„W Black Friday poszłam po kozaczki, a wróciłam obwieszona torbami. Mąż mi nie uwierzył, że kupiłam wszystko za grosze”
„Nie miałam zamiaru szaleć po sklepach. Jeden sklep, jeden model, płacę i wracam – prosto i szybko. A przynajmniej tak sobie wmawiałam, zanim weszłam do galerii. Bo tam wszystko było przecenione. Aż grzech nie kupić”.

- Redakcja
Nie planowałam nic wielkiego. Ot, zwykłe kozaki z wysoką cholewką. Tylko po to wyszłam z domu. Mąż nawet z przekąsem rzucił:
– Wróć do jutra, bo w sobotę mamy obiad u mojej matki.
Machnęłam ręką, bo przecież nie miałam zamiaru szaleć po sklepach. Jeden sklep, jeden model, płacę i wracam – prosto i szybko. A przynajmniej tak sobie wmawiałam, zanim weszłam do galerii. Bo tam wszystko było przecenione. Aż grzech nie kupić. Kiedy wróciłam, mąż tylko na mnie spojrzał i zapytał z lodowatym głosem:
– To ile zostało nam na koncie?
I od tego się zaczęło.
Zaszalałam na zakupach
– To co, szukamy skórzanych? – zagadnęła mnie ekspedientka, gdy tylko weszłam do sklepu.
– Skórzanych, ale nie za drogich – zaśmiałam się i już miałam iść dalej, ale wtedy je zobaczyłam. Stały sobie na końcu alejki, samotne, jakby czekały właśnie na mnie. Kozaczki idealne: miękka skóra, stabilny obcas, zameczek, nawet wkładka ocieplana.
– A te? – wskazałam z błyskiem w oku.
– O, to ostatnia para, z ekspozycji. Rozmiar trzydzieści dziewięć. – Ekspedientka sięgnęła i podała mi buta. – A dziś Black Friday, więc… sto trzydzieści złotych.
– Ile?! – wykrztusiłam.
Patrzyłam na nią jak na jasnowidza. Tak mało za buty, które wyglądają jak z katalogu? No to się zaczęło. Gdy wyszłam ze sklepu, trzymałam w ręku pierwszą torbę. Dawno nie kupiłam niczego dla siebie. W każdym razie następne dwie godziny zniknęły, jakby mnie ktoś porwał.
– Tylko popatrzę – mówiłam sobie przy każdej witrynie. I w każdej coś kupowałam.
Sweterek za 25 zł, torebka za 19, zestaw świeczek zapachowych za 12, a potem jeszcze sukienka, bo przecież „do butów pasuje”. Kiedy doszłam do samochodu, miałam sześć siatek i obolałe ręce. Wróciłam do domu, mąż nie krył zdziwienia.
– Co ty... napadłaś na magazyn?! – zapytał, mierząc mnie wzrokiem.
– Promocje były. Wszystko za grosze – odpowiedziałam, ale już wiedziałam, że nie uwierzy.
Rozliczał mnie z każdej złotówki
– Za grosze, mówisz? – powtórzył mój mąż, opierając się o framugę kuchni. – To może mi wyjaśnisz, jakim cudem „za grosze” znaczy sześć pełnych toreb?
– Nie przesadzaj, niektóre to małe torebki – odparłam, zdejmując płaszcz. – I to nie są byle jakie zakupy. Przemyślane, rozsądne, praktyczne.
– Mhm – mruknął, zerkając do jednej z reklamówek. – Sweterek z cekinami to ta twoja rozsądna praktyczność?
– Idealny na Wigilię. Przeceniony z dwustu na dwadzieścia pięć.
– I bez niego by święta nie przyszły, tak? – westchnął i sięgnął po kolejną torbę. – O, świeczki zapachowe. Trzy różne zapachy. Bo wiadomo – w jednym domu musi pachnieć i lasem, i pomarańczą, i bzem jednocześnie.
– Śmiej się, śmiej – syknęłam. – To wszystko to inwestycja. W atmosferę. W mnie. W nasze dobre samopoczucie.
– No jasne. A inwestycja była opłacona gotówką czy kartą?
Zamilkłam. Wiedziałam, że pyta nie bez powodu.
– Kartą. Spokojnie, miałam ustawiony limit płatności.
Spojrzał na mnie z wyrzutem i wyszedł z kuchni. Usiadłam na taborecie i rozpakowałam jedną z toreb. Rzeczywiście, może trochę przesadziłam. Jednak nie co tydzień są takie okazje.
– To raz w roku! – krzyknęłam za nim.
– A potem przez resztę roku jemy zupki chińskie – odpowiedział z drugiego pokoju.
Spojrzałam na kozaczki. Nadal wyglądały jak za milion monet. Westchnęłam.
– No dobra, może coś oddam – wymamrotałam, choć sama nie wierzyłam, że to zrobię.
Zrobiłam skruszoną minę
– W ogóle wiesz, ile wydałaś? – zapytał mój mąż, gdy po kolacji usiedliśmy na kanapie.
– Około... dwustu? – rzuciłam niepewnie.
– Około? – spojrzał na mnie z uniesioną brwią, jak księgowy z serialu kryminalnego, który właśnie odkrył malwersacje stulecia. – Zróbmy mały eksperyment.
– Kozaczki – 130 zł. No dobra, tu ci wierzę. – Przesunął palcem po paragonie. – Sweterek z cekinami – 25. Sukienka – 49. Torebka – 19. Druga torebka – 22. Po co ci dwie?!
– Ta druga to na lato – broniłam się. – I miała breloczek gratis...
– Świeczki – 12 zł. Skarpetki z reniferami – 9. I tu mam hit: zestaw do sushi za 44,90. Czy ty w ogóle kiedykolwiek robiłaś w domu sushi?!
– No... Nie, ale zamierzam. Teraz będziemy jeść w stylu japońskim – powiedziałam z dumą.
Mąż odchylił się na kanapie, jakby usłyszał wyrok.
– Tu jest wszystko, czarno na białym. Tyle pieniędzy wydałaś w jeden dzień!
– Miałam słaby dzień. To był impuls. – Zrobiłam skruszoną minę, jakbym naprawdę żałowała.
Tylko tego zestawu do sushi nie oddam. W końcu kiedyś trzeba zacząć być kobietą z klasą.
Przynajmniej ona mnie rozumiała
Następnego dnia rano, zanim jeszcze zdążyłam wyjąć kawę z ekspresu, zadzwoniła Kasia – moja sąsiadka z klatki obok. Gdy tylko odebrałam, zasypała mnie pytaniami:
– To prawda, że się wczoraj obkupiłaś jak księżniczka?
– Kto ci to powiedział? – zdębiałam.
– Mój mąż wrócił wieczorem z siatką ziemniaków i powiedział, że widział cię objuczoną jak wielbłąd.
– Przesadził – mruknęłam. – To były same potrzebne rzeczy. I w okazyjnych cenach.
– Aha, no jasne. Wszyscy tak mówią. – Kasia się zaśmiała. – Co takiego kupiłaś?
– Kozaczki, sweterek, coś do kuchni, ciuchy, torebki… Zresztą, wpadnij, to ci pokażę.
Pięć minut później siedziałyśmy już w salonie, a Kasia oglądała moje zdobycze jak eksponaty w muzeum.
– Kurde, te kozaczki są boskie. I co, serio za taką cenę?
– Tak ci mówię. Ostatnia para. Normalnie los chciał, żebym tam weszła.
– A mój to jak tylko słyszy „zakupy”, to dostaje drgawek. – Kasia się skrzywiła. – Mówi, że mam dwie ręce i dwie nogi, więc po co mi trzynasta para butów.
– Ha! Mój podobnie. Wczoraj wyciągnął kalkulator i robił mi domowy audyt finansowy.
– Serio? I co zrobił?
– Zrobił minę, jakbym kupiła motor, ale jak na razie... cisza. Może się jeszcze przełamie. Albo zgłodnieje – dodałam.
– Ty go sushi chcesz ułaskawić?
– Tak, ale nie mów mu, że to z gotowce. Ma myśleć, że Black Friday to nowe życie kulinarne.
Roześmiałyśmy się obie. Bo nawet jeśli mężowie nie rozumieli okazji, my wiedziałyśmy swoje.
Spojrzałam na niego z czułością
Wieczorem usiedliśmy do kolacji. Na środku stołu miseczki z ryżem, rolki sushi, trochę sosu sojowego i imbir w słoiczku. Mąż patrzył na to wszystko z miną, jakby miał zaraz zadzwonić po pizzę.
– A gdzie są ziemniaki? – spytał podejrzliwie.
– Dziś kuchnia wschodnia – odpowiedziałam z dumą. – To jest sushi. Japońska tradycja. Romantyczna kolacja we dwoje.
– Romantyczna? – burknął, ale mimo to sięgnął nieporadnie po pałeczki.
– Nauczysz się. To jak z jazdą na rowerze – pokrzepiłam go.
Próbował chwycić rolkę, która zsunęła się z pałeczek prosto na blat.
– Może jednak dam talerz i widelec... – westchnęłam.
– Dzięki. I tak romantyczniej niż rzucanie jedzeniem. – Uśmiechnął się mimo wszystko.
Zrobiłam minę niewiniątka.
– Wiem, że trochę przesadziłam wczoraj... – zaczęłam cicho.
– Tylko trochę? – rzucił, ale już bez złości. – Nie mam nic przeciwko, żebyś czasem zaszalała. Tylko bądźmy szczerzy – ty się rzuciłaś jak student na darmowe parówki.
– Bo to były super promocje! I chciałam poczuć się jak... jak kobieta, nie jak kura domowa.
Zamilkł. Westchnął, a potem odłożył pałeczki.
– Wiesz, jak chcesz się poczuć kobieco, to następnym razem... po prostu mi powiedz. Zabiorę cię do sklepu i kupię ci te buty.
Spojrzałam na niego z czułością.
– Umowa stoi – odpowiedziałam tylko i wzięłam kolejną rolkę.
Rozczuliłam się
Kilka dni później, zupełnie niespodziewanie, mąż wrócił z pracy z jedną, niewielką torbą. Postawił ją na stole i bez słowa usiadł.
– Co to? – spytałam nieufnie, wycierając ręce w kuchenną ścierkę.
– Niespodzianka. Dla ciebie.
Otworzyłam torbę powoli. W środku – granatowy kaszmirowy szalik, delikatny jak chmurka, i mała karteczka z napisem: „Nie tylko Black Friday może być twoim świętem”. Rozczuliłam się, a nawet trochę w gardle mnie ścisnęło.
– Przecież mówiłeś, że musimy oszczędzać?
– Musimy – powiedział i się uśmiechnął. – Po prostu chciałem ci pokazać, że cię widzę. I rozumiem. Nawet jak robisz głupoty.
– Ej! – szturchnęłam go, ale nie przestałam się uśmiechać. – To nie były głupoty. To były inwestycje.
– W świeczki o zapachu lasu deszczowego?
– I sushi zestaw! – przypomniałam.
Roześmiał się. I wtedy zrozumiałam, że choć nasze konto może nie wygląda jak marzenie, to przynajmniej my jesteśmy całkiem niezłym duetem. Czasem trzeba zaszaleć, a czasem wystarczy szalik, żeby zrozumieć, że jest się kochaną. W Black Friday poszłam po kozaczki, a wróciłam z nowym życiem, nowym sweterkiem i... może trochę lepszą wersją nas samych.
Ewelina, 46 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Koleżanka tylko czekała, by wygryźć mnie ze stanowiska i awansować. Ale w tym wyścigu liczy się spryt, a nie szybkość”
- „Mój zięć to nieudacznik i bumelant, który nie dba o rodzinę. Nie wiem, gdzie córka miała oczy, gdy brała go za męża”
- „Myślałem, że na starość już zawsze będę sam jak palec. Kto by przypuszczał, że miłość kryła się tuż za ścianą”