„Urlop w Dąbkach nad morzem zamienił się w koszmar. Nie ulewne deszcze były największym problemem, a zrzędzący teść”
„– Najpierw latarnia morska w Darłówku, potem Muzeum Bursztynu w Jarosławcu, a wieczorem obowiązkowy spacer brzegiem morza – teść wyrecytował z powagą. – A może po prostu się rozpakujemy i pójdziemy na plażę? – Nie po to jechałem 200 kilometrów, żeby teraz siedzieć w piachu jak mewa na jajkach!”.

- Redakcja
Nigdy nie przepadałam za wspólnymi wyjazdami z teściem. I nie chodziło o to, że go nie lubiłam. Po prostu tata miał tę okropną manierę, że wszystko musiało być pod linijkę.
– Wakacje to nie leżenie na plaży, tylko aktywny wypoczynek – mawiał. A potem zarzucał nas planem dnia, jakbyśmy jechali na kolonię harcerzy, nie na rodzinny relaks.
Tym razem padło na Dąbki. Niby morze, niby cisza, niby spokój, a jednak z tatą za kierownicą i jego „dziennym harmonogramem”, można było zapomnieć o jakimkolwiek chilloucie. W samochodzie oprócz niego siedzieli jeszcze mój mąż i nasz sześcioletni syn Adaś. Ja siedziałam z tyłu, wcisnęłam się między fotelik i plecak z kanapkami, słuchając, jak ojciec dyktuje plan dnia, zanim jeszcze zdążyliśmy dojechać do Koszalina. Krew mnie zalała od razu.
Byłam bliska załamania
– W poniedziałek najpierw latarnia morska w Darłówku, potem Muzeum Bursztynu w Jarosławcu, a wieczorem obowiązkowy spacer brzegiem morza – wyrecytował tato z taką powagą, jakby planował co najmniej napad na bank.
– A może... – zaczęłam ostrożnie. – Może w poniedziałek po prostu się rozpakujemy i pójdziemy na plażę?
– Emilia, plaża będzie codziennie! Ale urlop trzeba wykorzystać! Nie po to jechałem dwieście kilometrów, żeby teraz siedzieć w piachu jak mewa na jajkach!
– Jak zwykle, wszystko zaplanowane co do minuty... – mruknęłam pod nosem.
– Coś mówiłaś? – odwrócił się lekko przez ramię.
– Nic, tylko że ciekawe, czy Adaś też ma zaplanowane, kiedy może się wysikać – powiedziałam zgryźliwie.
– Mamo, chce mi się siku! – zawył Adaś z tylnego fotelika, jakby to była próba potwierdzenia moich słów.
– No i proszę – syknęłam do męża. – Twoje dziecko właśnie zbuntowało się przeciwko twojemu ojcu.
– To tylko siku, Emila – odparł znużony Michał. – Tato, zatrzymasz się na najbliższej stacji?
– A co, nie mogłeś się wcześniej wysikać?! – fuknął do wnuka teść, ale zjechał z trasy na stację benzynową.
Wysiadłam, trzaskając drzwiami. Adaś pognał w stronę toalety, a ja rozprostowałam nogi i wzięłam głęboki wdech. Nie minęły jeszcze dwie godziny podróży, a ja już byłam bliska załamania nerwowego.
– Tato, może daj nam trochę luzu? – zagaiłam, gdy wysiadł z samochodu.
– Luz jest dla leni – rzucił bez mrugnięcia okiem.
Zacisnęłam zęby. Obiecałam sobie, że jeszcze jedna taka odzywka, a znajdę najbliższy autobus do Warszawy. Sama. Bez planu. Bez teścia.
Teść chciał nami rządzić
Oczywiście nie zdążyliśmy jeszcze wrócić do auta, a tata już wyciągał kanapki. Jakże by inaczej – pasztet, ogórek kiszony i chleb żytni. Wszystko zawinięte w folię spożywczą jak do szkoły przed laty.
– No, czas na śniadanie. Zjemy, zanim ruszymy dalej – oznajmił, nie pytając nikogo o zdanie.
– Nie, dzięki, tato. Wzięłam jogurt i banana – odpowiedziałam spokojnie.
– Banan?! Banan to nie śniadanie. To przekąska dla leniwych – rzucił tonem znawcy dietetyki.
– I znowu coś o lenistwie... – mruknęłam i usiadłam na krawężniku. Michał wzrokiem błagał, żebym nie wywoływała awantury.
– A ty, Michał, zjedz przynajmniej dwie. Żebyś miał siłę łazić – podsunął mu kanapkę teść.
– Yhym... – Michał westchnął i bez przekonania ugryzł.
Patrzyłam, jak mój mąż przeżuwa z rezygnacją, jakby to była nie pasztetowa bułka, tylko jego własna godność. I nagle mnie olśniło – przecież on się swojemu ojcu nigdy nie postawił. Nigdy. Tata zarządzał nawet weselem. Pamiętam, jak wybrał nam salę, bo „jego kolega tam jadł i było smacznie”.
– Tato, możemy chociaż raz sami zdecydować, co chcemy robić? Bez twojego kalendarza i kanapek?
– Oczywiście, że możecie. Na przykład w październiku, po sezonie. Wtedy róbcie, co chcecie. Ale teraz? Jesteście pod moją opieką. I będziecie mi za to wdzięczni – uśmiechnął się pod nosem, jakby rozdawał łaskę.
Wyjęłam banana, obrałam go ostentacyjnie i zaczęłam go jeść ze wzrokiem wbitym w szybę. Wiedziałam już, że te wakacje będą piekłem.
Marsz przez wydmy i inne tortury
Nie wiem, jak on to robił, ale już pierwszego dnia, zaraz po zameldowaniu w ośrodku, ruszyliśmy na „lekki spacer na wydmy”. Szesnaście kilometrów później zrozumiałam, że jego definicja „lekkiego spaceru” obejmuje męczenie ludzi do stanu przedzawałowego.
– Patrzcie, jak pięknie! – zachwycał się tato, wskazując na piasek, który wyglądał wszędzie tak samo. – Oddychajcie głęboko! Tu jest jod!
– A gdzie pokłady cierpliwości do ciebie? – burknęłam, pocąc się pod moją dżinsową kurtką, którą jak głupia wzięłam zamiast bluzy.
Adaś wlókł się kilka metrów za nami i co pięć minut mamrotał:
– Daleko jeszcze?
– Synku, spokojnie, zaraz tata... – Michał się zająknął, bo spojrzałam na niego jak morderczyni.
– To nie tatuś zorganizował ten rajd. To twój dziadek. Możesz mu powiedzieć, że masz dosyć – szepnęłam do Adasia.
– Dziadek się obrazi... – westchnął maluch.
– O, uwierz mi, on się nie obraża. On ma wszystko gdzieś – prychnęłam, choć wiem, że nie powinnam.
W połowie trasy usiedliśmy na jakimś zwalonym pniu, a ja próbowałam odzyskać czucie w stopach.
– Trzeba się hartować – skomentował tato. – Leżenie na leżaku to zguba cywilizacji.
– A samotne wędrówki po wydmach to jej ratunek, tak? – odbiłam, szorując sandałem po piachu. – Może by tak jeszcze w nagrodę jakiś krzyż harcerski?
– A może ty w końcu zaczniesz doceniać, że ktoś się stara, żebyście coś zobaczyli, zamiast tylko siedzieć i gapić się w telefon?! – odpalił z taką mocą, aż piasek zadrżał nam pod nogami.
Zamknęłam oczy. Na trzy sekundy. Próbowałam sobie wyobrazić siebie w domu, pod kocem, z kieliszkiem wina. Zamiast tego otworzyłam je i zobaczyłam teścia, który już wyciągał mapę. Na jutro.
Chciałam odrobiny relaksu
Wieczorem, po tym wyczerpującym marszu, zamarzyłam o czymś prostym. Smażalnia ryb, zimne piwo, a dla dziecka upragnione frytki. Tymczasem tata, jak przystało na samozwańczego władcę, wybrał bar „Rybak nad Rybakami”, bo „jest w internecie, że mają dorsza po fińsku”. Więc poszliśmy.
– Chce ktoś coś innego niż dorsza? – zapytał tonem, który nie przewidywał odmowy.
– Ja – powiedziałam. – Ja chcę krewetki.
– Emilia, to rodzinny wyjazd, tu się razem je, rozmawia, wspólnie wybiera... – zaczął znowu swoje kazanie.
– Tato, z całym szacunkiem, ale to ty wybierasz, ty organizujesz, ty decydujesz, ty prowadzisz. Jakbyśmy byli twoimi uczniami na wycieczce szkolnej.
– Bo przynajmniej nie siedzicie jak warzywa! – parsknął.
– A może byśmy chcieli posiedzieć jak warzywa? Choćby przez godzinę? – zapytałam z sarkazmem.
Michał milczał jak ryba. Adaś coś tam marudził o sok jabłkowy, a ja już widziałam, jak kelnerka wznosi oczy do nieba, bo tata zaczął jej wyjaśniać, jak „powinien wyglądać prawdziwy dorsz”.
– Tato, jak chcesz mieć idealnie, to może sam sobie usmaż – powiedziałam w końcu. – Albo jeszcze lepiej, weź wynajmij busa, weź mikrofon i prowadź wycieczki emerytom. Może tam ktoś się zachwyci twoim grafikiem dnia.
Zapadła cisza. Taka prawdziwa. Nawet Adaś przestał mówić.
– Emilia... – odezwał się Michał, ale uciszyłam go gestem.
Kelnerka podała napoje. Wypiłam duszkiem.
– Nie chcę więcej dorsza. Chcę być tylko żoną i matką, a nie uczestniczką jakiejś szkoły przetrwania – dodałam spokojnie.
Teść nie odpowiedział. Ale pierwszy raz od lat... nie wyjął mapy.
Teść nie dawał za wygraną
W czwartek padało od rana. Deszcz bębnił o dach naszego domku, a Adaś z nudów urządził bitwę pluszowych dinozaurów. Michał czytał książkę, a ja siedziałam przy oknie z herbatą, starając się zignorować niepokojące uczucie, że zaraz znowu zacznie się teatr jednego aktora. I nie pomyliłam się.
– W takim razie dziś zwiedzamy skansen w Słowinie. Zadaszony, historyczny, idealny na niepogodę – ogłosił tato, wchodząc z notatnikiem, jakby właśnie ogłosił plan ewakuacji przed powodzią.
– Tato, przecież leje – jęknęłam. – Może po prostu poleżymy, pogadamy, obejrzymy coś z Adasiem?
– I zmarnujecie dzień?! Emilia, to ostatni czwartek wyjazdu. Tuż za Słowinem jest jeszcze kościół z XVIII wieku. Pójdziemy po obiedzie. Spokojnie. Mam wszystko zapisane – dodał, pokazując swoją listę.
Wstałam. Zaparzyłam sobie drugą herbatę. I nie odpowiedziałam. Michał spojrzał na mnie pytająco, ale tylko pokręciłam głową. Po południu faktycznie ruszyliśmy. Adaś zasnął w aucie. Michał prowadził. A tata, tradycyjnie z przodu, recytował ciekawostki o szachulcowej architekturze, jakby miał przed sobą klasę z podstawówki. Aż wreszcie stało się coś niespodziewanego. Skansen był zamknięty. Trwał remont. Pracownik w żółtej kamizelce nawet nie wpuścił nas na teren.
– Ale jak to? W internecie nie było informacji! – zawołał tato. – Sprawdziłem osobiście!
– Czyli świat jednak nie trzyma się twoich tabelek? – zapytałam cicho.
Spojrzał na mnie, potem na Michała, który z trudem powstrzymywał uśmiech. Po raz pierwszy od lat zobaczyłam w jego oczach coś, co przypominało zagubienie. Może to było dobre. Może czasem musi się coś posypać, żeby dotarło, że nie wszystko trzeba kontrolować. W drodze powrotnej nikt nic nie mówił. I to było najspokojniejsze popołudnie tego urlopu.
Postawiłam się i nie żałuję
Ostatniego dnia padało od rana do nocy. Siedzieliśmy wszyscy w domku – ja, Michał, Adaś i tata – każdy w swoim kącie, z książką, z tabletem, z krzyżówką. Żadnych wycieczek, żadnych planów, żadnych przemówień. Tata tylko raz rzucił:
– No... mogliśmy jeszcze skoczyć do Darłowa...
Spojrzałam na niego znad kubka.
– Ale chyba dobrze też czasem nic nie robić, co?
Nie odpowiedział. Ale nie wstał. Nie wyjął mapy. Nie zaczął zbierać nas do wyjścia. Może to była jego mała kapitulacja. Albo po prostu zrozumiał, że rodzina to nie projekt, tylko żywi ludzie z własnymi potrzebami. Że wakacje to nie konkurs na największą liczbę atrakcji, tylko chwile, które się pamięta, te miłe, zwyczajne. Te, w których nie trzeba nikomu nic udowadniać. Wróciliśmy do domu następnego dnia. Michał odetchnął. Adaś poszedł do przedszkola opowiadać o dziadku, który kocha mieć plany. A ja... nadal czuję w sobie złość. Ale też ulgę. Bo wreszcie mu to powiedziałam. Nie wiem, czy do niego dotarło. Ale ja się postawiłam. I nie żałuję.
Emilia, 30 lat
Czytaj także:
- „Marzyłam o awansie w pracy od dawna, ale koleżanka mnie z niego wygryzła. Od tej pory dbam wyłącznie o swoje interesy”
- „Myślałam, że urlop w górach uratuje nasze małżeństwo. To jedno zdanie męża, było gwoździem do trumny tego związku”
- „Urlop w górach stał się dla nas prawdziwą szkołą przetrwania. Lawina pretensji zmiotła lata naszej przyjaźni”