Reklama

Zawsze mówili, że jesteśmy „parą idealną”. Że pasujemy do siebie, że tacy spokojni, ułożeni, dojrzali. Ja się już nawet nie kłóciłam. Z zewnątrz faktycznie mogliśmy uchodzić za wzór: on – opanowany, odpowiedzialny, z tym swoim wiecznym „wszystko pod kontrolą”, ja – uśmiechnięta, ogarniająca dom, znajomych, jego matkę i nasze życie. Tylko że prawda wyglądała inaczej. W tym naszym małżeństwie było coraz mniej życia, a coraz więcej wygodnej rutyny. Tomek wciąż był „okej”. Nigdy nie był okrutny, nie był draniem. Ale też od dawna nie był blisko. Jakbyśmy razem prowadzili firmę, a nie byli razem.

Reklama

Zbliżało się Boże Ciało. Tomek powiedział, że jedzie z chłopakami nad jezioro. Na parę dni. Dla relaksu. Uśmiechnęłam się, kiwnęłam głową. Nawet zapytałam, czy spakować mu ręcznik. Taka jestem miła, prawda? W środku aż mnie ścisnęło. Bo to nie był jego pierwszy „męski wyjazd”. A poza tym – od kiedy Tomek używa nowych perfum i prasuje koszule na spływ kajakowy? Nie musiałam być Sherlockiem, żeby wyczuć, że coś tu śmierdzi. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo.

Perfidnie mnie oszukał

Zawsze się pakował na ostatnią chwilę, a tym razem zaczął dzień wcześniej. Starannie złożone koszulki, nowe bokserki z metką, perfumy, które pierwszy raz poczułam właśnie teraz. I ten jego dziwny entuzjazm, jakby jechał na wesele, nie na ryby z kumplami.

– A ten zapach to skąd? – zapytałam mimochodem, opierając się o framugę.

– Dostałem w prezencie. Marcin mówił, że kobiety za nim szaleją – rzucił z uśmiechem.

– No to uważaj, żebyś nie wrócił z jakąś syreną na ogonie – odpowiedziałam, udając rozbawienie.

– Daj spokój. Przecież znasz mnie – rzucił przez ramię, ale wzroku nie podniósł.

Zerknęłam na jego walizkę. Perfekcja. Jakby się przygotowywał na sesję zdjęciową, nie na nocleg w domku z karaluchami.

– Kto jedzie? – zapytałam niby od niechcenia.

– Marcin, Paweł, chyba Bartek. Klasyka. Piwo, kajaki, nudy nad wodą.

– Aha. – Przekrzywiłam głowę. – I koszula w kratę na nudy?

Zamilkł.

Pojechał rano. Machnął mi na pożegnanie z auta, nie wysiadł nawet po buziaka. Dwie godziny później miałam już przeczucie, że coś jest nie tak. Weszłam na jego profil – pusto. Marcin? Też nic. Ani zdjęcia, ani relacji. Jakby zniknęli.

Czwartego dnia zadzwoniła Beata.

– Zuzka... widziałam Tomka w spa nad jeziorem. Z jakąś blondyną. Trzymali się za ręce.

– Męski wypad, powiadasz – syknęłam. – Chyba do jej łóżka.

Nie zamierzałam być świętą

Nie krzyczałam, nie rzucałam talerzami. Usiadłam na kanapie i gapiłam się w ścianę. A potem... wzięłam telefon. Przewinęłam listę kontaktów, jakbym szukała numeru ratunkowego. I wtedy natrafiłam na niego. Adam. Znajomy sprzed lat, z tych, którzy pamiętają cię, zanim się zatraciłaś w codzienności.

– Cześć, Zuzanna? – odezwał się z niedowierzaniem. – Minęło trochę czasu.

– Za dużo. Masz ochotę na spacer?

Spotkaliśmy się pod starą szkołą. Adam wyglądał inaczej – bardziej zmęczony, trochę siwiejący, ale jego spojrzenie było takie samo. Ciepłe. Bezpieczne. Szliśmy bez celu. Najpierw rozmawialiśmy o niczym – pogoda, praca, wspomnienia. Potem o tym, co boli.

Tomek mnie zdradza – powiedziałam wprost.

Zatrzymał się.

– Ty? Serio?

– A ja... nie chcę tylko siedzieć i patrzeć, jak moje życie się sypie.

Adam nie był wybawicielem. Ale był mężczyzną, który kiedyś widział we mnie coś więcej. A ja – miałam ochotę poczuć się znowu zauważona. Zaczęło się od uścisku. Potem jego dłoń na moim policzku. Pocałunek. Intymność, która nie była planowana, ale przyszła naturalnie. Bez słów, tylko z westchnieniami. Kiedy się ubierałam, spojrzałam w lustro. Byłam tam ja – inna, obca. Silna i słaba jednocześnie. Nie żałowałam. Ale nie czułam też ulgi. Tylko pustkę, która rozlewała się we mnie powoli, jak chłód po kąpieli.

Najgorsza była obojętność

Tomek wrócił w niedzielę wieczorem, jak gdyby nigdy nic. Walizka w korytarzu, buziak w czoło, pytanie o to, co na kolację. Obserwowałam go jak aktora w kiepskim serialu. Rola męża – wersja weekendowa. Usiedliśmy do stołu. Podałam mu zupę, patrząc, jak nalewa sobie łyżkę po łyżce. I wtedy rzuciłam niby przypadkiem:

– Ciekawy mają wystrój w tym spa nad jeziorem. Te beżowe zasłony, lampy z rattanu... Przytulnie.

Zamarł. Łyżka zatrzymała się w połowie drogi.

– Co? – zapytał po chwili.

– No wiesz. Podobno świetne miejsce na „męski wyjazd”. Relaks, bliskość natury. I blondynek – dodałam z uśmiechem.

Spojrzał na mnie jak na kogoś, kto właśnie odczytał mu wyrok.

– Zuzanna, to nie tak…

– A jak? – przerwałam. – Powiedz mi, Tomek, jak to jest.

Przez chwilę próbował coś z siebie wydusić. Kręcił głową, wzdychał, w końcu zacisnął usta.

To był błąd – rzucił w końcu.

– A co, jeśli ci powiem, że ja też popełniłam błąd?

Uniósł brwi. Zaskoczenie, niedowierzanie, a potem... nic. Żadnych pytań. Tylko cisza. Patrzyliśmy na siebie jak dwoje ludzi, którzy przypadkiem zamieszkali pod tym samym dachem. Już nie było wojny. Było coś gorszego. Obojętność.

Nie było decyzji o rozwodzie

Następnego dnia rano nie było awantur, żadnych dramatycznych gestów. On siedział w kuchni z gazetą, ja zaparzałam herbatę. Cisza wypełniała mieszkanie jak dym – lepka, duszna, niewygodna.

– Musimy porozmawiać – powiedziałam w końcu.

– Tak, wiem – odparł spokojnie, jakby czekał na ten moment.

Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Ja z kubkiem w dłoniach, on z zaciśniętymi palcami na brzegu stołu.

– To wszystko nie działa od dawna – zaczęłam. – Przez lata udawaliśmy, że jest dobrze, bo było nam wygodnie. Ale to nie było życie. To był schemat.

– Zgadza się – skinął głową. – Ja... czułem, że się oddalamy. Chciałem złapać oddech, a nie zadać ci ranę.

– Oddech? – prychnęłam. – To tak teraz nazywa się zdrada?

– A to, co ty zrobiłaś, było czym? – zapytał spokojnie.

Zamilkłam. Bo nie miałam odpowiedzi, która by cokolwiek naprawiła.

– Nie chodzi tylko o to, że byliśmy z kimś innym – powiedział cicho. – Chodzi o to, że przestaliśmy być razem, zanim to się wydarzyło.

– Masz rację – szepnęłam. – Tylko szkoda, że nie powiedzieliśmy sobie tego wcześniej.

Spojrzeliśmy na siebie, jakbyśmy właśnie podpisali umowę na dalsze trwanie – bez miłości, ale w spokoju. Nie było decyzji o rozwodzie. Tylko jedno wspólne westchnienie. Jak raport z katastrofy, której nikt nie miał siły już analizować.

Nie chciałam miłości na siłę

Od tamtej rozmowy minęły dwa tygodnie. Żyliśmy razem – ale jakby obok siebie. Wciąż mieszkaliśmy pod tym samym dachem, jedliśmy przy tym samym stole, dzieliliśmy obowiązki. Formalnie byliśmy małżeństwem. W praktyce – współlokatorami z historią, której nikt nie miał odwagi domknąć.

– O której masz spotkanie? – zapytał rano, wkładając garnitur.

– Dziesiąta. A ty? – odpowiedziałam, smarując kromkę masłem.

– Jedenasta. Może zamówimy coś na obiad?

– Może. Ty wybierasz.

Wymiana zdań, jakbyśmy planowali tydzień w pracy, nie życie razem. Żadnych czułości, żadnych pytań, które naprawdę coś znaczą. Czasem myślałam, że to nawet wygodne. Nie musiałam udawać, że wszystko jest dobrze. On też nie. Spotkałam się jeszcze raz z Adamem. Tym razem to ja napisałam, że nie chcę powtórki.

To był błąd – powiedziałam mu w parku. – Nie szukam kolejnej historii. Nie teraz.

– Rozumiem – przytaknął, patrząc mi w oczy. – Ale jeśli kiedyś...

– Jeśli… Może kiedyś – przerwałam.

Pożegnaliśmy się spokojnie. Bez dramatów. I było mi lżej. Nie chciałam szukać miłości na siłę. Potrzebowałam ciszy. Prawdziwej, nie tej domowej – pełnej niewypowiedzianych słów. Wieczorami siadałam sama w kuchni. Słyszałam Tomka w salonie, jak coś stukał na laptopie. Czasem nasze spojrzenia się mijały. Czasem nie. Ale już nic nas nie rozdzierało. Ani też nie łączyło.

Nie miałam już siły na rozmowy

Siedziałam wieczorem w ogrodzie, owinięta cienkim swetrem, z kubkiem herbaty w dłoniach. Czerwcowe powietrze było chłodniejsze niż zwykle. Niebo powoli ciemniało, a ostatnie ptaki przelatywały nad drzewami, jakby szukały miejsca, gdzie można się schować przed nocą. Patrzyłam w górę, bez konkretnego powodu. Może szukałam jakiegoś znaku. Albo po prostu potrzebowałam chwili ciszy, w której nie będę musiała być niczyją żoną, nikim konkretnym. Tylko sobą. Choć nawet to było mi już obce.

Myślałam o tym, jak to się wszystko rozpadło – nie nagle, ale powoli. Niewidocznie. Jak drewno, które próchnieje od środka, choć na zewnątrz wciąż wygląda solidnie. I jak łatwo było to przegapić. Nie bolało mnie już, że Tomek mnie zdradził. Bardziej bolało, że przestaliśmy się szukać. Że przestaliśmy być ciekawi siebie. I że obojgu nam to pasowało.

Może zdrada naprawdę nie zaczyna się w łóżku. Może zaczyna się wtedy, gdy przestajesz mówić, czego pragniesz. A kończy się w momencie, kiedy już ci nie zależy, by ktoś to zrozumiał. Tomek przeszedł obok, nie odzywając się. I dobrze. Nie miałam już siły na rozmowy. Może najgorsze w byciu razem nie jest kłamstwo. Może najgorsze jest to, że ono w końcu przestaje boleć.

Zuzanna, 37 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama