Reklama

Nie wyobrażam sobie, co by było, gdyby nie mieli siebie nawzajem

Reklama

Niektórych bardzo dziwi, że zwracam się po imieniu do własnej matki, niektórych to oburza czy wręcz bulwersuje. Dawno przestałyśmy się tym przejmować i tylko się śmiejemy, ilekroć rozmowa schodzi na ten temat. Jaki brak szacunku, jakie pogwałcenie zwyczaju? Gadajcie sobie, ile wlezie, ale za naszymi plecami, bo my słuchać waszych kazań nie chcemy.

Jasne, że Halina była niegdyś mamunią, mamusią czy zwykłą mamą, ale gdy osiągnęłam tak zwany trudny wiek, stała się również koleżanką. Całkiem fajną. Szczególnymi więzami połączyło nas wspólne palenie papierosów. Obie robiłyśmy to po kryjomu, w tajemnicy przed ojcem. Ten stanowczo zakazywał pociągania zarówno oczywiście mnie („Chyba nie jesteś aż taka głupia, żeby w ogóle próbować tej trucizny!”), jak i jej („Kobieta z papierosem? Fe! Wygląda okropnie i śmierdzi. Jak tu taką pocałować?”). Był bardzo surowy i trochę się go bałyśmy, a mama chyba jeszcze bardziej niż ja, ja bardziej olewałam jego kazania. Czasem mnie to dziwiło, choć zdążyłam się przyzwyczaić – przecież była dorosłą kobietą.

Dlaczego bała się taty? Czy na tym polega małżeństwo, że kobiety z własnej nieprzymuszonej woli oddają się pod „opiekę” facetów, którzy następnie rządzą nimi jak władcy w swoich królestwach? Bo jeśli tak, to ja z góry dziękuję. Marzyłam o tym, by jak najszybciej i jak najdalej uciec od „opiekuna” i nie mieć nigdy żadnego innego. Przenigdy.

Wymagał od niej (to znaczy od nas, ale od Haliny rzecz jasna bardziej) rozsądku i „poważnego, dorosłego zachowania”, ale ona była, na przekór metryce, dziewczyną, zawsze skłonną do śmiechu, zabawy i różnych wariactw. Była taka nowoczesna! Różniła się od innych mam, które w niczym jej nie przypominały, takie raczej staroświeckie, obarczone domowymi troskami, wiecznie skrzywione, zrzędzące i zmęczone.

Zobacz także

Moja prześliczna rodzicielka nadrabia miną, a tak naprawdę wcale nie jest jej w życiu dobrze

Zaszywałyśmy się z mamą na samym szczycie klatki schodowej, po której nikt nie chodził, bo wszyscy jeździli windą (blok był piętnastopiętrowy), i przy dymku omawiałyśmy bieżące wydarzenia z życia. Mojego życia, młodość jest taka egocentryczna. Cudne były te nasze rozmowy. Śmieję się na ich wspomnienie po dziś dzień: o dziewczynach, dlaczego z niektórymi się przyjaźnię, a innych nienawidzę i czy aby na pewno mam rację; chłopakach; wielce skomplikowanych sercowych układach i komplikacjach, moich i koleżanek (to było najciekawsze). O tym, jak przeżyć głupi wiek i nie zwariować, i jak się ubierać, czesać, malować, żeby zawsze wyglądać cool.

Ona sama ubierała się świetnie i była dla mnie wzorem kobiecości. Nie tylko dla mnie – budziła uznanie i podziw wśród dziewczyn, znacząco podnosiła w ich oczach moje notowania. Widziałam te zazdrosne spojrzenia i pławiłam się w nich, ale po cichu i już nikomu o tym nie mówiąc, czułam, że to raczej jedynie fasada. Że moja prześliczna rodzicielka nadrabia miną, a tak naprawdę wcale nie jest jej w życiu dobrze.

Oczywiście przez ojca, który nie mógł przeżyć dnia, by skutecznie nie zgasić jej entuzjazmu i dobrego nastroju, z którym chyba się urodziła. Ciągle się czegoś czepiał, ciągle miał o coś pretensje. Jak ja nienawidziłam niedziel – w niedziele zaczynało się to od rana i ciągnęło przez cały dzień.

Złościł się, że wydaje pieniądze na ciuchy (a ileż ona wydawała, mój Boże, jak sobie dziś pomyślę…), więc każdy nowy zakup chowała przed nim, a po przyjściu z pracy szybko się przebierała w coś starego albo udawała, że coś kupionego wczoraj ma już „od lat”. Uważał, że jest „niegospodarna”, że marnotrawi jedzenie, za dużo kupuje, wyrzuca, trwoni wszystko, co oboje zarobią. Kawał sknery był z niego, w dodatku pedant i nerwus.

Potrafił urządzić awanturę o to, że coś nie leży „na swoim miejscu”, czasem nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać. Role układały się tak, że ja się śmiałam, a mama płakała, choć w skrytości, bo na pozór było zupełnie inaczej. To ona robiła dobrą minę do złej gry, a ja zapiekałam się w niechęci do ojca. Tylko że z drugiej strony, wiedziałam: to już nie tak długo. Zdam na studia i wyniosę się z domu zaraz po tym, wynajmę jakiś pokój, pójdę do roboty, cokolwiek. A mama, biedaczka, zostanie na łasce i niełasce jego humorów. Tak mi się wydawało, choć też bardzo mnie to niepokoiło. Współczułam jej. Budziła we mnie litość.

W pierwszej chwili wcale nie zabolało. Nie byłam przecież zaskoczona

Pamiętam doskonale ten dzień, ponury, szary, jesienny. Mama była blada i spięta, ostatnio kłócili się z ojcem częściej niż zwykle. Miałam prawie siedemnaście lat i wielką ochotę, by o ich relacji wreszcie na poważnie porozmawiać, ale nie wiedziałam, od czego zacząć. Siedziałyśmy na klatce, rozmowa nie kleiła się. W pewnym momencie zaciągnęłam się mocno, aż mnie coś w płucach przytkało, wypuściłam wolno cały dym, z fasonem, i wtedy nagle się odważyłam:

– A ty, Halina? Tak mi doradzasz ciągle, odradzasz, tyle zdajesz się wiedzieć i rozumieć z życia, a sama co? Nie wyglądasz na zbyt szczęśliwą.

Spojrzała zaskoczona – pierwszy raz powiedziałam do niej: „Halina” i w jakimś sensie nas zrównałam, matkę i córkę.

Jej oczy, obramowane sztywnymi od tuszu rzęsami, takie zwykle żywe, jasne, pociemniały ostatnio i nabrały ciężaru, karmione zgryzotą.

– Asiu, nie chciałabym o tym rozmawiać. Nie z tobą, kochanie. Wybacz.

„Halinę” pominęła milczeniem, co jeszcze bardziej mnie sprowokowało.

– A dlaczego nie ze mną? Jestem już kobietą, sama mi to w kółko powtarzasz. Skoro możemy tyle gadać o mnie, to mogłybyśmy i o tobie. I o tacie, o was. Ja już też dużo rozumiem z życia, Halina.

Powtórzyłam jej imię specjalnie. Jeśli za pierwszym razem jej to nie uderzyło, a przecież to niemożliwe, teraz musi już zareagować. Uśmiechnęła się blado.

– Skoro tak, skoro tyle rozumiesz, a w dodatku jesteśmy przyjaciółkami, to niech będzie. Powiem ci wielką nowinę, i tak w końcu musiałabyś się dowiedzieć. Rozchodzimy się z ojcem. To trwa, nie ma między nami zgodności na ten temat, ale… To się musi stać, jestem zdecydowana. Wiem, wiem, będzie boleć.

W pierwszej chwili wcale nie zabolało. Nie byłam przecież zaskoczona. W końcu wszystko do tego zmierzało, a ostatnio rozwiedli się też starzy Moniki i Brygidy, dużo o tym gadałyśmy z dziewczynami. Co warte takie małżeństwo, gdzie ciągle tylko kłótnie i awantury, brak partnerstwa, porozumienia.

Ja sama miałam dosyć ojca, tego sknery i sztywniaka. Nigdy nie miałam z nim dobrego kontaktu, zawsze tak bardzo nie pasował ani do mamy, ani do mnie. Nasza rodzina nie stanowiła jedności, była pęknięta i to pęknięcie się wyraźnie czuło na każdym kroku. Ojciec został ulepiony z innej gliny niż my, z takiej solidnej, ciężkiej, surowej.

Wiedziałam, że wyszedł z biednego domu, od dzieciństwa był półsierotą, a potem został zupełnie sam i sam do wszystkiego doszedł. Pracowitością, ambicją, odwagą. Dlatego miał wysokie wymagania w stosunku do nas, choć jeszcze więcej wymagał od siebie. „To dzięki temu coś osiągnąłem w życiu” – powtarzał często. Tylko że sam umiał swoim wymaganiom sprostać, my tymczasem nie. Czułam się nieodrodną córką mamusi – jak ona płochą i lekkomyślną, wesołą, pełną wdzięku, ładną i lubianą przez wszystkich, ale jakby mało poważną i kompletnie nieodpowiedzialną.

Nie miałam w sobie nigdy dość silnej woli, wytrwałości. Zaczynałam coś i natychmiast porzucałam, tak było z nauką języków, gry na pianinie, malowaniem. Identycznie postępowałam z ludźmi, fascynowałam się nimi szybko, a następnie przestawali mnie w ogóle obchodzić. Nawet nie zamierzałam stawiać sobie w życiu jakichś specjalnie ambitnych celów: ot, zdać maturę, dostać się na studia, a potem zobaczymy. Byłam wystarczająco inteligentna, by osiągnąć to, niewiele dając z siebie, nie przejmując się niczym. Z niechęcią patrzyłam na dziewczyny, które widziały siebie jako lekarki, prawniczki, dziennikarki. Ja w ogóle nie miałam wizji siebie w przyszłości. Co będzie, to będzie.

Stawała się dzieckiem, choć była coraz starsza

Po rozwodzie ojciec wspierał nas, zostałyśmy w naszym dużym ładnym mieszkaniu, płacił zasądzone alimenty, zawsze w terminie, nie pozwolił, byśmy klepały biedę, która co prawda, z powodu trybu życia nieustannie nam zagrażała.

Regularnie się spotykaliśmy, pilnował tego z kalendarzem i zegarkiem w ręku. Nie zawsze biegłam chętnie na te spotkania, ale jednak ojciec to ojciec. Na odległość nawet zyskiwał. Z czasem zaczęłam doceniać tę jego solidność, że jak coś obieca, to dotrzyma słowa, że nie istnieją dla niego sprawy niemożliwe do załatwienia, że zawsze mogę na niego liczyć. Był jak opoka.

Co innego Halina, która nie potrafiła dłużej wytrwać w żadnej robocie, bo spóźniała się, zawalała terminy, olewała wszystko czarująco, tyle że nie na wszystkich działał jej słynny czar. Można powiedzieć, że z czasem to ona stała się trochę moim dzieckiem. Tata zawsze pytał o nią, a ja starałam się, żeby w jego oczach mogła wypaść lepiej niż w rzeczywistości, opowiadałam tylko o tym, co dobre, a nie, co mnie wkurzało i budziło niepokój. Zupełnie jakby to ona mówiła o mnie, o lekkomyślnej córce, której wizerunek za wszelką cenę trzeba chronić.

Zresztą sama wcale nie byłam święta i oczywiście też ukrywałam to przed ojcem. Zamiast uczyć się, a potem studiować (specjalnie wybrałam łatwy kierunek), uprawiałam bujne życie towarzyskie i uczuciowe. Obie zresztą je uprawiałyśmy. Odrabiałyśmy wieloletnie straty, ojciec nie lubił przyjęć, spotkań, źle się czuł wśród ludzi. My to co innego. Najlepsze przyjaciółki, zawsze rozumiejące się i wybaczające sobie – jakże łatwo.

Dzieliłyśmy się ciuchami, kosmetykami, a nawet o mało co facetami, niejeden, gdy nas poznał, nie umiał się zdecydować, którą woli. Zdawałam sobie sprawę, że młodość wycieka z Haliny coraz szerszym strumykiem, podczas gdy ja kwitnę. Zaczęła stawać się trochę żałosna. Koleżanki wcale mi już jej tak nie zazdrościły. I tak to trwało, raz lepiej, raz gorzej, raz weselej, raz poważniej, aż poznałam kogoś, z kim byłam gotowa zamieszkać. Odciąć pępowinę. Wyprowadziłam się od Haliny.

Właściwie dopiero wtedy, gdy zostawiłam ją samą, zaczęłam zastanawiać się, dlaczego właściwie nie ułożyła sobie życia drugi raz, dlaczego w relacjach z mężczyznami zdecydowała się na przelotność, odrzucając wszelkie poważniejsze zaloty. Taka atrakcyjna kobieta. Wcześniej nie zaprzątałam sobie tym problemem głowy, było mi wygodnie.

Nie wiem, co by było, gdyby nie mieli siebie nawzajem

Kilka miesięcy później, ku najwyższemu zdumieniu dowiedziałam się, że zeszli się z ojcem. Po prostu wrócił do domu za jej niewątpliwą zgodą. Osłupiałam. Wiedziałam, że facet jest do wzięcia, jasne, żadna nie przebierała nogami na widok sztywniaka, a on sam był oczywiście zbyt solidny, by kogoś szukać, by w ogóle uznawać powtórną przysięgę małżeńską. Więc jego decyzja była dla mnie zrozumiała, ale jej? Jakiś absurd.

– Widzisz, dziecko, popróbowałam trochę wolności i uznałam, że właściwie jej smak wcale mi tak bardzo nie pasuje – siedziałyśmy na schodowej klatce, w naszym mieszkaniu już się papierosów znowu nie paliło.

– Ale Halina, przecież to nonsens. Zastanów się: próbowaliście raz, nie wyszło, nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.

– Nie wchodzi. Bo już całkiem inna woda w niej płynie.

– Baju, baju, rzeka jest ta sama. Nie pasujecie do siebie, nie wytrzymasz z nim! Szykujesz sobie nowe–stare problemy. Nie mogę nawet o tym myśleć.

– Spróbuję.

W końcu była dorosła, nie mogłam jej zabronić. Sprawdzały się oto moje najgorsze przeczucia: że jednak Halina wciąż kocha swojego byłego.

Wiele się potem działo. Najpierw zachorowała ona, następnie on i znowu ona, dużo poważniej. I tak musiała w końcu rzucić palenie. Zupełnie przestały być istotne wszystkie te straszne różnice między nimi, wyparowały w gorączce, w powadze sytuacji: jego nieznośna zasadniczość, jej wkurzający luz. Sknerstwo zaprocentowało oszczędnościami, które poszły na leczenie, pogodne usposobienie Haliny też obojgu pomogło. Nawet nie mogę sobie wyobrazić, co by było, gdyby siebie nawzajem nie mieli. Gdyby się nie wspierali. Nie kochali na przekór wszystkiemu – że warczą na siebie i nie mogą się często porozumieć.

Nadal uwielbiam traktować matkę jako swoją najlepszą przyjaciółkę. Nawet po tym, szczególnie po tym, gdy dowiedziałam się, jak wiele zawdzięczała mężowi na samym początku ich związku. Mój ojciec praktycznie wyciągnął ją z więzienia – bardzo lubiła pożyczać, ale nie oddawać. Spłacił długi, podarował jej nowe życie. Pilnował go, bo się bał, że matka zmarnuje ów prezent. To była najpilniej strzeżona rodzinna tajemnica. Dopóki nie wyciekła, nikt oprócz nich o tym nie wiedział. A ileż mówiła o naturze ich związku.

Piliśmy noworocznego szampana. Nagle ojciec chrząknął, zawahał się, pomyślał jeszcze chwilę i wreszcie wypalił jak z armaty:

– Mam tego dosyć, córcia. Bogdan jestem. Skoro ona jest Haliną, to ja Bogdan jestem.

Reklama

Ciężko mi się przyzwyczaić, ale próbuję. To brzmi trochę dziwnie. I stwarza całkiem nową sytuację. Czyżbyśmy my z ojcem też mieli zostać przyjaciółmi?

Reklama
Reklama
Reklama