Reklama

Wszystko zaczęło się jak każda nasza wspólna podróż – od ekscytującego planowania, hektolitrów kawy i zbyt długich dyskusji na grupowym czacie. Tylko że tym razem miało być inaczej. „Prawdziwa dzicz, survival, zero zasięgu – tylko my, namioty, ogniska i cisza gór” – tak to zapowiedziała Ola. A jak coś organizowała Ola, to wszyscy wiedzieliśmy, że wszystko będzie dopięte na ostatni guzik. Tyle że... może właśnie dlatego już wtedy coś zaczęło mnie stresować. Taki niepokój, który trudno nazwać.

Reklama

Byliśmy paczką od liceum. Spędziliśmy razem setki godzin w autobusach, pociągach, na plażach i w hostelach, ale zawsze z wygodami. Powerbanki, ładowarki, muzyka z apki, rezerwacje on-line – to był nasz standard. A teraz? Teraz mieliśmy pakować konserwy i kąpać się w strumieniu. Ola uparła się, że potrzebujemy „odciąć się od świata i pobyć ze sobą naprawdę”. Z entuzjazmem przyklasnęli jej prawie wszyscy, poza... no właśnie. Michał wzruszył ramionami, Kacper tylko spytał, kto weźmie mapę, Sandra nie powiedziała nic, a ja, jak zawsze, skinęłam głową. Czasem mam wrażenie, że mojej zgody i tak nikt nie potrzebuje, ani nie słucha. Pakowanie przebiegło z typowym dla nas chaosem. Ola miała trzy listy i jedną tabelkę w Excelu. Michał, rzecz jasna, wszystko zignorował.

– Miałeś wziąć plandekę – przypominałam mu wieczorem przed wyjazdem.

– Oj tam, przecież nie będzie lało – machnął ręką.

W aucie było jak zawsze – śmiechy, żarty, kanapki w papierze śniadaniowym, muzyka z głośnika.

– Beata, nie tak się to skręca – Ola poprawiła mnie, kiedy próbowałam przysunąć siedzenie.

– Przepraszam – mruknęłam.

– Michał, ty wziąłeś karimatę? – spytał Kacper.

– Kurde... zapomniałem. Ale na trawie też się fajnie śpi – rzucił beztrosko.

Nawet się śmialiśmy. Jeszcze wtedy byliśmy zupełnie nieświadomi tego, co się wydarzy.

Zaczął padać deszcz i się zaczęło

Pierwsze godziny po dotarciu były naprawdę przyjemne. Rozstawiliśmy namioty w małej dolinie, z dala od szlaku. Strumień szemrał kilka metrów dalej, a po drugiej stronie zarośli dało się dostrzec ścieżkę prowadzącą do punktu widokowego. Kacper od razu zajął się rozpalaniem ogniska, Ola rozdzielała zadania z miną marsową, a Michał – cóż, Michał leżał na plecaku i rozlądał się po niebie, zupełnie jakby miał wakacje od życia. Sandra zrobiła kilka zdjęć drzewom i położyła się z boku, w cieniu. Ja szukałam równowagi. Tej w sobie. Wieczorem usiedliśmy wokół ognia. Michał opowiadał jakieś anegdoty z pracy, które byłyby nawet zabawne, gdyby nie to, że co chwilę zerkał na wyłączony telefon.

– Ale bez sensu – mruknął w pewnym momencie. – Nawet nie można sprawdzić godziny. Kto teraz żyje bez zasięgu?

– Michał, naprawdę? – Ola spojrzała na niego ze zniecierpliwieniem. – Po to tu jesteśmy.

– No i właśnie dlatego to trochę absurd – wzruszył ramionami. – Jesteśmy w lesie, śpimy na jakichć workach foliowych, nie mamy prądu... Ale nie, spoko, super zabawa.

– Nikt cię przecież nie zmuszał – odbiła krótko Ola.

Wiedziałam, że ich starcia zawsze miały ten sam schemat. Ola stawiała zasady, Michał je kwestionował. Ja siedziałam pośrodku i nie wiedziałam, która obrac stronę. Sandra nie odezwała się ani razu. Siedziała z nogami pod brodą, obserwując nas, jakby to była scena z jakiegoś filmu dokumentalnego. Noc była chłodniejsza, niż się spodziewaliśmy. Kiedy zaczęło padać, schowaliśmy się do namiotów. Krople bębniły w materiał, a ja próbowałam nie wsłuchiwać się w dźwięki, które nie brzmiały dobrze. Nad ranem poczułam wilgoć pod śpiworem. Podniosłam się i zorientowałam się, że połowa naszego namiotu jest mokra.

– No świetnie – Ola weszła do środka, otrzepując kaptur. – Przecieka.

– Michał miał wziąć plandekę – powiedziałam cicho.

– Co? – Ola spojrzała na mnie ostro.

– Mówiłam mu wczoraj... To było na liście.

Ola wyszła i ruszyła do drugiego namiotu.

– Michał! – krzyknęła.

– Co? – jego głos był zaspany.

– Namiot przecieka. Gdzie plandeka?

– Nie wziąłem. I co, teraz deszcz to moja wina? – ziewnął.

– Miałeś ją wziąć! Była na liście, którą dostałeś! – Ola była już wściekła.

– O matko, przestań, no deszcz pada, serio szok w lesie, że mokro! – Michał wyszedł na zewnątrz, jakby chciał zakończyć temat.

– Jesteś nieodpowiedzialny. Jak zwykle. Zawsze masz wszystko w nosie!

– Bo nie jestem twoim służącym! Odpuść czasem!

– Przestańcie – wtrąciłam się, stając między nimi. – Jesteśmy przemoczeni, nie ma sensu się kłócić. Po prostu musimy coś wymyślić.

Wtedy odezwała się Sandra. Stała oparta o drzewo, patrząc w naszą stronę.

– To dopiero początek.

Jej głos był spokojny, ale coś w nim sprawiło, że zrobiło mi się zimniej niż wcześniej.

Każdy z nas był jak osobna wyspa

Deszcz nie przestawał padać. Spływał po namiotach, wsiąkał w ubrania, dostawał się do butów. Już drugiego dnia nasze kurtki przemokły, a skarpetki nie miały kiedy wyschnąć. Jedzenie, które zabraliśmy, nie okazało się wystarczające. Michał zjadł większość swojego prowiantu pierwszego wieczoru, bo, jak sam powiedział, „na głodniaka nie da się rozmawiać przy ognisku”. Pozostałe zapasy zaczęły się kurczyć szybciej, niż planowaliśmy. Sandra prawie się nie odzywała. Siedziała owinięta w koc, patrzyła w dal i notowała coś w swoim notesie. Czasem miałam wrażenie, że słucha każdego słowa, jakie pada między nami. A tych słów było coraz więcej i coraz ostrzejszych.

– Nie ma sensu tu siedzieć – powiedział Kacper, grzebiąc w mokrym plecaku. – Najbliższe schronisko jest może trzy godziny stąd z tego, co pamiętam. Wystarczy zejść w dolinę i iść wzdłuż potoku.

– Nie po to tu przyjechaliśmy, żeby uciekać po pierwszych trudnościach – Ola skrzyżowała ręce. – Przecież damy radę. Mamy wszystko, co potrzeba. Trzeba tylko przetrwać gorszy moment.

– Ola, to już nie jest tylko „gorszy moment” – odparł Kacper. – Jesteśmy przemoczeni, głodni i nie mamy żadnych zapasów, które nas zabezpieczą. Zasady zasadami, ale tu chodzi o zdrowie.

Nie dramatyzuj – odburknęła.

Siedziałam w milczeniu, przytulona do plecaka. Wiedziałam, że Kacper ma rację. I że Ola nie odpuści, bo to by oznaczało, że plan się nie udał. A jej plany zawsze miały się udawać. Michał nie wytrzymał i podszedł do nich, zgarbiony, z czapką zsunętą na oczy.

– A może ty weźmiesz tę mapę i zobaczysz, gdzie ją masz?! – krzyknął do Oli.

– O co ci chodzi?

– O to, że sama ją pakowałaś. Miała być w bocznej kieszeni. Pokaż mi ją teraz, skoro tak dobrze wszystko ogarniasz.

Zrobiło się cicho. Ola patrzyła na niego, potem na mnie, potem na plecak. Rozpięła go, przewróciła kilka kieszeni. Zaczęła grzebać coraz szybciej.

– No świetnie – Michał się roześmiał. – Zostawiłaś ją w aucie, tak?

Ola milczała.

– Brawo. Nasza wszystkowiedząca zostawiła jedyną mapę w samochodzie. Ideolo.

– Miałam inne rzeczy na głowie! – wybuchła. – Nie jestem jedyna w tej cholernej grupie!

– Ale jesteś jedyną, która wszystkim każe się podporządkować. Skoro dowodzisz, to ponosisz odpowiedzialność.

– Przestańcie – powiedziałam cicho, ale nikt mnie nie słuchał.

Kacper zabrał plecak i bez słowa odszedł kilka kroków dalej. Sandra podniosła głowę znad swojego notesu i spojrzała prosto na mnie.

– Chyba się pomyliliśmy co do... siebie – powiedziała cicho.

Spojrzałam na nią i poczułam, że miała rację. Tyle lat razem, tyle wspomnień... a teraz każdy z nas był jak osobna wyspa. I nikt nie umiał do nikogo dopłynąć.

To siedziało w nas gdzieś głęboko

Następny poranek był jeszcze gorszy. Deszcz nie ustał ani na chwilę. Spaliśmy ubrani, skuleni, w wilgotnych śpiworach. Michał chrapał głośno, jakby nic go nie obchodziło, a Ola przewracała się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Ja nie spałam wcale. Liczyłam krople na suficie namiotu i zastanawiałam się, jak długo człowiek może trwać w czymś, czego już nie chce. Nie jedliśmy śniadania. Zapasów zostało niewiele, a gotować w takich warunkach się nie dało. Sandra wyciągnęła suchą kromkę chleba i dzieliła ją na pół z jakąś uważną dokładnością. Michał wstał, cisnął torbę na ziemię i rzucił:

– Dość mam tego! Idę stąd.

– Dokąd? – spytała Ola z wyrzutem.

– Do ludzi. Gdziekolwiek. Była mowa o schronisku. Idę tam.

– Bez mapy?

– Mam nogi.

Zerknęłam na Kacpra. Milczał, ale widać było, że coś w nim się gotuje. Chwilę później wstał, podszedł do Sandry i zapytał:

– Idziesz?

– Tak.

Zebrali swoje rzeczy szybko, bez komentarza. Michał nie patrzył nawet w naszą stronę. Był mokry, brudny i wściekły. Ola szła za nim parę kroków, próbując jeszcze ich zatrzymać, ale Kacper odwrócił się i powiedział coś, co zapamiętam na długo.

– Nie będziesz mi więcej rozkazywać.

Zostaliśmy we trójkę – ja, Ola i Michał. I już wtedy wiedziałam, że to nie jest żadna paczka. To był tylko zestaw ludzi, którzy kiedyś się śmiali z tych samych żartów. Teraz siedzieliśmy na trawie, mokrej, zimnej, i nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Michał wyciągnął termos, napił się czegoś i podał mi.

– Chcesz?

Wzięłam łyk, nie pytając, co to. Było ciepłe. To wystarczyło. Potem Michał wstał i poszedł w stronę drzew, nie mówiąc, dokąd. Zostawił nas z Olą. Usiadła obok mnie, nie patrząc mi w oczy.

– Wiem, że się ze mną nie zgadzacie. Ale to nie znaczy, że chciałam źle – powiedziała cicho.

Nie odpowiedziałam. Nie wiedziałam, co mam jej powiedzieć. Przecież nie chodziło tylko o mapę czy deszcz. To wszystko siedziało gdzieś głębiej. Wtedy przypomniałam sobie coś. Pewien wieczór, dawno temu. Siedziałam z Kacprem na plaży. Reszta poszła do sklepu po wino. Słońce zachodziło, a on powiedział:

– Beata... czasem mam wrażenie, że tylko ty mnie rozumiesz.

Nic wtedy nie odpowiedziałam. Może dlatego, że on był już wtedy z Olą. Może dlatego, że się bałam odkryć, co naprawdę czuję. A teraz on odchodził. Z Sandrą. I to zabolało mnie bardziej, niż się spodziewałam.

Nikt się więcej nie odezwał

Droga do samochodu była koszmarem. Buty chlupały niemal przy każdym kroku, plecaki ciążyły jakby były wypchane kamieniami, a cisza między nami sprawiała, że wszystko wydawało się jeszcze bardziej nieprzyjemne. Michał szedł pierwszy, Ola za nim, ja na końcu. Nie odezwaliśmy się do siebie ani razu. Każde z nas szło ze swoimi myślami, a jedynym dźwiękiem był deszcz rozbijający się o liście i błoto pod nogami.

Kiedy wreszcie dotarliśmy do auta, Ola nie wytrzymała. Wsiadła na miejsce pasażera, zapięła pas i zakryła twarz dłońmi. Cicho, prawie bezgłośnie, zaczęła płakać. Nie powiedziała ani słowa. Michał otworzył bagażnik, wrzucił swój plecak i stanął, patrząc w las. Nie wyglądał na wzruszonego. Może był zmęczony. Może go to nie obchodziło. Ja stałam obok auta i nie wiedziałam, co zrobić. Chciałam coś powiedzieć, ale każde zdanie wydawało się nie na miejscu. Byłam jak gość na pogrzebie, który zapomniał, po co właściwie przyszedł.

W aucie jechaliśmy w kompletnej ciszy. Ola siedziała bez ruchu, wpatrzona w mokrą szybę. Michał prowadził i co jakiś czas wzdychał. Tylko ja miałam oczy otwarte na wszystko. Wiedziałam, że coś się właśnie bezpowrotnie skończyło. I że nie będzie żadnego podsumowania, żadnego „porozmawiajmy o tym później”. Zgasło. Po prostu. I koniec.

Po powrocie do domu przez kilka dni nikt się nie odezwał. Cisza w telefonie była głośniejsza niż jakiekolwiek kłótnie w górach. Napisałam do Sandry. Nic. Napisałam do Kacpra. Też nic. Po tygodniu zadzwoniłam do Sandry. Odezwała się poczta głosowa. Słuchałam sygnału, który brzmiał jak koniec czegoś, i zostawiłam wiadomość:

– Nie wiem, co się stało między nami. Może wszystko, może nic. Ale tęsknię. Za tym, co było.

Nie odpowiedziała.

Beata, 27 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama