Reklama

Podczas wojny ja i mój brat zachorowaliśmy i trafiliśmy do szpitala. Józiem od razu zainteresował się oficer SS, który przynosił mu zabawki i smakołyki. Mnie wypisano do domu, a brat został na oddziale. I stamtąd zniknął!

Reklama

Był 1943 rok. Niewiele z niego pamiętam, miałam wtedy cztery latka, ale znam tę opowieść z rodzinnych przekazów. Na imię mam Halina, po babci. Byłam najstarszym dzieckiem z pięciorga rodzeństwa. Po mnie był mój braciszek Józek – ukochany, śliczny chłopczyk.

Historia wojenna

W 1942 roku Niemcy przesiedlili nas z rodzinnej wsi do utworzonego m.in. na terenie Małopolski Generalnego Gubernatorstwa. Zamieszkaliśmy w niewielkiej wiosce oddalonej chyba o sto kilometrów od Krakowa. U gospodarzy, którym Niemcy kazali przedzielić dom na pół, tak aby zmieściły się w nim obie nasze rodziny. Zostawiliśmy piękny, murowany dom na rzecz tego z klepiskiem zamiast podłogi, ale byliśmy szczęśliwi, bo mieliśmy siebie. I naszych dawnych sąsiadów w pobliskich domach.

Gospodarze rozumieli nasze trudne położenie i nie dawali nam odczuć, że jesteśmy dla nich obciążeniem. Żyło nam się więc ciężko, ale dość spokojnie. Do czasu, gdy ja i Józio nie zachorowaliśmy... Podczas wiosennych roztopów przeziębiliśmy się okropnie. Leczenie w domu nie przyniosło efektów, więc z zapaleniem płuc trafiliśmy do szpitala. Rodzice codziennie na zmianę nas odwiedzali, ale i tak pamiętam, że bardzo za nimi tęskniłam.

Na naszym oddziale rządził ordynator, wysoki postawny folksdojcz, który, jak mawiały polskie pielęgniarki, zaprzedał dusze diabłu. Oboje z bratem byliśmy dość grzecznymi dziećmi, a przy tym, co ważne – blondynami, z prostymi, jaśniejącymi w słońcu włosami i niebieskimi oczami. Ordynator od razu zwrócił na nas uwagę. Pewnego dnia, do sali gdzie leżeliśmy, przyprowadził jakiegoś pana w mundurze.

Tylko po twarzach pielęgniarek rozpoznałam, że raczej należy się bać tej wizyty, niż nią cieszyć i chyba podobnie jak one zbladłam, bo Niemiec w mundurze tylko rzucił na mnie okiem. Za to Józio bardzo mu się spodobał, bo następnego dnia odwiedził go ponownie. Miał dla niego samochodzik i pomarańcze.

Zapamiętałam ich wspaniały zapach, który natychmiast rozniósł się po sali. Niemiec obrał mu owoc, ale Józio zamiast wpakować go sobie do buzi, zeskoczył z łóżka i pognał do mnie, dzieląc się cząstkami. Oficer nic na to nie powiedział, ale nie wyglądał na zadowolonego. Następnego dnia Józia przeniesiono do innej sali.

Dlaczego nic nie powiedziały?

Podczas wizyty mamy opowiedziałam jej tak, jak umiałam o oficerze i pomarańczy, ale chyba niezbyt przekonywująco, bo uznała moją opowieść za fantazję. Kto w tamtych trudnych czasach widział pomarańczę? A tym bardziej oficera SS (jak się później okazało), karmiącego polskie dziecko? Nikt, więc nie można się dziwić, że moja biedna matula uznała opowieści czterolatki za czystą bujdę.

Nie wiem, dlaczego o tych wizytach nie powiedziały jej pielęgniarki. Być może były zbyt zastraszone? Albo same nie wiedziały, jaki będzie koniec tych dziwnych spotkań. Faktem jest, że rodzice nadal nas odwiedzali i nie dziwili się zbytnio, kiedy mnie wypisano ze szpitala wcześniej przed Józiem. Jego stan był podobno poważny, chociaż mój śliczny, radosny braciszek wcale nie wyglądał na schorowanego.

Kiedy tata przyjechał do niego następnego dnia, Józia już nie było w szpitalu. Jego rozpacz była ogromna. Szalał, biegając od drzwi do drzwi sal, w poszukiwaniu syna. Ordynator nie chciał nawet z nim rozmawiać, tylko wezwał granatową policję.

Ojciec trafił na tydzień do aresztu. Wrócił wychudzony, pobity, nieprzytomny z rozpaczy. Powtarzał tylko, że ci ohydni Niemcy wmawiali mu, że nigdy nie miał żadnego syna.

– Rozumiesz, Jadzia? Nigdy nie mieliśmy Józia… – płakał, wtulając się w ramiona załamanej mamy.

Józio przepadł jak kamień w wodę

Nigdy już nie był tym samym ojcem. Od tamtej pory nie zaprzestał poszukiwań Józia. Nie odstręczyły go ani represje ze strony faszystów, ani zmieniające się koleje wojny. Niestety, w szpitalu nie mógł liczyć na żadną wskazówkę, bo nikt tam nie wiedział, kim był ów oficer. Ordynator zaś, jedyny, który mógł cokolwiek wiedzieć, zginął w czasie, gdy Niemcy uciekali przed radzieckim frontem.

Przez dziesięciolecia żyliśmy wspomnieniem Józia. To dla niego rodzice stawiali przy wigilijnym stole pusty talerz, jego urodziny obchodziliśmy, dmuchając świeczkę wbitą w najskromniejsze nawet ciasto, to jego fotografia stała zawsze na komodzie przy łóżku mamy. Józio, mój mały kochany brat...

– Był taki podobny do ciebie – mawiała mama, plotąc mi warkocze. – Taki radosny… – nie kończyła, bo łzy dławiły jej gardło.

Mimo bólu, który nosiła w sobie, starała się cieszyć naszą pozostałą czwórką. Towarzyszyła nam w każdej, najważniejszej chwili życia, a potem my byliśmy z nią, w dniu jej śmierci. Odchodziła tak, jak żyła. Spokojnie, zaciskając usta, by nie było widać, jak cierpi z powodu nowotworu.

Nim zgasła, pożegnała się z każdym z nas. Kiedy pochyliłam się nad nią, żeby ją pocałować, wyszeptała:

– Kochanie, pamiętaj o Józiu… Jeśli go spotkasz, powiedz mu, jak bardzo go kochaliśmy i że go szukaliśmy, że zrobiliśmy wszystko… – znów głos uwiązł jej w gardle.

Przyrzekłam jej wtedy, że go odnajdę, że postaram się, aby Józef spotkał się jeszcze z tatą.

Szukałam brata wszędzie

I oczywiście szukałam go potem ze zdwojoną energią. Pisałam do wszystkich świętych, ale bez skutku. Józia nigdzie nie było, zniknął nawet ze szpitalnych rejestrów, które, o dziwo, przechowały się przez 50 lat. I kiedy już pomyślałam, że nigdy go nie znajdę, los sprawił mi niespodziankę.

Moja ukochana wnuczka Iza pojechała do Niemiec na wymianę młodzieży ze szkół średnich. Wróciła po kilku tygodniach, rozpromieniona z mnóstwem kontaktów do znajomych, zapisanych w telefonie komórkowym. O Niemczech i Niemcach mogła rozmawiać bez końca.

– Tylko nie przy babci – przestrzegała ją moja córka, zerkając na mnie z troską, czy opowieści Izy nie sprawiają mi bólu.

– Niech opowiada – zachęcałam wnusię. – Co było, to się nie odstanie, a przecież żyć trzeba – dodawałam, żeby uspokoić obie dziewczyny.

Miałam szansę poznać Klausa

W tych opowieściach ciągle pojawiało się imię jakiegoś Klausa.

– Zauroczyłaś się nim? – zapytałam któregoś razu Izę.

– Nieeee, babciu, to świetny kumpel, ale wiesz, nie miłość – prychnęła.

– Może go kiedyś w takim razie zaprosisz do Polski? – nie odpuszczałam, bo intuicyjnie czułam, że w tej historii czai się coś więcej.

– Babciu, ale ty masz nosa – zaśmiała się Iza. – Klaus wraz z moją przyjaciółką Ingeborg przylatują do Polski za miesiąc. Przez jakiś czas będą chodzić do mojej klasy, więc jeśli chcesz, to chętnie cię z nimi poznam.

Zgodziłam się, chociaż przyznam, że bardzo odchorowałam dzień spotkania z Niemcami. Bałam się, że moje serce nie wytrzyma dźwięku ich mowy, ale wzięłam leki uspokajające i wzorem swojej mamy zacisnęłam usta, żeby nie wystraszyć gości. „W końcu, czemu oni są winni? To nie oni rozpętali tę wojnę” – powtarzałam sobie, kręcąc się po pokoju.

Wreszcie przyszyli. Najpierw wpadła Iza, za nią Ingeborg – śliczna, rudowłosa dziewczyna, a za nimi wszedł do mieszkania Klaus. W tej chwili poczułam, jak nogi się pode mną uginają... Na szczęście Iza szybko podsunęła mi krzesło. Już chciała poprosić naszych gości, żeby wyszli z pokoju, ale ją powstrzymałam.

– Nie, nie, to nie tak, jak myślisz – wzięłam głęboki oddech, rozpięłam pod szyją guziki koszuli i uśmiechnęłam się blado do stojącego przede mną chłopca.

– Zapytaj go o rodziców, dziadków, skąd pochodzą – poprosiłam wnuczkę, a Iza przetłumaczyła moją prośbę.

Klaus z wyraźną ochotą opowiedział o swojej rodzinie. Na koniec dodał, że jego dziadek był zbyt mały, żeby służyć
w wehrmachcie. Niestety jego ojciec, pradziadek Klausa, służył w SS i ma na pewno na rękach krew wielu ludzi.

– W sumie mój dziadek urodził się na terenie Polski, więc troszkę jest Polakiem – uśmiechnął się Klaus.

– Naprawdę? – zapytałam najspokojniej, jak umiałam, chociaż serce mało nie wyskoczyło mi z piersi.

– Tak, pradziadek miał go podobno z jakąś Polką, ale postanowił, że syn będzie się wychowywał w Rzeszy
i przysłał go do swojego brata, żeby na czas wojny zajął się maluszkiem. Potem miał go odebrać, lecz zginął. Ciekawe… – zamyślił się Klaus. – Jak to możliwe, że dziadek w ogóle nie jest podobny do swojego ojca. Ba, nawet do żadnego ze swoich wujków.

– Ale ty jesteś podobny do niego – powiedziałam.

– Tak, i to bardzo – podkreślił Klaus.

Odnalazłam brata!

Tego dnia na więcej informacji nie starczyło mi sił. Zadzwoniłam tylko do moich braci i sióstr, oznajmiając, że chyba znalazłam Józia. Ale tacie wciąż o niczym nie mówiłam. Był już w podeszłym wieku i nie chciałam narażać go na silne przeżycia. Sama w tamtych dniach często sięgałam po środki uspokajające. Nie mówiłam jeszcze Klausowi o swoich podejrzeniach. Wymyśliłam jakąś bajeczkę, że działam w organizacji kombatanckiej i organizujemy spotkanie z Niemcami, którzy są dziećmi wojny, i chciałabym zaprosić na nie także jego dziadka. Zgodził się natychmiast.

Wkrótce w drzwiach mojego mieszkania stanął Heinrich, czyli Józio. Tamtego dnia zaprosiłam do mnie rodzeństwo i tatę. Heinrich, podobnie jak kilka miesięcy wcześniej jego wnuk, wszedł do mojego pokoju. Uśmiechnął się, rozejrzał po rodzinie i usiadł z wrażenia. Potrzebował dobrej chwili, żeby ochłonąć.

– Jesteście tacy podobni... do mnie. Aż trudno uwierzyć… – powiedział to blednąc, to czerwieniąc się.

Przerażona spojrzałam na tatę, ale się trzymał. Po niemiecku zapytał Heinricha, co mówił mu ojciec i wuj o Polsce, i swojej dziewczynie. A potem opowiedział, jak stracił syna, a my brata.

To niemożliwe. Nieprawda! Ojciec mnie wam ukradł? – krzyknął Heinrich.

To, co usłyszał, wywołało u niego prawdziwy szok.

Tata wyjął dwa zdjęcia, jakie pozostały nam po Józiu. Henrich spojrzał na nie. Wiedziałam, że już wie, ale wciąż nie może się pogodzić z prawdą. Tego dnia wyszedł z mojego mieszkania wściekły na cały świat. Po jakimś czasie udało mi się z nim ponownie skontaktować. Namówiłam go do badań genetycznych, które tylko potwierdziły nasze przeczucia.

Od tamtej pory minęło kilka lat. Henrich był na pogrzebie taty, pożegnał się z nim podczas którejś wizyty w szpitalu. Chyba nawet powiedział do niego ojcze, ale przede mną się do tego nie przyznał. Wciąż nie umie się odnaleźć, bo jak kochać kogoś, kto okazał się draniem i złodziejem, jak szanować i kochać ludzi, których się dopiero poznało?

On wciąż się miota, ale jego syn i wnuk Klaus stali się częścią naszej rodziny. Odwiedzamy się, piszemy do siebie, dzwonimy i chyba nawet tęsknimy. Niedawno Klaus powiedział mi (bo od niedawna uczę się niemieckiego), że jest dumny, iż w części jest Polakiem.

Reklama

– Teraz już wiem, że to po was mam ułańską fantazję, no i te oczy… Babciu, to z ich powodu dziewczyny za mną szaleją.

Reklama
Reklama
Reklama