„Urlop nad jeziorem miał naprawić nasz związek, ale stało się inaczej. Kiedy mąż wędkował, ja się dałam złowić innemu”
„W tym roku pojechaliśmy nad jezioro. Tak jak kiedyś, ale wszystko jest inaczej. On od świtu łowi ryby. Ja chodzę na spacery, słucham ciszy. I rozmyślam nad swoim życiem. Bo nie chcę się jeszcze zestarzeć, zanim poczuję, że ktoś mnie naprawdę widzi”.

- Redakcja
Nigdy nie planowałam życia z Jarkiem takiego, jakie teraz mam. Kiedyś potrafiliśmy godzinami rozmawiać – o wszystkim, o niczym. Gotował dla mnie kolację w piątki, a ja zostawiałam mu karteczki z serduszkami w portfelu. Pamiętam nawet, jak zabrał mnie kiedyś do lasu tylko po to, żeby posłuchać sów. Bo „nocą świat jest inny, trzeba go usłyszeć”. I ja go słuchałam. Tak samo jak jego. A teraz?
Teraz siedzimy przy kolacji i jedynym dźwiękiem są jego mlaskania. Ewentualnie telefon, bo właśnie leci jakiś mecz. Ja udaję, że czytam książkę, ale od piętnastu minut trzymam ją otwartą na tej samej stronie. Czasem mam wrażenie, że zniknęłam. Tak jak znika para z jego kubka, kiedy robi sobie rano herbatę i idzie nad jezioro. Sam. Bo przecież „cisza jest potrzebna do łowienia”. A ja?
Ja nie jestem ciszą. Ja jestem dodatkiem. Przyprawą, której dawno przestał używać. Nawet nie wiem, kiedy przestałam się śmiać z jego głupich żartów. Może wtedy, gdy ostatni raz zapytał mnie, co chcę robić w weekend. Albo kiedy zaczął mówić do mnie lekceważącym tonem. Przestał mnie dotykać. Nawet przez sen. Jakby moje ciało miało kolce.
Mamy wspólne mieszkanie, kredyt i coś, co nazywamy związkiem. Ale to raczej współlokatorstwo z elementami logistyki. Czasem zastanawiam się, czy jakbym przestała mówić, to kiedy by się zorientował. Po tygodniu? Dwóch? W tym roku pojechaliśmy nad jezioro. Tak jak kiedyś, ale wszystko jest inaczej. On od świtu łowi ryby. Ja chodzę na spacery, słucham ciszy. I myślę. Bo nie chcę się jeszcze zestarzeć, zanim poczuję, że ktoś mnie naprawdę widzi.
Nasz związek nie był taki jak kiedyś
Wieczorem wrócił zadowolony, pachnący jeziorną wodą i rybim śluzem. Otworzył drzwi domku letniskowego i od razu, z entuzjazmem, oznajmił:
– Anka, złowiłem okonia. Takiego, ze dwadzieścia pięć centymetrów. Miałem jeszcze jednego, ale zerwał się przy brzegu.
Siedziałam przy stole, dłubiąc widelcem w zimnych ziemniakach. Nie podniosłam nawet wzroku.
– Fajnie – powiedziałam cicho.
– No. Chyba ci się nudzi – rzucił, zerkając na mnie przelotnie, jakby tylko sprawdzał, czy wciąż siedzę tam, gdzie zostawił mnie rano.
– Tylko trochę samotnie – odpowiedziałam.
Wzruszył ramionami, przewrócił oczami i bez słowa włączył mecz na telefonie. Przysunął krzesło, usiadł i zatopił się w tym, co działo się gdzieś daleko, w zupełnie innym świecie, do którego nie miałam dostępu. Jego twarz, oświetlona ekranem, poruszała się rytmicznie – grymas złości, półuśmiech, skupienie. Ja siedziałam naprzeciwko, nieistotna.
Pamiętam inne wieczory, z wcześniejszych lat. Trzymaliśmy się wtedy za ręce, nawet w zatłoczonych autobusach. On zawsze robił zdjęcia, uwielbiał kadrować nasze twarze na tle zachodów słońca. Śmiałam się, bo zawsze przekrzywiał głowę i mówił: „Z tej strony masz lepszy profil”. Wtedy naprawdę wierzyłam, że mnie widzi.
Teraz, gdy spojrzał na mnie, widział tylko kobietę, która siedzi w kuchni i mówi „fajnie”. Nic więcej. Nie wiem, kiedy ostatni raz mnie objął nie dlatego, że przechodził obok w wąskim korytarzu. Kiedy ostatnio usłyszałam od niego coś więcej niż „co na obiad?” albo „widziałaś, gdzie są moje klucze?”. Może przestaliśmy być dla siebie ludźmi, a staliśmy się tylko funkcjami. On – wędkarzem. Ja – kimś od śniadań, prania i znoszenia.
Patrzyłam na niego i zastanawiałam się, czy pamięta, że mam urodziny za dwa tygodnie. A może już nie pamięta nawet, jaki mam kolor oczu. Obojętność nie przychodzi nagle. To nie jeden dzień decyduje, że przestajesz kochać. To tysiące drobnych chwil, w których jesteś sam przy kimś, kto kiedyś był najbliżej. Te wakacje miały coś naprawić. Ale zamiast tego jeszcze bardziej uświadamiały mi, jak daleko od siebie odeszliśmy.
Spotkanie w czasie spaceru
Wyszłam z domku wcześnie, zanim zdążył się obudzić i znów ruszyć z wędką nad wodę. Słońce dopiero zaczynało przebijać się przez gałęzie sosen, a ziemia pachniała chłodną wilgocią. Szłam bez celu, mijając inne domki, zaparkowane samochody i śpiące psy. W końcu dotarłam do przystani kajakowej. Leżała trochę na uboczu, cicha, z kilkoma równo ułożonymi kajakami do wypożyczenia i dużą tablicą z cennikiem. Stałam przez chwilę, patrząc na wodę. Wtedy usłyszałam głos za plecami:
– Patrząc na panią, zgaduję... albo pierwszy raz, albo po ciężkim poranku?
Odwróciłam się. Mężczyzna około czterdziestki, może trochę mniej, w niebieskiej koszulce, lekko opalony, z rozwichrzonymi włosami i uśmiechem, który był jednocześnie zwyczajny i zaskakujący. Pomyślałam: instruktor. Miał w sobie coś z tych ludzi, którzy całe lato spędzają nad wodą i znają wszystkich po imieniu.
– Ciężki poranek – przyznałam. – Ale bardziej dlatego, że wieczór nie był lekki.
– Michał – wyciągnął rękę.
– Anka.
– Wiesz, Anka, jest taki stary kajak, który przecieka tylko trochę, ale płynie pięknie. Może pomoże na zły wieczór?
Zaśmiałam się. Po pierwszy raz od dawna. Coś we mnie zadrżało – drobna iskra uwagi, ciepła obecność, której tak bardzo mi brakowało. Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, głównie on mówił – o pogodzie, o ludziach z ośrodka, o tym, jak dzieci boją się wody, dopóki nie wsiądą pierwszy raz. Ja słuchałam. I uśmiechałam się.
Następnego dnia wróciłam. Nie planowałam tego, ale nogi same mnie tam poniosły. Michał czekał, jakby wiedział. Tym razem zaproponował kawę. Usiedliśmy na drewnianej ławce przy hangarze, patrząc na wodę. Opowiadał mi o swojej przeszłości – że jeszcze kilka lat temu pracował w korporacji w Warszawie, że któregoś dnia, po kolejnym spotkaniu w klimatyzowanej sali, poczuł, że nie chce już ani dnia więcej. Przyjechał nad to jezioro i został. Nie miał planu. Ale miał odwagę.
Słuchałam go i w środku czułam coś dziwnego. Nie zauroczenie. Raczej zdziwienie. Że można tak po prostu się zatrzymać, zmienić bieg, nie trzymać się kurczowo tego, co się już nie sprawdza. Pytał o mnie, ale unikałam szczegółów. Nie chciałam opowiadać o Jarku. Nie chciałam wracać tam, gdzie z każdym dniem byłam coraz mniej obecna. Rozmawialiśmy codziennie. Niby przypadkiem wpadałam, a on zawsze znajdował chwilę. I choć wiedział, że jestem tu z mężem, nigdy nie pytał wprost. Patrzył na mnie tak, jakby naprawdę mnie widział. Nie oceniał. Nie oczekiwał. Po prostu był.
Mąż zaczął być podejrzliwy
Jarek w końcu zauważył, że coś się zmieniło. Byłam rozproszona. Wychodziłam rano, wracałam późno. Czasem zapominałam kupić pieczywo albo nie słyszałam, co mówił. Zaczęłam się uśmiechać bez powodu – do wspomnienia, do myśli, do siebie. Ale nie do niego.
– Ktoś cię zabawia? – zapytał, kiedy wróciłam późnym popołudniem. Siedział na tarasie z telefonem w dłoni, pił piwo. Spojrzał na mnie nie jak zazdrosny mąż, raczej jak człowiek, który dostrzegł coś, ale nie wiedział, co z tym zrobić.
Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam na niego przez moment, a potem powiedziałam spokojnie:
– Ktoś mnie zauważył.
Zamilkł. Pociągnął łyk piwa i spuścił wzrok. W tej ciszy było wszystko. Zaskoczenie. Złość. A potem coś jeszcze – jakaś niemoc, może nawet poczucie winy.
– Czyli to moja wina – powiedział cicho, ale bez wyrzutu. Jakby sam dopiero teraz zrozumiał, że coś między nami się wypaliło na dobre.
Nie odpowiedziałam. Wiedziałam, że nie chodzi o Michała. Że nie o to chodziło w tych rozmowach nad wodą, w śmiechu, w słuchaniu. To nie był romans. To była przestrzeń, w której znowu poczułam się sobą. Tamtego wieczoru nie poszłam już na przystań. Zamknęłam się w pokoju. Położyłam się na łóżku i patrzyłam w sufit, przez godzinę, może dwie. W środku we mnie była cisza, ale inna niż ta, którą dzieliłam z Jarkiem od miesięcy. To była cisza porządkowania.
Zrozumiałam, że nie chodzi o ucieczkę do kogoś. Chodziło o przebudzenie. Michał tylko przypomniał mi, jak to jest być widzianą, słyszaną. Przypomniał, że nie muszę trwać w relacji, w której nikt już nie pyta, jak się czuję. Nie muszę udawać, że wszystko gra, skoro od dawna nic nie grało. W tej ciszy, w tym ciemnym pokoju, podjęłam decyzję, choć jeszcze nie potrafiłam jej wypowiedzieć na głos.
Muszę odnaleźć siebie
Ostatni dzień nad jeziorem był ciepły i spokojny. Niebo bez jednej chmury, słońce leniwie opadało na wodę. Spakowałam torbę rano, zanim Jarek wrócił z łowienia. Nie mówił nic, tylko skinął głową, jakbyśmy oboje zgodzili się, że ten dzień ma być bez słów. Poszłam na przystań jeszcze raz. Michał siedział na ławce, opierając się łokciami o kolana. Kiedy mnie zobaczył, wstał bez pośpiechu.
– Myślałem, że już nie przyjdziesz – powiedział.
– Ja też tak myślałam.
Zamilkliśmy na chwilę. Nie potrzebował wyjaśnień. Wiedział, że wracam z Jarkiem.
– Jeśli wrócisz, będę tu – powiedział spokojnie.
Zrobiłam krok do przodu, objęłam go lekko i pocałowałam w usta. Delikatnie, bez pośpiechu. To nie była obietnica. To było podziękowanie. Za rozmowy. Za spojrzenia. Za przypomnienie, że nadal istnieję. Odwróciłam się i odeszłam. Nie oglądałam się za siebie. W samochodzie Jarek w milczeniu wrzucał torby do bagażnika. Usiadłam obok niego. Silnik zagrzmiał. Jechaliśmy długo bez słowa, radio grało cicho, jakby próbując przykryć ciężar tej podróży.
W domu wszystko było znajome. Rower w przedpokoju, kapcie, które zawsze spadały z półki. Weszłam do sypialni, wyjęłam walizkę spod łóżka i zaczęłam wkładać ubrania. Bez pośpiechu, składane równo. Jarek stanął w drzwiach.
– Do niego? – zapytał.
– Nie. Do siebie – odpowiedziałam.
Nie zatrzymywał mnie. Nie pytał, dokąd. Wiedziałam, że nie chodziło o Michała. Już od dawna. Nie odjeżdżałam do mężczyzny, tylko do kobiety, którą dawno zgubiłam, żyjąc obok kogoś, kto mnie nie widział.
Anna, 37 lat
- „Mąż wolał spędzić urlop z nieznajomymi, zamiast ze mną. On świetnie się bawił, ja z nudów liczyłam liście na drzewach”
- „Mąż opędzał się ode mnie jak od natrętnej muchy. A ja rozpaczliwie pragnęłam czułości i znalazłam ją u nieznajomego”
- „Mąż zaszalał na wczasach all inclusive i złożył mi gorącą propozycję. Szkoda tylko, że prima aprilis już był”