Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie to się zaczęło. Może wtedy, gdy zrezygnowałam z pracy po urodzeniu drugiego dziecka, a może wcześniej, gdy Mariusz po raz pierwszy rzucił skarpetki obok kosza na pranie, a ja je podniosłam, nie mówiąc ani słowa. Z czasem w naszym domu zapanowały zasady jak w hotelu. On siadał do stołu i czekał, aż dostanie jedzenie. Rano zostawiał brudne naczynia w zlewie i szedł do pracy. Wieczorem wylegiwał się na kanapie, jakby to był jego zasłużony urlop. Tyle że ja nie byłam jego obsługą.

Kawa, kanapka i jego gazeta

– Kiedy będzie śniadanie? – zapytał, nie odrywając wzroku od ekranu telefonu.

Stał w kuchni, w bokserkach i rozciągniętej koszulce, a ja akurat pakowałam dzieciom drugie śniadanie do plecaków. Zegar pokazywał 6:45, a on jak co dzień oczekiwał tej samej procedury: jajecznica, chleb posmarowany masłem, herbata z cytryną i – broń Boże – nie za gorąca. Czasami dodawałam mu kanapkę z serem do pracy, jeśli jeszcze miałam siłę.

– Może sam sobie zrobisz? – mruknęłam, nie patrząc w jego stronę.

– Co ty znowu masz za humory? – westchnął, siadając przy stole. – Przecież zawsze mi robisz. Co się stało?

Co się stało? Nic. Po prostu miałam dość. Nie przypominam sobie, żebym podpisywała kontrakt na bycie służącą. A przez ostatnie miesiące dokładnie tak się czułam. On wychodził do pracy, wracał i był „zmęczony”. Siadał, włączał telewizor i patrzył, jak dzieci biegają wokół, a ja ogarniam wszystko od zupy do prania.

– Sama jesteś cały dzień w domu, masz czas – rzucił jeszcze.

Zamknęłam oczy. Tak, byłam w domu. Tylko nie leżałam i nie pachniałam. Sprzątałam, gotowałam, prałam, załatwiałam sprawy w przedszkolu, robiłam zakupy, zmywałam. I jeszcze miałam robić mu śniadanie jak kelnerka w hotelu. A on nawet nie umiał odstawić kubka do zlewu.

Jakby rączek, biedak, nie miał

Najbardziej wkurzało mnie to, że on naprawdę nie widział problemu. Gdyby mu ręce odpadły, może wtedy przestałby udawać, że nie umie wstawić naczyń do zmywarki. A tak – miał dwie sprawne kończyny i zero chęci, żeby nimi coś zrobić w domu.

– Zrobiłbyś cokolwiek, jak mnie nie będzie? – zapytałam któregoś dnia. – Gdybym na tydzień zniknęła?

– Oczywiście – rzucił pewnym siebie tonem. – Ogarnąłbym wszystko. Przecież nie jestem dzieckiem.

Nie jesteś? No właśnie nie byłam pewna. Zostawiał po sobie brudne skarpetki na środku sypialni, jakby nie wiedział, gdzie jest kosz. Pił ostatnią kroplę mleka i odstawiał pusty karton do lodówki. Oglądał telewizję, gdy dzieci płakały w łazience, bo jedno wylało drugiemu szampon na głowę. W takich chwilach miałam wrażenie, że jestem w tym domu jedynym dorosłym. Pewnego razu, z czystej złośliwości, zostawiłam jego brudny talerz na stole. Chciałam sprawdzić, ile dni będzie tak leżał. Minęły trzy. Czwartego dnia spytał:

– A czemu nikt nie sprzątnął ze stołu?

Nikt. Nikt, czyli ja. Bo on „nie zauważył”. Przecież jak coś leży – to nie jego. Jak zupa jest zimna – to moja wina. Jak dzieci marudzą – to pewnie źle wychowane. Jak w łazience nie ma papieru – to ja nie kupiłam. On był jak gość. Jak klient w pensjonacie. Tylko chyba zapomniał zostawić napiwku.

Zmęczona byciem niewidzialną

– Mariusz, czy możesz, chociaż po sobie pozmywać? – zapytałam któregoś wieczoru, mając nadzieję, że może tym razem nie usłyszę jęku niezadowolenia.

– Teraz? – spojrzał na mnie spode łba. – Po całym dniu pracy? Może jeszcze firanki wyprać?

Wzięłam głęboki oddech. Nie chciałam się kłócić. Naprawdę nie chciałam, ale to jego „teraz?” działało mi na nerwy jak zgrzytanie styropianu po szybie. Tak, teraz. Bo naczynia same się nie umyją, a ja nie jestem wróżką, która pomacha magiczną różdżką i zlewozmywak zniknie.

– A ja nie pracuję cały dzień? – powiedziałam już ostrzejszym tonem. – Tyle razy cię prosiłam, żebyś po sobie sprzątał. Nie o wszystko, tylko o swoje rzeczy. Talerz, kubek, skarpetki. To aż tyle?

Wzruszył ramionami, jakby mówił: „Znowu zaczyna”. I poszedł do salonu. Tak po prostu. Zostawił mnie z tymi brudnymi talerzami, z dziećmi wrzeszczącymi w tle i ze łzami w oczach. Pamiętam, że tamtego wieczoru, zamiast pozmywać, usiadłam na krześle i siedziałam w ciszy. Patrzyłam na stół, na zlew, na stertę ubrań do złożenia. A potem spojrzałam na siebie w lustrze. Byłam zmęczona. Nie tylko fizycznie. Zmęczona byciem niewidzialną. Zmęczona tym, że moje „proszę” brzmiało jak szczekanie psa sąsiada – słyszane, ale ignorowane. Tyle razy prosiłam. I tyle razy udawał, że nie słyszy.

Nie jestem kelnerką ani pokojówką

Następnego dnia rano, zamiast przygotować mu śniadanie, usiadłam z kawą przy stole. Bez słowa. Patrzyłam, jak krząta się nieporadnie przy lodówce, jak otwiera szafki, jak wzdycha teatralnie.

– Masło się skończyło? – spytał w końcu z pretensją w głosie.

– Nie – odpowiedziałam spokojnie. – Jest na dolnej półce. Trzeba tylko wyjąć z siatki z zakupami, bo jeszcze nie zdążyłam rozpakować.

Spojrzał na mnie, jakbym była złośliwa. Jakbym zrobiła mu na złość. Tyle że ja po prostu przestałam być jego służącą. Przez tyle lat byłam „na zawołanie”. Znasz to uczucie? Kiedy robisz wszystko, a nikt tego nie widzi. Nikt nie podziękuje, nikt nie zauważy. A jak raz nie zrobisz – to od razu problem.

– Co się z tobą dzieje ostatnio? – spytał, smarując chleb masłem, jakby miał zaraz umrzeć z wysiłku.

– Już ci mówiłam. Nie jestem kelnerką ani pokojówką. Nie będę wszystkim i dla wszystkich, kiedy ty zachowujesz się, jakbyś tu tylko nocował.

– To chyba twój obowiązek, skoro siedzisz w domu – burknął.

Ten jeden komentarz przelał czarę goryczy. Wstałam. Wzięłam swoją kawę i przeszłam do sypialni. Za mną zostawiłam jego śniadanie, jego świat, w którym wszystko kręci się wokół jego potrzeb. A w środku we mnie narastała cicha determinacja. Bo ja już wiedziałam, że tak dłużej być nie może.

Nie chciał rozmawiać – to go zabolało

Kilka dni później usiadłam przy kuchennym stole z notatnikiem w ręku. Chciałam ustalić, jak podzielimy obowiązki w domu, żeby wszystko było bardziej sprawiedliwe. Miałam listę zadań: pranie, zmywanie, gotowanie, sprzątanie po dzieciach. Nic szalonego. Tylko realistyczne podziały.

– Mariusz, musimy porozmawiać – powiedziałam spokojnie.

– Teraz? – wzruszył ramionami, choć siedział naprzeciwko. – Naprawdę nie mam siły.

– To jest ważne – naciskałam. – Chodzi o nasz dom, nasze życie codzienne. Nie mogę robić wszystkiego sama.

Spojrzał na mnie, ale nie odezwał się. Milczenie w jego wykonaniu było gęste, jakby słowa były dla niego niebezpieczne. A ja czułam rosnącą frustrację. Nie chodziło o złość, tylko o poczucie, że w naszym małżeństwie coś przestało działać, tak jak powinno.

– Nie chcę się kłócić – dodał po chwili cicho.

– Nie chodzi o kłótnię – odparłam. – Chodzi o to, żebyśmy oboje czuli się w tym domu komfortowo. Żebyś ty też nie czuł się zmęczony, a ja ciągle wyczerpana.

– W porządku… – mruknął, w końcu przyznając, że temat istnieje, choć nie był gotowy na więcej.

To było małe zwycięstwo. Widziałam w jego oczach niechęć, ale i cień zrozumienia. Nie chciał rozmawiać, bo bolało go przyznać, że przez lata traktował dom jak hotel, a mnie jak personel. Czułam jednak, że pierwszy krok został zrobiony. Czasem wystarczy, że ktoś usłyszy prawdę i przestaje udawać, że wszystko jest w porządku. Od tego dnia codzienność zaczęła powoli się zmieniać. On wstawiał kubki do zmywarki, podawał talerze dzieciom, a ja… przestałam czuć, że całe życie spoczywa na moich barkach. Małe zmiany, które wprowadziły równowagę i szacunek, pozwoliły nam obojgu odetchnąć.

Wreszcie sam nastawia pranie

Minęły tygodnie, zanim prawdziwe zmiany zaczęły być zauważalne. Mariusz nadal czasami siadał na kanapie i wzdychał, ale coraz częściej podchodził do zlewu, żeby wstawić brudne kubki, albo samodzielnie nastawiał pranie. Na początku sprawiało mi to dziwne wrażenie – jakby nagle ktoś obcy wszedł do naszego domu i próbował się w nim odnaleźć. Po chwili jednak poczułam ulgę. Nie musiałam już kontrolować wszystkiego, nie czułam tej ciągłej presji, że dom zależy wyłącznie ode mnie.

– Hej, czy chcesz herbatę? – spytał pewnego ranka, stawiając przede mną kubek. Uśmiechnęłam się do niego, chociaż wciąż pamiętałam wszystkie wcześniejsze tygodnie frustracji.

Z czasem nauczył się nie tylko sprzątać po sobie, ale też zauważać drobne rzeczy – kiedy dzieci zostawiały zabawki porozrzucane po pokoju, podnosił je, nie czekając, aż ja to zrobię. Kiedy widział, że coś jest brudne, reagował odruchowo. Zrozumiał, że dom nie jest hotelem, a ja nie jestem obsługą, a jego udział w codziennych obowiązkach jest ważny dla wszystkich. Najważniejsze było jednak to, że nauczył się rozmawiać. Nie zawsze było idealnie, nie zawsze od razu przyznawał się do błędów, ale zaczynał dostrzegać konsekwencje swojego zachowania. Przestał traktować wszystko jak „czyjś obowiązek” i zaczął rozumieć, że szacunek w domu wymaga wysiłku od obojga.

Teraz gdy widzę go nastawiającego pralkę, a potem składającego ubrania, wiem, że małe zmiany potrafią odmienić codzienność. Nie była to magia ani cud, tylko konsekwentne mówienie prawdy i stawianie granic. Czasami trzeba, żeby ktoś poczuł dyskomfort, zanim zrozumie, że życie w domu wymaga współpracy. Czuję ulgę i radość, że nie muszę już wszystkiego ciągnąć sama. Od tamtej pory Mariusz sam nastawia pranie, wstawia naczynia do zmywarki i coraz częściej pomaga przy ogarnianiu dzieci. Wreszcie możemy odetchnąć i cieszyć się naszym wspólnym domem, bez ciągłej presji i frustracji.

Ela, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama