Reklama

Przygody zaczęły się już w drodze

Nagłe załamanie pogody wiosną w Bieszczadach nie zdziwiło nas, byliśmy na to przygotowani. Jacek zasunął suwak kurtki i kuląc ramiona, wyskoczył z samochodu prosto w objęcia śnieżycy. Otworzył bagażnik, żeby wyjąć łańcuchy na koła, zimny wiatr wpadł do wnętrza.

Reklama

– Zamykaj, szybko – krzyknęłyśmy jednym głosem.

– No co? Wiosna w górach wam się nie podoba? Przyzwyczajajcie się, dziewczyny, im wyżej tym będzie gorzej. Pługi tu nie jeżdżą, musimy liczyć na własne siły. Mikołaj, wysiadaj, pomożesz mi – zażądał Jacek.

Panowie założyli łańcuchy na opony i ruszyliśmy. Wycieraczki pracowały, ale i tak niewiele było widać.

– Jesteście pewni, że dojedziemy do chaty? – Renia wyraziła również moje obawy.

Zobacz także

– Diabli wiedzą, w tym cały urok wyprawy – odpowiedział Jacek. – Chcieliście wynająć dom na ustroniu, z dala od męczącej cywilizacji, to macie.

– Nie strasz dziewczyn, będzie dobrze – wtrącił Mikołaj, patrząc na ekran
GPS-a. – Według satelity ta droga nie istnieje – stwierdził ze zdumieniem.

– Ahoj, przygodo! – Jacek niewzruszony parł dalej.

Stara terenówka czepiała się łańcuchami podłoża jak pająk, pokonując zasypane śniegiem bezdroża. Obijaliśmy się o siebie, kołysani na wybojach, potem droga, o ile to była droga, zaczęła się piąć pod górę. Silnik rzęził, napędzał cztery koła, dobywając wszystkich sił.

– Cholera – mruknął niewyraźnie Mikołaj, przerywając pełną napięcia ciszę.

Wszyscy myśleliśmy o tym samym. Porwaliśmy się na szaleństwo, jeżeli teraz samochód odmówi posłuszeństwa, będziemy uwięzieni wśród śnieżnej pustki.

– Dobra, prawie jesteśmy. To tam, pod lasem – w głosie na pozór niezłomnego Jacka wyczułam ulgę.

Udało nam się dojechać do celu

Na zboczu, ledwie widoczna przez ciągle padający śnieg, rysowała się ciemna linia drzew. Chata, którą wynajęliśmy przez internet, też gdzieś tam była. A przynajmniej powinna być. Wspinaczka na górę nie miała końca. Torturowany silnik terenówki wył na wysokich obrotach, a przecież nie był już najmłodszy.

– Jesteśmy, udało się – Jacek zatrzymał samochód przed zasypanym śniegiem drewnianym domem.

Skromnie wysłuchał zbiorowego aplauzu, a potem zadał ważne pytanie:

– Kto ma klucze?

Tak mnie zaskoczył, że dopiero po chwili przypomniałam sobie, że mam je w plecaku. Otworzyłam drzwi i wpuściłam resztę do środka chaty. Była ładnie urządzona, miała nawet kominek. Ściemniało się już, więc nacisnęłam kontakt.

– Nie ma światła – zaraportowałam.

– Pewnie śnieżne nawisy przewróciły trakcję elektryczną, to często się zdarza. Jutro, pojutrze naprawią słupy i będzie okej – powiedział Mikołaj, obchodząc dokoła salon połączony z jadalnią. – Co za fleje były tu przed nami. Patrzcie, nie sprzątnęli po sobie.

Na drewnianym stole stały talerze z resztkami jedzenia. Turyści, którzy tu mieszkali, cierpieli widocznie na brak apetytu, bo porcje były ledwie napoczęte.

– Wstali i wyszli w trakcie obiadu – Mikołaj zrobił minę zombie. – Nie wiedzieli, co ich wezwało, ale nie umieli się temu oprzeć. Ich myśli były splątane, wzrok dziki. Zagłębiali się w las jedno za drugim, jak roboty. Gdzie są teraz? Czy ktoś ich widział? – wywrócił dramatycznie oczami.

Miki był dobry w te klocki. Miał talent aktorski i wyobraźnię, która pracowała w dwójnasób, kiedy trzeba było wymyślić horror.

– Opowiesz nam o tym przy kominku, jak się rozpakujemy i trochę tu uporządkujemy – pogonił go Jacek.

Wniosłam plecak na górę, kolejno otwierałam drzwi pokojów, nie wierząc własnym oczom.

– Tutaj też bałagan. Łóżka są nieposłane, pościel też niezmieniona – krzyknęłam do kolegów. – Jak wrócimy, złożę reklamację. Dobrze, że wzięliśmy śpiwory.

Straszne historie miały nas rozbawić

Do wieczora udało nam się ogarnąć chatę, chociaż wodę trzeba było przynieść ze studni, bo hydrofor na prąd również nie działał. Rozpaliliśmy ogień w kominku, przygotowaliśmy obfitą kolację. Mikołaj otworzył wino i zrobiło się całkiem przytulnie, mimo że wiatr wciąż łomotał okiennicami i zawodził w kominie. Odblask ognia pełzał po szybach, za którymi czaił się mrok, rozświetlony jedynie nieskażonymi ludzką stopą połaciami śniegu. Byliśmy na odludziu. Porastający zbocze las szumiał na wietrze jak rozgniewane morze. Nadeszła pora na opowiadanie strasznych historii.

– Mów! – zażądaliśmy, zwracając oczy na Mikołaja.

– Dlaczego ja? – droczył się z nami jak prawdziwy gwiazdor. – Zróbmy konkurs. Komu uda się naprawdę nas przestraszyć, wygra butelkę prosecco, którą zachomikowałem w plecaku.

– Sknera. I tak wiadomo, że będziesz najlepszy, prosecco nie będzie musiało zmieniać właściciela – dogryzłam mu, rozsiadając się wygodnie.

– Dobra, zaczynam – Mikołaj zrobił natchnioną minę i zapatrzył się w ogień. Milczał przez chwilę, potęgując napięcie. Przepalona kłoda obsunęła się, trysnął snop iskier. – Ta chata to ostatnia bezpieczna przystań w tym rejonie – zaczął, smakując każde słowo. – Jej ściany chronią wędrowców przed bytami, które od wieków żyją w górskim lesie. Chata przypadkowo została zbudowana z desek pochodzących ze świętych drzew, z lasu, którego nieokiełznaną energię wykorzystywali dawni kapłani, by kontrolować to, co w nim żyje. Dziś nikt już tego nie potrafi, dlatego byty rozzuchwaliły się i sieją w okolicy postrach. Miejscowi mówią o groźnym niedźwiedziu napadającym na turystów, ale to tylko bajki. W lesie czai się coś gorszego od poczciwego miśka. Ten, kto w wietrzną noc wyjdzie z chaty, przekona się o tym na własnej skórze.

Mocne uderzenie wichru zakołysało ścianami, wiązania trzeszczały jak maszty drewnianego szkunera podczas sztormu. Wzdrygnęłam się.

– Brednie, stać cię na więcej – Jacek dorzucił do ognia.

– Tak? To gdzie podziali się nasi poprzednicy? Co skłoniło ich do nagłej ucieczki? Jedli obiad, nigdzie się nie wybierali. Musieli zobaczyć coś, co ich przeraziło.

– Twarz w oknie! – krzyknęła Renia przenikliwym głosem, wpatrując się w czarny kwadrat szyby.

Przestało być śmiesznie

Aż podskoczyliśmy. Wystraszyła nas. Wrzasnęła znienacka, bezbłędnie wybierając moment.

– No, nie! – roześmiał się Mikołaj. – Ja się staram, a ty w taki prosty sposób zabierasz mi palmę pierwszeństwa. Brawo! Prosecco jest twoje.

Renia go nie słuchała.

– Widziałam to, całkiem wyraźnie – jęknęła. – Ciemna twarz, chyba z zarostem. Ktoś zaglądał do chaty, obserwował nas. Pewnie wciąż jest w pobliżu. Jesteście pewni, że drzwi są dobrze zamknięte?

– Dobra, wystarczy – poprosiłam, bo zrobiło mi się nieprzyjemnie. – Wygrałaś, więc nie przeciągaj struny.

– Kiedy ja wcale...

Tłumaczenia Reni przerwało przejmujące wycie.

– Wilki – szepnął Mikołaj. – Na tych terenach żyje kilka watah.

Skupiliśmy się bliżej ognia. Renia wciąż nie spuszczała wzroku z okien, od czasu do czasu próbując nas przekonać, że widziała w nich nocnego obserwatora. Tym razem wycie zakończone było szczeknięciem. Roześmiałam się z ulgą.

– Pies tu się wałęsa, trzeba sprawdzić, czy nie potrzebuje pomocy. Oby nie stał się przekąską dla wilków.

Jacek wziął latarkę i otworzył drzwi. Wiatr uderzył ze zdwojoną siłą, przynosząc groźny pomruk lasu.

– Bór gniewa się na nas – powiedział grobowym głosem Mikołaj.

– Masz swój tajemniczy byt – Jacek wrócił z wiejskim kundlem.

Pies merdał ogonem i bez skrępowania skorzystał z zaproszenia do ciepłej chaty.

– To ty tak wyłeś? – z niedowierzaniem spytałam czworonoga.

Jego towarzystwo jakoś podniosło nas na duchu. Kundel ułożył się na dywaniku przed kominkiem i przymknął oczy. Mnie też zachciało się spać. Pomyślałam, że czas do łóżka, kiedy nagle poderwałam się, zaalarmowana straszliwym wyciem zakończonym upiornym warkotem. Tym razem zwierzę podeszło blisko, pod same okna. Musiało być duże, silny głos nie kojarzył się z dźwiękiem, który znaliśmy z filmów przyrodniczych. Jeżeli to był wilk, to ogromny.

Zbiliśmy się w ciasną gromadkę przed kominkiem. Pies wcisnął się pod kanapę, nawet nie próbując udawać chojraka. Nikt nie żartował, nie bawił się przerażeniem innych. Coś podeszło pod okno chaty, to był bezsporny fakt. Renia próbowała nam przypomnieć o twarzy za oknem, ale uciszyliśmy ją energicznie. To nie był moment na wspominanie strasznych widoków.

– Szkoda, że nie zamknąłem okiennic – biczował się Jacek, który zawsze czuł się odpowiedzialny za innych.

– Chyba to coś nie stłucze szyby? – przestraszyłam się.

Od nieznanego niebezpieczeństwa dzieliła nas tylko krucha tafla szkła.

Wilki nie atakują ludzi – przypomniałam sobie nagle.

– O ile to jest wilk – szepnął Jacek, wsłuchując się w ten dźwięk za oknem.

Reklama

Na szczęście na tym nocny występ zwierzęcia zakończył się, bo inaczej nie wiem, jak przetrwalibyśmy tę noc. Rankiem wyszliśmy ostrożnie z chaty. Nasz psi gość wyrwał w sobie wiadomych sprawach, wschodziło słońce, było normalnie. Już prawie zdołałam sobie wytłumaczyć, że po ciemku strach ma wielkie oczy, gdy nagle zobaczyłam pod oknem ślady. W śniegu odciśnięte były męskie trapery i łapy ogromnego psa. Bez słowa zawróciliśmy do chaty po plecaki. Wyjechaliśmy, nie sprzątając po sobie. Ciekawe, czy następni turyści, którzy wynajmą chatę, zdziwią się na widok naszej kolacji, pozostawionej na stole.

Reklama
Reklama
Reklama