogoś nie lubić, ale nie wolno krzywdzić. A dzieci widzą więcej, niż dorośli chcą przyznać. Gdy chłopcy przyszli się pożegnać przed snem, starszy zatrzymał się w progu.

– Mamo?

– Tak?

– A jak babcia znowu będzie zła, to co zrobimy?

Spojrzałam na Michała. Ten pokiwał głową.

– Wtedy po prostu zostaniemy w domu. I upieczemy razem coś lepszego.

I wiedziałam, że to jest nasz nowy przepis na rodzinę.

Emilia, 31 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama