Reklama

Zawsze bałam się wiatru. Mama twierdziła, że właśnie wiatr jest przyczyną różnych nieszczęść.

Reklama

– Albo cię zawieje i choroba gotowa, albo jak zapomnisz i nie domkniesz okna, to poczyni szkody. Na wiatr trzeba uważać – powtarzała.

W swej dziecięcej imaginacji uznałam więc wiatr za najgorszego wroga gatunku ludzkiego. Co prawda z wiekiem i kolejno kończonymi szkołami mój radykalny osąd łagodniał, ale zawsze okna zamykałam starannie, a jesienią i zimą chroniłam się przed wiatrem, nosząc ciepły płaszcz i nigdy nie zapominając o szaliku i czapce.

Po pewnym czasie, wbrew matczynym ostrzeżeniom, zaczęłam spoglądać na wiatr przychylniejszym okiem. Pierwszy raz pomyślałam o nim z sympatią w liceum. Kiedyś matematyczka postanowiła zrobić nam niezapowiedzianą klasówkę. Nic się wcześniej nie uczyłam, licząc na to, że sprawdzian będzie za kilka dni. Kiedy więc nauczycielka kazała nam przygotować kartki, pomyślałam: „Ratunku, jeśli jakaś siła wyższa mi nie pomoże, na pewno dostanę dwóję!”.

Sekundę później do klasy zajrzał dyrektor z jakimś pytaniem do nauczycielki. Momentalnie zrobił się przeciąg i leżące na jej biurku kartki z klasówką, którą wcześniej miała inna klasa, wyfrunęły przez okno. Matematyczka podniosła rwetes. Chłopcy rzucili się do drzwi, żeby biec na dwór i szukać wywianych kartek.

Zobacz także

Oczywiście z naszej klasówki nic nie wyszło. Kiedy tamtego dnia wychodziłam ze szkoły, poczułam na twarzy powiew wiatru.

– Dobrze się spisałeś – mruknęłam.

Nadal jednak moje zaufanie do wiatru pozostało ograniczone, zwłaszcza że tydzień później rozłożyło mnie przeziębienie. Mama od razu wiedziała dlaczego: bo usiadłam w przeciągu, a wcześniej do domu wróciłam zgrzana. Chodzić normalnie nie potrafię i wszystko załatwiam w biegu!

W panice nacisnęła na gaz i wylądowaliśmy w rowie

Jakiś czas później jechałam z rodzicami na zimowisko. Po trzech godzinach tatę za kierownicą zmieniła mama. Od razu auto zwolniło do 50 kilometrów. A mimo to kiedy tylko wyjechaliśmy zza ściany lasu, gwałtowny podmuch wiatru obrócił samochód i przesunął na drugą stronę jezdni. Mama krzyknęła, w panice musiała dotknąć pedału gazu – i wylądowaliśmy w rowie. Właściwie nic nam się nie stało. Ale sekundę po tym, jak się zatrzymaliśmy, po drodze zaczęły staczać się grube bale drewna.

Potem się okazało, że przed nami jechała z tartaku ciężarówka z pociętymi pniakami. Kiedy znalazła się na szczycie wzniesienia, łańcuchy, którymi związano belki na naczepie, nagle pękły. Burty naczepy nie wytrzymały naporu drewna i poszły w drzazgi. Natomiast belki w coraz większym pędzie zaczęły turlać się w dół.

– Gdyby nie ten wiatr… Chyba opatrzność nad nami czuwała – wyjąkała mama.

Gdy patrzę wstecz na swoje życie, widzę, że wiatr był moim opiekunem. Nie wiem, czy ktoś inny potrafi wymienić tyle sytuacji, w których wiatr go ochronił przed kontuzją, kalectwem lub przegranym życiem.

Na przykład pewnego dnia spieszyłam się do koleżanki. Krysia miała jechać gdzieś z rodzicami, ja chciałam pożyczyć zeszyt do matmy. Kiedy więc zadzwoniła, że zaraz wyjeżdżają, wybiegłam z domu na jednej nodze. Od domu Krysi dzieliła mnie jedynie ulica. Wystarczyło przejść na drugą stronę jezdni i dwie minuty później byłam przed klatką kumpelki.

Sprintem pokonałam odcinek do przejścia dla pieszych. Kiedy tam dobiegałam, rzuciłam okiem w lewo i w prawo. Byłam pewna, że nic mi nie grozi. Sekundę później niesiona wiatrem gazeta oblepiła mi twarz. Oślepiona zatrzymałam się instynktownie. Chwilę potem poczułam, jak coś niemal otarło się o moje uda. Gdy zerwałam z twarzy gazetę, ujrzałam tył oddalającego się samochodu. Gdyby nie gazeta, która mnie zatrzymała – zostałabym potrącona przez pirata drogowego. Potem wylądowałabym w szpitalu albo już na cmentarzu…

Otrzeźwiona tą sytuacją, do przyjaciółki doszłam już spokojnym krokiem. Uprzytomniłam sobie, że zeszyt nie ma żadnej wartości w porównaniu z moim życiem. No i okazało się, że choć szłam wolno, i tak musiałam poczekać na Krysię. Bo jej mama postanowiła wrócić do mieszkania, żeby sprawdzić wodę i gaz.

Kolejnym razem interwencja wiatru odmieniła moje życie.

Na ostatnim roku poznałam Michała. Studiował na innej uczelni. Był szałowym chłopakiem, inteligentnym, przystojnym, doskonale ubranym. No i – jak mnie zapewniał, – całkiem zawróciłam mu w głowie.

– Raz na ciebie spojrzałem i poczułem, że serce wyrywa mi się do ciebie. Jesteś moją jedyną – powiedział.

Najpierw te jego teatralne słowa i gest – jakby dla mnie chciał wydrzeć sobie serce z piersi – wydały mi się przesadzone, śmieszne. Ale miłość potrafi wszystko zmienić… Zostałam dziewczyną Michała. Wkrótce poznałam jego rodziców i bardzo przypadłam im do gustu. Oboje oczekiwali, że jak najszybciej weźmiemy ślub, gdyż od dawna marzyli o wnuku.

Ja jednak wcześniej wolałam skończyć studia, a nie od razu rodzić dzieci. Stanęło na tym, że datę ślubu ustaliliśmy na sierpień, gdy już obronię pracę magisterską.

Suknię ślubną przyszła teściowa sprowadziła mi aż z Paryża. Powiem szczerze, że na wystawie jednego ze sklepów z sukniami ślubnymi w naszym mieście widziałam o niebo tańszą i ładniejszą, ale nie chciałam zadzierać z mamą Michała. Moja przyszła teściowa uważała, że tam wszystko jest lepsze niż nasze i przez wszystkich pożądane, a ona chciała zrobić wrażenie na swoich przyjaciółkach. W rezultacie musiałam spędzić wiele godzin u krawcowej na różnych przeróbkach.

Gwałtowny podmuch zerwał mi z głowy welon

Dwa tygodnie później, w dniu ślubu, obudziłam się przed wszystkimi domownikami. Jeszcze było ciemno, jak leżąc, zaczęłam zastanawiać się nad moim przyszłym życiem. Jak się potoczy? Czy będę szczęśliwa? Pytałam siebie w myślach i natychmiast odpowiadałam, że na pewno wszystko nam się uda, jeśli tylko przypilnuję, żeby tak właśnie było.

Dom powoli zaczynał się budzić. Od ósmej rano do jedenastej trzydzieści miałam zajętą każdą minutę. Najpierw fryzjer i układanie włosów. Makijaż ślubny. Potem powrót do domu i wkładanie sukni. Tymczasem ojciec odebrał zamówiony bukiet: niewielkie białe różyczki, gdzieniegdzie przetykane pąsowymi. Wglądały ślicznie, szczególnie w burzy kolorowych wstążek. Gdy byłam gotowa, mama wpięła mi we włosy welon.

Dokładnie o 11.30 wyszliśmy z domu, żeby wsiąść do czekającego na nas, wynajętego mercedesa. Pięć minut przed dwunastą podjechaliśmy pod kościół. Wysiadłam z samochodu. Zaczęłam wchodzić po stopniach w stronę otwartych drzwi kościoła. Tam czekał już na mnie Michał i razem mieliśmy wkroczyć do świątyni. Mój narzeczony wyglądał na lekko „zmęczonego” – wieczór kawalerski podobno bardzo się udał. No cóż, to był ostatni moment, kiedy Michał mógł się jeszcze wyszumieć.

I wtedy zaczęło wiać. Gwałtowny podmuch wiatru zerwał mi z głowy welon, który pofrunął najpierw pod chmury, a potem poszybował w stronę płotu okalającego kościół. Panowie, na czele z panem młodym, rzucili się w pogoń za welonem. Michał z pomocą przyjaciół wspiął się na wysoki parkan i już miał go chwycić, gdy wiatr znowu poderwał welon i przerzucił go na drugą stronę placu. Wyglądało to dość zabawnie i sprawiało wrażenie, że jakaś niewidzialna istota gra sobie w berka z mężczyznami, którzy biegali po kościelnym dziedzińcu.

Wszystko to trwało dobre pół godziny. Gdyby nie welon, od kilku minut bylibyśmy już po przysiędze małżeńskiej. Kiedy wreszcie mieliśmy ruszyć w stronę wejścia do kościoła, za naszymi plecami rozległ się okrzyk:

– Nie pozwalam! On jest mój!

Obejrzałam się. W naszą stronę szybkim krokiem szła dziewczyna w moim wieku, która ewidentnie była w ciąży. Okazało się, że mój narzeczony za miesiąc zostanie tatą.

I tak oto wiatr uratował mnie od potężnego życiowego błędu.

Reklama

Odtąd jesteśmy parą serdecznych przyjaciół. Zauważyłam, że gdy wieje, czuję się jakby silniejsza. Wierzę, że jestem pod jego opieką. I mówiąc szczerze, bardzo mi się to podoba.

Reklama
Reklama
Reklama