„Urlop marzeń na Teneryfie zamienił się w sanatorium bez miłości. Pokój jak z PRL-u, a paella pachniała jak morka ściera”
„Uznałam, że zasługuję na więcej niż przykra przeciętność. Luksusowy hotel, słońce, nowe doświadczenia. Teneryfa, to będzie raj. Nie przypuszczałam, że życie, jak to ma w zwyczaju, znowu mnie wyśmieje. A ja, zamiast relaksu, dostanę coś innego. Coś, co przypominało bardziej żart niż urlop marzeń”.

- Redakcja
Po trzydziestce życie nabiera jakiegoś gorzkawego posmaku. Szczególnie gdy nagle zostajesz sama, a twoje weekendy zaczynają się i kończą na oglądaniu telewizji. Więc kiedy powiedziałam sobie „dość”, to powiedziałam to z rozmachem. Kupiłam bilety. Na Teneryfę.
– Monia, ty jesteś szalona – mówiła Anka, moja przyjaciółka, kiedy pakowałam klapki i sukienki.
Może i szalona. Ale przynajmniej nie będę gnić w tej szarej rzeczywistości. Uznałam, że zasługuję na coś więcej niż tę przykrą przeciętność. Luksusowy hotel, słońce, nowe doświadczenia. W głowie miałam same obrazy z folderów biur podróży: drinki z palemką, śmiech przy basenie, długie wieczory z lekkim, hiszpańskim winem. Nie przypuszczałam, że życie – jak to ma w zwyczaju – znowu mnie wyśmieje. A ja, zamiast relaksu, dostanę coś zupełnie innego. Coś, co przypominało bardziej żart niż urlop marzeń.
Pokój jak w PRL i kosmiczna klima
Samolot opóźniony o dwie godziny. Dwie godziny wśród wrzeszczących dzieci, wkurzonych par i jednego faceta, który przez całą drogę pachniał jak po tygodniu bez prysznica. Kiedy w końcu dotarłam na miejsce, była noc. Taksówkarz, który po mnie przyjechał, z gracją rozwścieczonego szerszenia wrzucił moją walizkę do bagażnika i bez słowa ruszył.
– Buenas noches – spróbowałam, starając się być miła.
Burknął coś i włączył radio tak głośno, że miałam ochotę wyskoczyć przez okno.
Hotel wyglądał ładnie… z zewnątrz. W środku – trochę jak sanatorium. Recepcjonistka z miną, jakby właśnie straciła sens życia, podała mi klucz i kartkę z godzinami posiłków.
– Kolacja? – zapytałam, patrząc na zegarek. Była 22:03.
– Zakończona o 22:00 – powiedziała, nie podnosząc wzroku znad komputera.
– Trzy minuty. Może coś jeszcze zostało?
– Kuchnia zamknięta. Może jutro pani spróbuje.
Miałam ochotę rzucić tą kartką jej w twarz, ale zamiast tego wzięłam głęboki wdech i udałam się do pokoju. W folderze wyglądał jak z bajki. W rzeczywistości – pokój jak z PRL-u, tylko z klimatyzacją, która buczała jak silnik promu kosmicznego. Usiadłam na łóżku, spojrzałam w sufit i powiedziałam do siebie:
– Zaczyna się, Monika. Marzenie o luksusowych wakacjach właśnie prysło.
Nadzieja matką głupich
Obudził mnie dziwny dźwięk. Najpierw myślałam, że to alarm przeciwpożarowy, ale nie – to były dzieci. Dużo dzieci. Rozemocjonowanych, hałasujących, jakby właśnie wypuszczono je z klatek. Spojrzałam na zegarek. 7:14. W sam raz – śniadania do dziewiątej. Wsunęłam na siebie lnianą sukienkę, przeciągnęłam rzęsy tuszem i ruszyłam do hotelowej stołówki, która już od wejścia powitała mnie aromatem… no, może nie do końca śniadaniowym. Coś jakby delikatnie przegotowane warzywa.
Bufet wyglądał schludnie, choć bez większej fantazji. Kilka rodzajów pieczywa, dwa rodzaje sera, szynka, która miała więcej wody niż smaku. Jajka na twardo, trochę pomidorów i ogórków, jogurt naturalny i owsianka. Bez szału, ale też bez dramatu. Gdybym nie miała nadziei na coś lepszego, pewnie nawet bym się ucieszyła. Złapałam filiżankę i nalałam sobie kawy z termosu. Pachniała jak coś, co kiedyś było kawą, a teraz udaje ją z przyzwoitości. Usiadłam przy wolnym stoliku. Przede mną usiadła kobieta – około pięćdziesiątki, zadbana, w dużych okularach przeciwsłonecznych.
– Pierwszy raz? – zapytała, sięgając po plasterek sera.
– Tak. I chyba ostatni.
– Zawsze daję się nabrać na zdjęcia w folderze.
Uśmiechnęłam się krzywo, biorąc kęs chleba.
– No nic, może obiad będzie lepszy – powiedziałam z nadzieją, która z każdą minutą wyglądała coraz bardziej naiwnie.
Jedzenie pachniało mokrą ścierką
Po śniadaniu poszłam na spacer wzdłuż plaży. Ocean był przepiękny. Słońce świeciło jak z folderu, fale delikatnie rozbijały się o brzeg, a ja przez chwilę naprawdę czułam, że może jednak nie wszystko stracone. Potem wróciłam do hotelu, żeby sprawdzić, co z tym obiadem, na który tak bardzo liczyłam. Stołówka była już pełna. Ustawiłam się w kolejce, w której sączyły się rozmowy po niemiecku, angielsku, francusku i jakimś języku skandynawskim. Wyglądałam przy tym jak samotna delegatka z Polski, wysłana na misję dyplomatyczną pod tytułem „Jedzenie i rozczarowanie”. Na talerzu wylądował ryż z warzywami, coś na kształt paelli i kurczaka. Wyglądało to poprawnie. Smak – no cóż… dało się zjeść, ale brakowało wszystkiego. Jakby ktoś zapomniał, że przyprawy to nie są dodatki do prezentów świątecznych, tylko coś, co powinno być w kuchni. Obok mnie usiadła jakaś para, chyba z Krakowa.
– I co, smakuje? – zapytał mężczyzna, patrząc na mój talerz.
– A wie pan… przypomina trochę stołówkę z czasów kolonii. Tyle że wtedy miałam mniej oczekiwań.
– No, moja żona mówi, że lepiej było w Grecji. Tam to przynajmniej jedzenie pachniało jedzeniem, a nie mokrą ścierką.
– Kochanie, nie przesadzaj – wtrąciła kobieta. – Tutaj, chociaż mają dobre melony.
– No tak. Melony. Zawsze można się najeść melonem i udawać, że jest luksusowo – mruknęłam pod nosem.
Przez moment poczułam, że nie jestem jedyna, która czuje się tu trochę oszukana. I to, o dziwo, poprawiło mi humor.
Wieczorek bingo i gość z ptakami
Po południu postanowiłam zajrzeć, co takiego kryje się pod hasłem „animacje wieczorne”. Folder obiecywał „magiczne wieczory z muzyką, tańcem i lokalną kulturą”. Brzmiało nieźle. Weszłam do hotelowego patio z maleńką nadzieją, że coś mnie zaskoczy. Na scenie stał pan w średnim wieku z mikrofonem i plastrem na czole. Przed nim – stoliki i goście z plastikowymi kieliszkami pełnymi czegoś kolorowego. Muzyka grała, ktoś właśnie krzyczał „numer czterdzieści jeden!” i nagle zrozumiałam: to było bingo. Bingo. Osiemset kilometrów od domu, z widokiem na ocean, i co dostaję? Wieczorek bingo, jak na turnusie rehabilitacyjnym w Ciechocinku.
– Przepraszam, to już ta… animacja? – zapytałam kelnerkę.
– Tak. Dziś wieczór bingo. Jutro karaoke. A pojutrze pokaz papug – odpowiedziała z rutynowym uśmiechem.
– Papug? – uniosłam brwi.
– Mamy stałą współpracę z panem Manuelem. Przyjeżdża z Arony. Ma trzy ptaki i pokazuje sztuczki.
Usiadłam z drinkiem, który smakował jak zgniecione cytryny z syropem na kaszel i rozejrzałam się po sali. Niemka z siwymi włosami z radością zakreślała kolejne liczby. Para z Anglii śmiała się z własnych dowcipów. Obok mnie usiadła dziewczyna z Polski, mniej więcej w moim wieku.
– Też sama? – zapytała, rzucając spojrzenie na mój kieliszek.
– Chciałam romantyczne wieczory w hiszpańskim stylu, a mam wtorkowy turniej bingo.
– I jeszcze trzy dni do końca – powiedziała z takim samym, ironicznym uśmiechem jak mój.
W tym momencie poczułam, że przynajmniej nie jestem jedyną, której folder z wakacji był pisany przez jakiegoś poetę marzyciela, a nie realistę.
Zazdrościłam jej tego luzu
Kiedy rezerwowałam te wakacje, wyobrażałam sobie poranki z kawą na tarasie, romantyczne spacery po plaży i kolacje przy świecach. Tymczasem piąty dzień spędzałam w kolejce do automatu z przekąskami, bo w hotelu serwowano na obiad coś, co wyglądało jak zapiekanka z resztek.
– Jezu, znowu makaron? – mruknęłam, patrząc na półmisek.
– I to chyba ten sam, co wczoraj. Tylko posypali innym serem – skomentowała kobieta, która siedziała ze mną dzień wcześniej na bingo. Miała na imię Kasia. Była z Lublina, a na wakacje przyleciała, bo „miała dosyć faceta, który myślał, że robi jej przysługę, że oddycha”.
Zrobiłyśmy sobie rytuał. Po posiłkach szłyśmy na spacer, narzekałyśmy i śmiałyśmy się z własnych dramatów. Dwa pokiereszowane życiowo egzemplarze. Tylko że ona jeszcze miała energię coś zmieniać. Ja... nie byłam już taka śmiała.
– To co, idziemy wieczorem na ten pokaz papug? – zapytała, zerkając na plan wydarzeń.
– A nie lepiej kupić wino i iść na plażę?
– Monika… Jesteś genialna!
Kupiłyśmy najtańsze wino w lokalnym sklepiku i usiadłyśmy na piasku, patrząc, jak fale rozbijają się o brzeg. Wino było podłe, ale rozmowa dobra. A potem, nie wiem kiedy, Kasia wyciągnęła telefon i pokazała mi zdjęcia ze swoich ostatnich wakacji.
– Dałam się nabrać na ten głupi hotel „z duszą”. Ale tak to rezerwuję apartamenty z kuchnią. Sama sobie gotuję i przynajmniej wiem, co jem.
Zazdrościłam jej tego luzu. I zaczęłam się zastanawiać, dlaczego ja zawsze muszę wszystko robić „jak należy”, a potem żałuję.
Sama się dałam zrobić w konia
Ostatniego dnia obudziłam się wyjątkowo wcześnie. Bez budzika, bez dzieci wrzeszczących za ścianą. Spojrzałam na walizkę spakowaną wieczorem i poczułam coś dziwnego. Nie ulgę. I nie smutek. Tylko coś między wkurzeniem a śmiechem. Zeszłam na ostatnie śniadanie – tym razem nie próbowałam się oszukiwać. Wzięłam tylko kawę i kromkę chleba. Usiadłam sama. Kasia już wyjechała.
W samolocie, między stewardessą a panem, który przez całą drogę chrupał krakersy, zaczęłam przeglądać zdjęcia. Ocean, słońce, moje stopy w piasku, papierowy kieliszek z tanim winem i Kasia śmiejąca się jak wariatka. Nie wszystko poszło zgodnie z planem. A może właśnie dlatego było w tym coś prawdziwego. Wakacje zrozpaczonych kobiet, które pojechały na Teneryfę uciec od czegoś, a zamiast tego – dostały lustrzane odbicie swoich pomyłek. I nową koleżankę, która rozumie cię bez słów. Czy żałuję tych pieniędzy? Trochę tak. Ale najbardziej – własnych oczekiwań. Bo człowiekowi najtrudniej wybaczyć, gdy sam siebie nabierze.
Monika, 38 lat
Czytaj także:
- „Pojechaliśmy do Międzyzdrojów ratować nasz związek. Skończyło się awanturą o paragon grozy za gofra”
- „Mąż chce sprawić, żebym była zazdrosna o piękne kobiety. Wiejski babiarz myśli, że jest Adonisem z Greckiej wyspy”
- „Na urlopie w Pradze zgubiłam rozum i serce. W swoim związku czułam się bardziej zagubiona niż w wielkim mieście”