Reklama

Jestem feministą. Co to oznacza w moim przypadku? Ano to, że mam dwie córki i chociażby ze względu na ich przyszłość uważam, że dziewczynom należą się takie same prawa, takie samo wynagrodzenie i takie same warunki życia jak mężczyznom. Żeby nie być gołosłownym, zatrudniam w firmie dużo kobiet.

Reklama

Działamy w branży eventowej. Przygotowujemy wyjazdy, zabawy integracyjne, bankiety, przyjęcia i konferencje, a panie świetnie odnajdują się w roli organizatorek tego typu wydarzeń. Bywa też, że przyjmuję do pracy koleżanki moich pracownic. Jest już ich u nas bodajże sześć. Miało być siedem, ale ostatnia z nich… Do jej zatrudnienia przekonała mnie Marzena, dziewczyna, z którą pracuję już od wielu lat. Tłumaczyła, że chodzi o jej sąsiadkę – świetną kobietę, która od razu po szkole zaszła w ciążę, a potem przez dekadę wychowywała bliźniaki.

– Ma na imię Sylwia, mówi po angielsku i obsługuje komputer. Skończyła technikum handlowe… Warto dać jej szansę.

– Marzena, mamy teraz mnóstwo zleceń. Potrzebuję kogoś obrotnego i ogarniętego.

– Jestem przekonana, że ona zrobi wszystko, żeby na twoje uznanie zasłużyć. A poza tym, powinieneś wiedzieć, że jej stary to taki trochę buc. Wiecznie się z niej śmieje, że w normalnej pracy nie dałaby sobie rady…

Zobacz także

– A jak naprawdę nie da sobie rady?

– No chyba nie stajesz po jego stronie? – zapytała, a ja rzeczywiście uznałem, że muszę dać tej Sylwii szansę.

Dziewczyna, wzbudzająca sympatię i sporo współczucia

Na początku zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Choćby tym, że szczerze wyjaśniła, w jakiej jest sytuacji. Przyznała, że jak do tej pory nie zdobyła żadnego doświadczenia, co przez ostatnie kilka miesięcy odbierało jej szansę na start w jakimkolwiek zawodzie.

– Gdziekolwiek poszłam, skreślali mnie na wejściu. Wszyscy pytali, gdzie pracowałam wcześniej, a przecież zajmowałam się dziewczynkami. Jak miałam pracować? Dopiero pan wykazał się zrozumieniem… Bardzo dziękuję – uśmiechała się przyjaźnie, zaczesana w prosty kucyk i ubrana w dżinsy oraz białą bluzkę. Skromna dziewczyna, wzbudzająca sympatię i sporo współczucia.

– Nie ma za co dziękować. Mamy teraz mnóstwo pracy i potrzebna nam każda para rąk. Dlatego witam na pokładzie i działamy!

Zaraz po krótkim powitaniu poprosiłem jedną z koleżanek, żeby wyjaśniła Sylwii, jak funkcjonuje nasze biuro – opowiedziała, gdzie chowamy faktury, jak się przełącza rozmowy telefoniczne, jak obsługiwać ksero i niszczarkę, i jak segregować korespondencję. Same najprostsze rzeczy, nic wyszukanego. Miałem nadzieję, że dziewczyna szybko się w tych mało wymagających zadaniach odnajdzie, ale już pierwszego dnia dała mi poważne powody do niepokoju.

Zaczęło się od wędrówek po siedzibie firmy

Co wychyliłem się ze swojego gabinetu, to jej nie było przy biurku. Zastałem ją dopiero przy piątej próbie.

– Szukałem cię. Gdzie byłaś? – zapytałem.

– Poznawałam się z ludźmi. Przepraszam najmocniej, ale chciałam się zadomowić. Czegoś potrzeba?

Poprosiłem ją wtedy, żeby siadła do arkusza kalkulacyjnego i przepisała wszystkie kwoty z faktur z ostatniej konferencji, którą organizowaliśmy. Wyjąłem jej nawet potrzebne papiery i pokazałem dokładnie, w które rubryki trzeba wprowadzać konkretne sumy.

– Dasz radę?

– Nie wiem… – odparła, blednąc.

No to siadłem z nią i przepisałem kilka dla przykładu. Dopiero wtedy zostawiłem ją samą, w przekonaniu, że weźmie się w garść. Siedziała przy tym do końca dnia, a i tak nie zrobiła wszystkiego. Do tego kilka razy pomyliła rubryki, a nawet strąciła dwie faktury pod stół, na co dopiero ja zwróciłem uwagę.

– Przepraszam, przepraszam… – powtarzała w kółko, a oczy szkliły jej się łzami, więc uspokoiłem ją dobrym słowem i kazałem iść do domu wypocząć.

Znów nie oddała wszystkiego

Kolejnego dnia dałem Sylwii do rozliczenia następny segregator. Miała robić dokładnie to, co wczoraj, ale zamiast siedzieć przy biurku i odhaczać arkusze, znów kręciła się po firmie.

– Sylwia, gdzie byłaś? – zapytałem po dłuższej nieobecności.

– Parzyłam kawę Pawłowi z magazynu – odparła z taką naiwnością, jakby to było najważniejsze zadanie w całym biurze.

– Siądź, proszę, do komputera i skończ te faktury. Potrzebuję ich na jutro. Dobrze?

– Tak, tak, już to robię – przytaknęła.

Spędziła przy nich czas do końca dnia, tylko że znów nie oddała wszystkiego. Na odchodne przyznała mi się natomiast, że praca z komputerem bardzo ją stresuje i pewnie dlatego tak jej to wszystko powoli idzie.

Tego było już za wiele

Trzymałem ją u siebie cztery tygodnie i muszę przyznać, że w całej swojej karierze nie poznałem nikogo, kto odstawiałby w pracy takie cyrki. Sylwia nie tylko zaniedbywała swoje obowiązki, nie tylko unikała wszelkiej odpowiedzialności, ale wielokrotnie próbowała wyłgać się od niej kłamstwem. Na przykład któregoś dnia poszedłem na spotkanie i zostawiłem jej swoją komórkę. Poprosiłem, żeby odbierała połączenia i notowała, kto i w jakiej sprawie dzwonił. Po godzinie oddała mi telefon, zapewniając, że milczał przez cały czas. Kiedy pokazałem jej, że w rejestrze nieodebranych połączeń mam aż dziesięć wpisów, przysięgała, że telefon musiał być wyciszony.

– Nieprawda. Nie był, zobacz – pokazywałem jej przycisk odpowiedziany za tę funkcję.

– To ja już nie wiem – odparła i rozpłakała się.

Musiałem ją uspokajać, a nawet przepraszać, bo zupełnie mnie tym płaczem sterroryzowała. Wytrącała z równowagi też resztę załogi, bo ciągle szukała sobie kogoś do pomocy. Spóźniała się niemal każdego dnia, a po południu tylko szukała sposobu, by urwać się wcześniej. Choć zawalała większość zadań, to co najmniej trzy razy zapytała mnie, czy po okresie próbnym dostanie podwyżkę.

Ale najlepszy numer odwaliła na sam koniec. Przyjechali do nas z wizytą poważni kontrahenci. Spędzili w naszym biurze godzinę, a ona na cały ten czas dosłownie zniknęła. Pojawiła się dopiero gdy wyszli, i przekonywała, że pojechała do sklepu, bo skończył nam się papier do drukarki. Potem Marzena zdradziła mi, że przerażona obcymi ludźmi Sylwia całe sześćdziesiąt minut przesiedziała w toalecie.

Reklama

Nie przedłużyłem umowy z tą dziewczyną, a gdy jej o tym powiedziałem, wpadła w taki szloch, że ledwo udało nam się z Marzeną ją uspokoić. Ale w końcu zrozumiała moje argumenty i przyznała mi rację, że do roboty w sekretariacie się nie nadaje. Tak oto skończyła się próba wyciągnięcia z domu kobiety, który sama chyba tego domu nie chciała opuścić. Teraz wiem, że są ludzie, którzy tylko udają, że chcieliby pracować.

Reklama
Reklama
Reklama