Reklama

W tamtym roku szczególnie się postarałam. Po raz pierwszy mieliśmy gościć u siebie całą rodzinę Adama na Wielkanoc. Teściowa nie mówi wiele, ale jedno jej spojrzenie potrafi ściąć mi humor jak źle ubity majonez. A ja, choć nigdy się do tego nie przyznałam, bardzo chciałam jej zaimponować. Tylko mąż... On patrzy na świat inaczej. On nie rozumie, dlaczego trzeba prasować serwetki i po co każda potrawa musi mieć własne naczynie. Dla niego święta to czas, żeby się pośmiać i zjeść jajko. Mimo wszystko nie sądziłam, że Wielkanoc okazała się początkiem czegoś, czego się nie spodziewałam.

Reklama

Nie miałam siły się kłócić

Trzy dni wcześniej zaczęłam przygotowania. W domu pachniało pieczonym boczkiem i świeżym chrzanem. Na stole suszyły się ręcznie zdobione pisanki. Byłam zmęczona, ale i dumna. Miałam poczucie, że wszystko idzie zgodnie z planem. Moim planem. W pewnym momencie do kuchni wparował Adam. Miał minę jak ktoś, kto właśnie wrócił z pola bitwy, choć był tylko na zakupach. Rzucił siatki na blat, rozejrzał się po kuchni i westchnął.

— Może jeszcze zatrudnij kamerzystę, żeby to nakręcił. Będzie materiał do „Idealnej Wielkanocy z Kingą” — rzucił z ironią.

Odwróciłam się powoli. Czułam, jak spinają mi się ramiona.

— Bardzo śmieszne — odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby. — Robię to, żebyście mieli miłe święta. Żeby twoja matka wreszcie powiedziała, że coś zrobiłam dobrze.

Nie wiedziałem, że to konkurs.

Zamilkłam. Nie miałam siły się kłócić. Ale to ostatnie zdanie dudniło mi w głowie jeszcze długo po tym, jak Adam wyszedł z kuchni. I coś wtedy we mnie pękło. Jakbyśmy zaczęli grać w różne gry, na różnych planszach.

Uśmiechnęłam się sztucznie

W wielkanocną niedzielę już od rana unosił się zapach żurku i domowego ciasta. Wszystko było gotowe, a stół wyglądał jak z katalogu. Obrus w pastelowe zające, każda serwetka ułożona w kształt króliczego uszka. Około godziny dziesiątej goście zaczęli się schodzić. Teściowa przywitała mnie chłodnym uściskiem. Obejrzała stół, nie mówiąc nic przez dłuższą chwilę. Wreszcie usiadła i rzuciła do Adama:

— No, synku, twoja żona to chyba z jakiegoś żurnala uciekła.

Zamarłam. Na dokładkę Adam dołożył swoje.

— Aż dziwne, że nie dostała za to medalu — powiedział z ironicznym uśmiechem.

Nie skomentowałam. Słyszałam tylko swoje bicie serca. Ktoś zakaszlał. Ktoś grzebał widelcem w jajku. Teściowa nic nie powiedziała, tylko lekko uniosła brew. Ja patrzyłam na Adama jak na obcego człowieka. Uśmiechnęłam się sztucznie i nalałam wszystkim żurku. Ale w środku czułam, jak wszystko we mnie zastygło. Jakbym została sama na scenie, w świetle reflektora, a publiczność właśnie zaczęła się śmiać nie tam, gdzie trzeba.

Zrobiło mi zimno

Wszyscy już spali. Półmiski były puste, kieliszki poodwracane do góry dnem, tulipany przyklapnięte. Stałam w kuchni sama, z gąbką w ręce, zmywając resztki makowca z porcelanowego talerzyka. W głowie wciąż słyszałam jego głos. Ten sarkazm. Gdy kończyłam sprzątanie, wszedł Adam. Przez chwilę tylko patrzył, jak pocieram talerz w kółko, choć był już czysty.

Czemu to zrobiłeś? — zapytałam w końcu, nie podnosząc głowy. — Przy stole. Przed twoją matką.

— Bo mam już dość — odpowiedział. Bez agresji. Cicho, prawie szeptem. — Tych teatrzyków. Tego, że wszystko jest ważniejsze niż to, żeby po prostu być razem.

Odwróciłam się do niego. Zrobiło mi zimno.

— Myślisz, że robię to wszystko, żeby się popisać? Że mi chodzi o pokaz? Robię to, żebyś był dumny. Żeby twoja matka choć raz mnie pochwaliła. Żeby twoja rodzina poczuła się… wyjątkowo.

Spojrzał na mnie smutno.

— A ja mam wrażenie, że mnie w tym wszystkim w ogóle nie ma.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Stałam z tą mokrą gąbką w dłoni, jakby mogła mnie jeszcze przed czymś uratować. Może miał rację. Może tak bardzo chciałam być „idealna”, że przestałam być prawdziwa. Ale czy to znaczy, że wszystko, co zrobiłam, było nic niewarte?

Czułam się rozbita

W poniedziałek rano dom był cichy. Rodzina rozjechała się bez wielkich pożegnań. Teściowa „przypadkiem” zostawiła zapakowane dla niej mazurki i babkę, jakby chciała tym zamanifestować swoje zdanie. Zostałam sama. Z Adamem, który od rana zaszył się w gabinecie. Usiadłam na kanapie, wśród wielkanocnych dekoracji, które jeszcze wczoraj były moją dumą. Miałam wrażenie, że poniosłam porażkę. Może rzeczywiście przesadziłam. Ale dla mnie to nie była gra. Naprawdę wierzyłam, że dbałość o szczegóły to forma miłości. Że serwetki w kształcie zajączków to mój sposób na pokazanie, że mi zależy. Czy to źle?

A z drugiej strony... Adam. Jego spojrzenie, słowa z nocy, które wciąż we mnie tkwiły. Może tak bardzo koncentruję się na tym, żeby wszystko wyglądało idealnie, że nie zauważyłam, jak bardzo się od siebie oddalamy. Może zaczęłam urządzać nasze życie jak stół na Wielkanoc — według planu, według schematu — a zapomniałam spytać, czy on w ogóle lubi ten zestaw talerzy.

Łzy spływały mi po policzkach

Wieczorem wciąż panowała ta nieznośna cisza. Taka napięta jak lina między dwojgiem ludzi. Przechodziliśmy obok siebie ostrożnie, jakbyśmy byli dwiema osobami, które nie wiedzą, czy wciąż są razem, czy już obok. Zrobiłam herbatę, ale nie zapytałam, czy też chce. On z kolei wyjął czekoladę, ale nie zapytał, czy mam ochotę. I wtedy — chyba jednocześnie, może w tym samym momencie — usiedliśmy obok siebie na kanapie. Nie dotykaliśmy się. Siedzieliśmy w odstępie, jakby między była niewidzialna ściana.

Chciałam dobrze — powiedziałam cicho.

Spojrzał na mnie. Nie z gniewem. Z czymś bliższym zmęczeniu.

— Wiem. Ale ja nie chcę „dobrze”. Chcę prawdziwie. Nawet z nieperfekcyjnym barszczem i rozlatującym się sernikiem.

Zaczęłam płakać. Powoli, bezszelestnie. Łzy spływały mi po policzkach i nie miałam siły ich ścierać. Może to przez poczucie ulgi. A może dlatego, że pierwszy raz od dawna poczułam, że ktoś mnie naprawdę słyszy.

— Nie wiem, jak to robić inaczej — przyznałam. — Ja... chciałam, żebyś był ze mnie dumny.

— Jestem — powiedział. — Tylko chcę być w tym razem z tobą. Nie tylko jako obserwator.

Patrzyliśmy na siebie długo. Nie dotykaliśmy się. Ale coś między nami drgnęło. Nie naprawiliśmy wszystkiego w tej jednej rozmowie. Ale chyba po raz pierwszy od dawna mówiliśmy do siebie naprawdę.

Wydarzyło się coś ważnego

Następnego dnia Adam zaproponował, żebyśmy poszli na spacer. Bez planu, bez celu. Zgodziłam się. Włożyłam trampki, niedopasowaną bluzę i pierwszy raz od dawna miałam w nosie, czy wyglądam jak z katalogu. Szliśmy w milczeniu przez osiedle, mijając ludzi, którzy nie wiedzieli, że między nami wydarzyło się coś ważnego. Że właśnie próbujemy odnaleźć siebie wśród zajączków, żurków i niezrealizowanych oczekiwań. Te święta czegoś mnie nauczyły. Że czasem można zrobić wszystko „idealnie” i jednocześnie wszystko zepsuć. Że dekoracje nie zbudują atmosfery, jeśli w środku jest chłodno. Że jeśli wkładam energię w to, żeby wszystko wyglądało perfekcyjnie, to może nie starcza mi już sił, żeby po prostu... być.

Nie wiem, czy za rok znowu będziemy robić święta u nas. Ale jeśli tak — nie będę kroić marchewki pod linijkę ani szukać talerzy w odcieniu „pastelowy bez”. Postawię żurek, nawet jeśli się przypali. I może kupię papierowe serwetki. Może właśnie od tego trzeba zacząć. Nie od zachwytów gości, tylko od rozmowy. Bez udawania. Bez ironii. Bez prób generalnych. Po prostu — razem.

Kinga, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama