Reklama

Mam córkę Zosię, która właśnie przygotowuje się do swojej Pierwszej Komunii, i męża, z którym nie mieszkam od sześciu miesięcy. Chociaż właściwie już nie wiem, czy mogę go tak jeszcze nazywać. Daniel wyniósł się pod koniec października, po jednej z tych kłótni, których przez ostatnie dwa lata było więcej niż ciepłych słów. Nie było zdrady. Nie było złości. Była tylko obojętność, cisza i to wyczerpujące napięcie, którego nikt z nas nie umiał już rozładować.

Reklama

Zostaliśmy więc „rozdzielnie razem”. Nadal dzielimy obowiązki. On odbiera Zosię ze szkoły we wtorki i czwartki, a ja resztę dni. Ustalamy wspólnie terminy u logopedy, opłacamy pół na pół stroje na występy. Tylko że nikt z dalszej rodziny, łącznie z jego rodzicami, o tym nie wie. Utrzymujemy tę grę pozorów jak dwoje dobrze wytrenowanych aktorów. Zmęczonych, ale wciąż na scenie. Dlaczego nie powiedzieliśmy teściom? Bo Daniel milczy, a ja już nie mam siły się tłumaczyć. Ich reakcja? Wiem, jak by wyglądała – dramat, rozdzieranie szat, pretensje, że to pewnie ja zniszczyłam „taką porządną rodzinę”. A ja już mam dość zbierania cudzych oczekiwań i robienia z siebie kogoś, kim nie jestem.

Przygotowania do komunii są też jak teatr – białe sukienki, złote różańce, rodzinne uśmiechy w sztucznym świetle fleszy. W środku czuję pustkę i napięcie. Coś wisi w powietrzu. Czuję, że ten dzień nie zakończy się tylko tortem i zdjęciami z księdzem. Że coś w końcu eksploduje. Albo ktoś. I rzeczywiście – wybuchło. Ale nie tak, jak się spodziewałam.

Ksiądz wygłosił zaskakujące kazanie

Kościół pękał w szwach. Dziewczynki w białych sukienkach wyglądały jak aniołki – jedne z rozbieganym spojrzeniem, inne śmiertelnie poważne, jakby właśnie wstępowały do klasztoru. Zosia stała w trzecim rzędzie, obok koleżanki z klasy. Przebierała nogami, nie mogąc doczekać się swojej kolejki. Duma i ekscytacja mieszały się w niej i to było piękne.

Ja siedziałam w ławce obok Daniela. Trzymałam ręce splecione na kolanach, żeby nie drżały. Na ławce za nami jego rodzice – sztywni, nienagannie ubrani. Teściowa miała na sobie granatowy kostium, z przypinką Maryi. Teść – krawat w barwy narodowe. Dla nich to nie tylko uroczystość – to manifest. Świętość rodziny, wartości, odpowiedni wygląd.

Kazanie księdza Marka zaczęło się łagodnie. O rodzicach jako pierwszych nauczycielach wiary. O dzieciach jako darze. A potem…

Czasem nie jest łatwo. Rodzice się gubią, ranią. Ale dziś najważniejsze, że są razem. Nawet jeśli mieszkają osobno – powiedział, patrząc wymownie prosto na nas.

Zamarłam. W jednej sekundzie usłyszałam, jak moja krew szumi mi w uszach. Z boku kątem oka zobaczyłam, jak Daniel zesztywniał. Widziałam jak z tyłu teściowa przysunęła się powoli i spojrzała na nas, jakby próbowała rozwikłać właśnie największą zagadkę w historii rodziny.

– Czy on właśnie powiedział…? – szepnęłam do Daniela.

– Nie wiem, o co mu chodziło – mruknął, ale nie spojrzał mi w oczy.

Ksiądz mówił dalej, ale ja już nie słyszałam ani słowa. Wiedziałam, że to początek. Że właśnie zsunęliśmy się z krawędzi. I nie było już odwrotu.

Nie bolały mnie słowa, tylko brak troski

Sala była przystrojona w białe balony i złote girlandy, dokładnie tak, jak zamówiłam. Zosia biegała między stołami, rozpromieniona, z sukienką podniesioną do kolan i gofrem w ręku. Dzieci śmiały się, grała cicha muzyka. Nawet Daniel przez chwilę wydawał się rozluźniony, gdy podszedł z talerzem do szwedzkiego stołu.

Ale ja czułam, jak powietrze gęstnieje. Patrzyłam na teściową, która nerwowo obracała obrączkę na palcu. Na teścia, który raz po raz zerkał na zegarek. Wiedziałam, że to tylko kwestia czasu. Nie myliłam się. Zauważyłam kątem oka, jak teściowa bierze Daniela za łokieć i odciąga na bok, niby żeby mu coś powiedzieć. Podążyłam za nimi.

– Co to miało znaczyć w kościele?! – syknęła, rozglądając się wokół, czy nikt ich nie słyszy. – Czy ty coś przede mną ukrywasz?

– Mamo, nie teraz. Nie przy Zosi – próbował ją uciszyć Daniel, ale nie miał szans.

– Właśnie teraz! Cała parafia już wie, a my siedzimy jak głupcy! Jak mogliście nam to zrobić?! – Jej głos drżał, choć jeszcze nie krzyczała.

Zrobiłam krok do przodu.

– Proszę… nie tu. Nie dzisiaj – powiedziałam cicho.

– To ty rozbijasz rodzinę?! – ryknęła teściowa, tak że ucichły rozmowy przy najbliższych stołach.

Daniel zamarł, a ja poczułam, jak wszystko we mnie się zamyka. Nie dlatego, że bolały mnie jej słowa. Boli mnie to, że ani przez chwilę nie zapytała: „Jak się czujecie?” albo „Co się stało?” Nie chodziło o nas. Chodziło o wstyd. O to, że ludzie coś sobie pomyślą. Patrzyłam na Zosię, która właśnie wbiegała do sali, z rozbawionym okrzykiem. I wtedy postanowiłam, że nie będę się już tłumaczyć. Nikomu.

Miałam mnóstwo wątpliwości

Wieczorem wszystko ucichło. Goście się rozjechali, balony opadły, tort został rozkrojony do końca. Zosia była zmęczona, ale szczęśliwa – zasnęła przytulona do misia, z medalikiem na szyi i białą opaską wciąż we włosach. Wydawało mi się, że po całym tym emocjonalnym chaosie w końcu mamy chwilę ciszy. Myliłam się.

Tuż przed północą Zosia nagle usiadła w łóżku. Przetarła oczy i zapytała:

– Mamo… dlaczego babcia się złościła?

Zamarłam, nieprzygotowana. Wzięłam ją na ręce, tak jak wtedy, gdy była mniejsza, i usiadłam z nią na łóżku.

– Czasem dorośli nie potrafią się dogadać, kochanie. Nie zawsze wszystko jest takie proste – zaczęłam ostrożnie.

Zosia spojrzała na mnie czujnie.

– Ale to przez ciebie?

Zatkało mnie. Westchnęłam i pocałowałam ją w głowę.

– Zosieńko… mama i tata bardzo cię kochają. Zawsze będziemy cię kochać. Ale czasem ludzie są razem i się ranią. Czasem nie umieją inaczej. I wtedy lepiej być osobno niż krzyczeć na siebie codziennie.

Chciałam, żeby zrozumiała, ale nie chciałam wdawać się w szczegóły, które nie były przeznaczone dla jej uszu. Chciałam ją ochronić – a nie wtajemniczać w nasze rozczarowania i nieprzepracowane żale. A mimo to czułam, jak łzy same napływają mi do oczu. Bo ona widziała. Wiedziała więcej, niż myśleliśmy.

A ja chciałabym, żebyście mieszkali razem – wyszeptała, wtulając się mocniej.

Zamilkłam. W tym jednym zdaniu było wszystko: jej dziecięca nadzieja i moje dorosłe zwątpienie. Patrzyłam, jak zasypia, i zastanawiałam się, czy moja decyzja naprawdę była dobra. Czy można ochronić dziecko, rozdzielając się z jego ojcem – nawet jeśli to dla własnego przetrwania?

Rozstaliśmy się bez słowa

Zadzwoniłam do niego wieczorem, kiedy Zosia już spała. Odebrał szybko, jakby się tego spodziewał.

– Możemy się spotkać? – zapytałam. – Na chwilę. Muszę… muszę coś powiedzieć, a nie chcę przez telefon.

Umówiliśmy się na spacer. Ciepły, majowy wieczór, pachniało bzem. Gdy go zobaczyłam, miałam ochotę rzucić mu się na szyję i wykrzyczeć wszystko, co mnie boli. Ale zamiast tego szliśmy chwilę w milczeniu, jak para starych znajomych, których już nic nie łączy oprócz wspólnych wspomnień.

– Czy ty… w ogóle im coś powiedziałeś? – zapytałam w końcu, zatrzymując się przy ławce.

Daniel oparł dłonie na oparciu, nie patrząc mi w oczy.

– Nie chciałem wywoływać burzy. Wiedziałem, że tak zareagują. Wolałem… jakoś to przetrwać. Zosia…

– Nie! – przerwałam mu. – Nie zasłaniaj się Zosią. To nie o nią tu chodzi. To o ciebie. Bałeś się, że stracisz w ich oczach. Że przestaną cię szanować. A ja? Ja miałam być tą złą, która „rozbija rodzinę”, tak?

– Anita…

– Przestań. Ksiądz zrobił za ciebie to, czego ty nie miałeś odwagi. A ja zbieram wszystkie cięgi.

Zamilkł. Przez chwilę słyszeliśmy tylko odległe dźwięki miasta.

– Myślałem, że ich chronię – powiedział w końcu cicho.

– A kto chronił mnie? Naszą córkę?

Nie miał odpowiedzi. Spojrzał na mnie bezradnie, a ja poczułam coś na kształt współczucia. Nie nienawiść, nie złość. Tylko pustkę. Jakbyśmy oboje już od dawna wiedzieli, że ten rozdział jest zamknięty – tylko jeszcze nie mieliśmy odwagi go przeczytać do końca. Rozstaliśmy się bez słowa. Zimni, niepogodzeni. Już nie para. Już nawet nie drużyna.

Nie chciałam już dłużej udawać

Poprosiłam o spotkanie. Chciałam to załatwić raz, a porządnie. Bez szeptów za plecami, bez teatralnych westchnień przy stole i bez wiecznego milczenia Daniela, który potrafił zniknąć, kiedy trzeba było coś wytłumaczyć.

Usiedli w salonie. Teściowa złożyła dłonie na kolanach, jakby przyszła na pogrzeb.

– Wydawałaś się spokojna, a teraz nagle ta separacja – zaczęła z wyrzutem. – Nie rozumiem. Przecież wszystko wyglądało tak… dobrze.

– Właśnie. Wyglądało – odparłam. – Ale dobrze nie było od dawna. Po prostu udawaliśmy. I jestem zmęczona tym udawaniem.

– To tak się teraz załatwia problemy? – zapytał teść. – Rozstajemy się i do widzenia?

– To trwało latami – powiedziałam spokojnie. – I nie, nie zamierzam tłumaczyć się z tego, że chciałam być szczęśliwa. Bo nikt z was nigdy nie zapytał, czy jestem.

Teściowa spojrzała na mnie z wyrzutem, ale milczała.

– W kościele to wyglądało jak publiczne ośmieszenie – mruknął teść. – Cała parafia…

– To nie jest o was. To nie jest o parafii. To jest moje życie – przerwałam mu. – I nie pozwolę, żebyście mnie rozliczali z tego, jak chcę je przeżyć. Nie jestem już tą dziewczyną, która się bała, że was zawiedzie. Teraz się boję tylko jednego – że Zosia nauczy się żyć w kłamstwie, tak jak my żyliśmy.

Zamilkli. Nie odpowiedzieli. Nie przeprosili. Ale też… nie zaprzeczyli. I może właśnie to było najbliższe wyrazowi zrozumienia, na jakie byli zdolni. Wstałam i ruszyłam do drzwi.

– Możecie mnie nienawidzić, możecie mnie obwiniać – powiedziałam na odchodne. – Ale przynajmniej nie mówię już tego, co chcecie usłyszeć.

Nie będę się wstydzić tęsknoty za szczęściem

Wróciłam do pustego mieszkania i zamknęłam za sobą drzwi z westchnieniem, które zabrzmiało jak zamykany rozdział. Zdjęłam buty, odwiesiłam płaszcz i usiadłam w kuchni. Na stole leżał jeszcze biały wianek Zosi, lekko przetrącony, jakby i on miał dość tej całej uroczystości. Myślałam, że ten dzień będzie dla niej. Że to będzie święto jej dzieciństwa, jej niewinnej wiary, jej śmiechu. A wyszło, jak zawsze – dorośli zrobili z tego swoje przedstawienie. Ksiądz się zagalopował, ale może to dobrze. Może gdyby nie jego słowa, gralibyśmy jeszcze długo w te nasze gierki – dla świętego spokoju, dla pozorów, bo "co ludzie powiedzą".

Nie sądziłam, że będę musiała się tłumaczyć z tego, że się rozpadliśmy. Że wolałam ciszę w pojedynkę niż milczenie we dwoje. Że chciałam być nie tylko matką i żoną, ale też sobą. A jednak – cały dzień komunii stał się jednym wielkim sądem nad moimi decyzjami. Ale dziś, po wszystkim, czuję coś, czego dawno nie czułam: spokój. Może nie jestem kochana przez ich rodzinę, może nie jestem rozumiana przez Daniela, może Zosia będzie musiała dorośleć szybciej niż powinna… ale przynajmniej nie kłamię już sama przed sobą. Obiecałam sobie też jedno: nigdy więcej nie będę się wstydzić tego, że chcę być szczęśliwa. Nawet jeśli komuś się to nie podoba. Bo ta historia – mimo wszystkich emocji, upokorzeń i dramatów – nie jest końcem. To dopiero początek.

Anita, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama