Reklama

Mówią, że wesele to powinien być najpiękniejszy dzień w życiu młodych. A ja, głupia, chciałam, żeby wszystko było jak trzeba. Jak dawniej. Z ptysiami, z rurkami z kremem, z wódeczką na stole i nóżkami w galarecie. Żadnych sushi, żadnych prosecco, żadnych tych ich wymyślnych tortów na pięć pięter, co wyglądają jak z plastiku. „Ma być po polsku!” – tak powiedziałam. I tak właśnie było. Nawet obrusy wypożyczyłam z domu kultury – grube, białe, krochmalone, takie co pamiętają niejednego Gienka z wąsem i wesele na pięćset osób.

Reklama

Byłam z siebie dumna. Goście się uśmiechali, jedli, pili, fotografowali stół, jakby nigdy nie widzieli galarety z jajkiem. Wszystko było dobrze. Aż do momentu, kiedy jedna z tych dzisiejszych „influencerek” wrzuciła zdjęcie do sieci i napisała coś, co mnie zmroziło. „Wesele w stylu PRL, ale nie wiedziałam, że to też dotyczy mentalności. Pan młody całuje się z druhną na zapleczu”. Wesele zamieniło się w cyrk. A ja siedziałam jak idiotka przy stole z ciastem i patrzyłam, jak wszystko, co zaplanowałam, cały ten piękny dzień, został zniszczony przez jedno zdjęcie i jednego durnego idiotę. Mojego zięcia.

Zięć robił figle-migle na zapleczu

Na stole stały moje ptysie. Dumnie, jak za dawnych lat. Krem ubijałam ręcznie, tak jak mama mnie uczyła. Obok rurki z kremem, pieczone dzień wcześniej, na świeżych jajkach. Nawet galaretkę z nóżek zrobiłam – sama, bez żadnych proszków. Patrzyłam, jak ludzie fotografują stół, jak oblizują palce. Myślałam – udało się, Ela. Wreszcie ktoś doceni. I doceniali. Podeszła do mnie młoda dziewczyna, w tym swoim kombinezonie jak z kosmosu, i mówi:

– Pani Elu, te ptysie to jak podróż w czasie! Moja babcia też takie robiła. Sztos.

„Sztos” – nie wiedziałam, co to znaczy, ale brzmiało jak komplement. Uśmiechnęłam się, nawet trochę się wzruszyłam. I wtedy usłyszałam za plecami:

– Widziałeś to? To chyba moment po oczepinach, a przed rozwodem – powiedział ktoś, rechocząc.

Odwróciłam się. Kilka osób stało w grupie, gapiąc się w telefony. Śmiali się, szeptali, pokazywali sobie coś na ekranach. Podeszłam do jednej z dziewczyn i zapytałam, co się dzieje.

– To chyba fejk… Ale wygląda serio… – powiedziała i pokazała mi zdjęcie.

I faktycznie, wyglądało bardzo „serio”. Martyna – druhna – z rozwianym włosem i mój świeżo upieczony zięć, jak wychodzą z zaplecza. Ona poprawia sukienkę, on rozpięty pod szyją, rozczochrany. Jakby z próby generalnej do zdrady. Pod zdjęciem podpis: „PRL vibes. Pan młody nie wytrzymał nawet do tortu”. Komentarze? Jeden gorszy od drugiego.

– To chyba żart… – wyszeptałam. – To chyba jakiś głupi żart…

Ale w środku już wiedziałam. To nie był żart. To był początek końca.

Nie daruję temu klaunowi

Nie czekałam długo. Poszłam prosto do kuchni. Serce mi waliło jak oszalałe. I tam ich zobaczyłam – jego i tę Martynę. Siedzieli przy stole, jak gdyby nigdy nic. Ona w makijażu rozmazanym jak po cyrku, on z butelką wódki w ręce. Gdy mnie zobaczył, zamarł.

– To nie tak… – zaczął.

– A jak niby? – warknęłam. – To był konkurs na najgłupszego pana młodego? Wygrałeś, gratuluję.

Martyna spuściła głowę, coś tam bełkotała pod nosem.

– Przepraszam… to był moment… impuls…

– Impuls?! – uniosłam głos. – Impuls to jest, jak ktoś kupi majonez zamiast musztardy! A ty właśnie zrujnowałeś mojej córce życie!

Spojrzał na mnie zrezygnowany.

– To był błąd…

Błędem był ten ślub – syknęłam.

Odwróciłam się i wyszłam. Na sali trwała zabawa, ktoś właśnie darł się do mikrofonu „Jesteś szalona”. A ja, zamiast krzyczeć, poszłam do chłodni i… schowałam tort. Nie będzie tortu. Nie dla tego błazna.

Ludzie śmiali się, jakby to był film

Zabawa toczyła się dalej, ale czułam, że coś wisi w powietrzu. Ludzie przestali tańczyć, tylko stali grupkami. Patrzyli na siebie, zerkali na mnie, szeptali. I wtedy ktoś włączył ekran z projektorem – miała lecieć prezentacja ze zdjęciami młodych. Ale zamiast tego... pojawił się screen z internetu. To zdjęcie. Mój stół z ptysiami. A na dole komentarz: „Najlepszy deser? Zdrada na zapleczu”. Rozległy się szepty. Śmiechy. I nagle, jakby ktoś przeciął powietrze nożem, weszła moja córka. Jeszcze w sukni, z włosami spiętymi perłową wsuwką. Podeszła do mnie, spojrzała w ekran.

– Mamo… co to jest... to prawda?

Nie odpowiedziałam. Złapałam ją za rękę. Ale ona już ruszyła. Przeszła przez salę jak taran. Stanęła przed nim. On wstał, coś mruknął.

– Nie wracaj do domu – powiedziała cicho, ale słyszał ją każdy. – Nigdy.

Zdjęła obrączkę. Rzuciła mu ją pod nogi. Cisza. A potem... oklaski. Ktoś krzyknął: „Brawo!” Ktoś inny: „To się nazywa girl power!” Stałam jak wryta. Ludzie się śmiali, wiwatowali. Jakby to był spektakl. Jakby to była komedia, a nie koniec małżeństwa. A ja? Ja tylko patrzyłam, jak wszystko, co z takim trudem przygotowałam, rozpada się jak domek z kart. Galareta z jajkiem, ptysie, obrusy – wszystko na nic. Bo mój zięć nie wytrzymał do tortu.

Chciałam zamieść ten cały wstyd

Wesele się skończyło, zanim naprawdę się zaczęło. Kucharze zaczęli znosić półmiski, muzycy pakowali sprzęt. Goście wychodzili jeden po drugim. Jedni z niesmakiem, inni jeszcze robili zdjęcia – teraz już nie jedzenia, tylko bałaganu. A ja stałam ze szczotką w ręce i zamiatałam. Jakbym tym ruchem mogła zetrzeć hańbę z podłogi. Na parkiecie leżała serpentyna. Obok porzucona serwetka z rozmazanym szminką serduszkiem. I obrączka. Chyba ta, którą córka rzuciła.

– Zostaw to, mamo – usłyszałam za sobą. To ona, moja Małgosia. Bez makijażu, w dresie, z czerwonymi oczami.

– Muszę coś robić – odpowiedziałam, nie odwracając się. – Bo jak przestanę, to chyba zwariuję.

Usiadła na krześle obok.

– Wiedziałam, że coś jest nie tak – powiedziała cicho. – Od rana był dziwny. Nerwowy. A Martyna patrzyła na niego tak, jak ja już nie umiałam.

– Przestań, nie mów tak – próbowałam ją uspokoić.

– Ale to prawda, mamo. Ja też nie jestem bez winy.

Spojrzałam na nią ostro.

– On cię zdradził, Gosiunia. I to w dniu ślubu. Nie szukaj w sobie winy. To jego podłość. Nie twoja.

Wzruszyła ramionami. Cisza między nami była ciężka jak stary dywan. A ja tylko patrzyłam, jak ci, co jeszcze zostali, robią sobie selfie z pustym stołem. Jakby chcieli udokumentować katastrofę.

Nie zostało już nic

Następnego dnia wstałam wcześnie. Słońce świeciło tak bezczelnie, jakby nic się nie stało. W kuchni cisza. Żadnych stukających kieliszków, żadnego śmiechu. Tylko ja, kubek herbaty i telefon, który nie przestawał pikać. Powiadomienia. Zdjęcia. Komentarze. Weszła Gosia. W jednej ręce walizka, w drugiej płaszcz ślubny, który wczoraj zostawiła w szatni.

– Wracam do domu – powiedziała bez emocji.

– Do siebie? – zapytałam.

– Do ciebie – odpowiedziała.

Zrobiłam jej herbatę, jak kiedyś, kiedy wracała zapłakana ze szkoły.

– On już nie istnieje – dodała po chwili. – Wyrzuciłam wszystkie zdjęcia.

– Gosiunia… – westchnęłam. – Może za ostro?

Spojrzała na mnie z taką siłą, jakiej nie widziałam u niej nigdy wcześniej.

– On mnie upokorzył, mamo. Wszyscy to widzieli. A ja co miałam zrobić? Zjeść tę galaretę i udawać, że wszystko gra?

Pokiwałam głową. Nie było już nic do powiedzenia. Tylko jedno zdjęcie – to, które wszystko rozpętało – wciąż siedziało mi w głowie.

– A Martyna? – zapytałam.

– Zablokowana. Jakbym ją wycięła nożyczkami z całego życia.

Patrzyłam na nią i myślałam – może i byłaś panną młodą tylko jeden dzień, ale postarzałaś się o dziesięć lat.

Coś we mnie pękło na zawsze

Od tamtego dnia nie mogę patrzeć na ptysie. Ani na galaretę. Nawet śledź mnie odrzuca. Obrusy odwiozłam z powrotem do domu kultury – całe we wstydzie i plamach po kompotach. I nie chodzi o to, że impreza się nie udała. Chodzi o to, że coś we mnie pękło. Nie wiem, czy Gosia jeszcze kiedyś zaufa jakiemukolwiek mężczyźnie. Nie wiem, czy spojrzy na zdjęcia z wesela bez bólu. Ale wiem jedno – w dzisiejszych czasach nie wystarczy ścielić stołu jak za PRL, ubijać śmietany ręcznie i dbać o detale. Bo nawet jak się człowiek stara, to i tak przyjdzie taki, co wszystko zniszczy. Zięć zniknął. Zablokowany wszędzie. Martyna – wyjechała do Hiszpanii. A ja? Ja sprzątam, gotuję i czasem patrzę w lustro, próbując zrozumieć, po co to wszystko było. I wtedy przypominam sobie, że robiłam to wszystko dla mojej córki. Żeby chociaż jeden dzień w jej życiu był jak z bajki. Szkoda tylko, że bajka skończyła się, zanim się zaczęła.

Elżbieta, 63 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama