„W Iwoniczu uroczy Wiktor urządził mi sanatorium miłości. Nie chciałam króla taniego romansu, a teraz łkam ze szczęścia”
„Wiktor pojawił się któregoś popołudnia, kiedy usiadłam w stołówce z herbatą, z zamiarem przeczekania tej hałaśliwej pory, gdy wszyscy wracali ze śpiewów. Był koniec tygodnia, a ja już znałam porządek dnia lepiej niż we własnym domu. Usiadł po mojej lewej stronie. A ja nawet nie spojrzałam”.

- Redakcja
Nigdy nie sądziłam, że znajdę się w miejscu, gdzie na dzień dobry obcy ludzie pytają, czy „chodzę na dancingi” albo czy „jestem już po inhalacjach”. Sanatorium, to słowo, które zawsze kojarzyło mi się z emerytami śpiewającymi „Hej sokoły” o siedemnastej i babkami, które myślą, że są znowu w szkole średniej, bo ktoś się do nich uśmiechnął przy windzie. Nie miałam ochoty tam jechać. Ale moja córka, Dominika, wraz z ortopedą byli innego zdania.
– Mamo, nie możesz tylko siedzieć w domu i rozwiązywać krzyżówek. Musisz się rehabilitować. A przy okazji... może się z kimś zaprzyjaźnisz – powiedziała i spojrzała na mnie tak, jak patrzy się na smutnego psa w schronisku. Nie z litością, tylko z bezradnością.
Nie odpowiedziałam. Córka nie wiedziała, że ja nie potrzebuję przyjaźni. Potrzebuję spokoju. Od ludzi, od rozmów, od życia, które kilka lat temu się zatrzymało i jakby zapomniało ruszyć z miejsca. Pięć lat minęło, odkąd Andrzej odszedł. Pięć lat od ostatniego obiadu, który zjedliśmy razem, od ostatniego „dobranoc”. A ja wciąż się łapię na tym, że nakrywam stół dla dwóch osób. Albo że zostawiam wolne miejsce w szafce na jego sweter.
W sanatorium byłam „na siłę”. Obce łóżko, współlokatorka z głosem jak dzwon i poglądami jak z telenoweli. Grażyna. Królowa sanatoryjnych romansów, jak sama siebie określiła. Przez pierwsze dni udawałam, że śpię, żeby tylko nie musieć z nią rozmawiać. Rano zabiegi – borowiny, lampy, ćwiczenia. Potem samotne spacery wzdłuż jeziora. Stołówka o czternastej. Herbata z cytryną i kompot, który zawsze smakował jak coś, co już raz było zjedzone. Obserwowałam innych z dystansem. Głośni, kolorowi, jakby ktoś odkręcił im kurek z życiem. A ja byłam jak cień. Niewidzialna. I tak miało być – odliczyć trzy tygodnie, wrócić do domu, kontynuować bycie niewidzialną. Aż któregoś dnia usiadł obok mnie. Cicho, z książką w dłoni. Powiedział tylko:
– Przepraszam, wolne?
Skinęłam głową, nie podnosząc wzroku. Myślałam, że zaraz wstanie. Ale został. I od tej chwili wszystko – choć jeszcze wtedy o tym nie wiedziałam – zaczęło się zmieniać.
Miał na imię Wiktor
Wiktor pojawił się któregoś popołudnia, kiedy po zabiegach usiadłam w stołówce z herbatą, z zamiarem przeczekania tej hałaśliwej pory, gdy wszyscy wracali z inhalacji i śpiewów. Był koniec tygodnia, piątek, a ja już znałam porządek dnia w tym miejscu lepiej niż we własnym domu. Usiadł po mojej lewej stronie, przy tym samym stoliku, który zwykle wybierałam. Nie spojrzałam nawet, tylko przesunęłam torebkę, żeby nie przeszkadzała.
– Przepraszam, wolne? – zapytał cicho.
Skinęłam głową. Nie miałam siły mówić. Może nawet nie chciałam. Wpatrywałam się w parę unoszącą się znad herbaty, udając, że nie widzę, jak układa serwetkę, poprawia filiżankę, jakby miał przed sobą nie kawę, a jakiś rytuał. Przez chwilę panowała cisza. Nie ta niezręczna, którą się przerywa dla świętego spokoju. To była ta druga – cicha, spokojna, do której nie trzeba się zmuszać.
– Dzisiaj miałem pierwszy zabieg na kręgosłup – odezwał się po chwili. – Prądy i ćwiczenia. Nie wiedziałem, że to takie męczące.
Spojrzałam na niego ukradkiem. Mężczyzna po siedemdziesiątce, z wyraźnie zaznaczoną linią policzków, miał ciepły głos i taki sposób mówienia, który nie wymagał odpowiedzi. Może to mnie przekonało, żeby jednak coś powiedzieć.
– Po pierwszym dniu zawsze wszystko boli. Potem trochę mniej.
Uśmiechnął się delikatnie.
– Pani też po operacji?
– Biodro – odpowiedziałam krótko. – Pół roku temu. Jeszcze nie wszystko działa, jak powinno.
Skinął głową, jakby rozumiał więcej, niż powiedziałam. I znowu cisza. Tym razem krótsza.
– Tłoczno tu, jak w remizie na zabawie – powiedział półgłosem, z lekkim uśmiechem. – A ja nie bardzo lubię takie… zbiorowiska.
– Ja też nie. Przesiaduję tu, jak się robi głośno gdzie indziej. Trochę spokoju i herbata. To wszystko.
– Dobrze pani robi.
Zaskoczyło mnie to zdanie. Nie narzucał mi się. Nie próbował zagadać mnie na siłę. Nie oceniał. A to było więcej, niż większość ludzi umiała zaoferować. Nagle, jakby na zawołanie, do stołówki weszła Grażyna. Jej obecność zawsze czuło się zanim jeszcze się ją zobaczyło. Kolorowa chusta, szeleszcząca kurtka, uśmiech jak z reklamy i głos niosący się przez cały korytarz.
– Aha! – zaśmiała się i wskazała palcem na nasz stolik. – No proszę, proszę, Halinka! Miłość w powietrzu? Czy ja przeszkadzam?
– Grażyna, zjedz najpierw obiad, potem komentuj – odpowiedziałam spokojnie, ale z naciskiem. – Nie wszyscy tu szukają wielkich uniesień.
Zrobiła minę, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, ale wzruszyła ramionami i poszła do kolejki po kompot. Wiktor uśmiechnął się pod nosem, jakby już zdążył się zorientować, z kim mamy do czynienia.
– To pani współlokatorka?
– Niestety.
– Zabawna. Trochę głośna.
– Trochę – mruknęłam, choć oboje wiedzieliśmy, że to spore niedopowiedzenie.
Zamilkliśmy znowu. I znowu ta cisza nie była niewygodna. Może dlatego, że było w niej coś znajomego. Spokój, który się czuje, gdy już nie trzeba udawać, że wszystko jest dobrze. Gdy wystarczy siedzieć i patrzeć na ludzi, którzy nic od nas nie chcą. Spojrzałam na zegarek. Minęło dopiero dwadzieścia minut, ale miałam wrażenie, że siedzimy tu znacznie dłużej. Wstałam, wzięłam filiżankę.
– Do zobaczenia – powiedziałam, bardziej do siebie niż do niego.
– Mam nadzieję – odpowiedział Wiktor.
Wyszłam bez słowa. W drodze do pokoju powtarzałam sobie w myślach, że nie po to tu przyjechałam. A zresztą… jaki z tego miałby być pożytek?
Nie zapisałam numeru
Zamiast wieczornych tańców wybierałam ławkę przy fontannie. Tam było cicho, a ja nie musiałam się uśmiechać do obcych. Drugiego dnia Wiktor przyszedł bez słowa i usiadł obok. I tak było codziennie. Nie spieszył się z pytaniami. Po prostu był. I to mnie dziwnie uspokajało. Rozmawialiśmy o zwykłych rzeczach. O jego wnuczce, która nie lubi pomidorów. O tym, jak mu się rozsypał świat, kiedy stracił żonę. W jego oczach było coś znajomego. Tęsknota, której nie da się przykryć nowym planem dnia.
– Jeśli chciałaby pani… może zostawimy sobie kontakt? – zapytał któregoś dnia, patrząc w stronę jeziora.
– Zobaczymy się pewnie na kolejnym turnusie – odpowiedziałam cicho.
Nie zapisałam numeru. Nie chciałam, żeby ta cisza zmieniła się w coś, czego nie umiem udźwignąć. Wieczorem, w pokoju, Grażyna oczywiście musiała wtrącić swoje.
– On pytał mnie o twój numer, wiesz? Powiedziałam, żeby lepiej sam ciebie spytał.
– To nie tak – rzuciłam i zgasiłam światło.
Leżąc w łóżku myślałam tylko jedno, że po co to komplikować. Cisza między nami i tak była najpiękniejsza.
Nie chciał naciskać
Po powrocie do domu długo nie wspominałam sanatorium. Chciałam wrócić do starego rytmu – śniadanie, spacer, książka. Ale w pustym kubku po herbacie czasem widziałam jego ręce, jak spokojnie obracały filiżankę. Gdy na stole zostawało jedno krzesło wolne, myślałam, że mógłby właśnie teraz zapytać: „Wolne?” Nie próbował znaleźć mnie w żaden sposób. A ja nie przyznałam się nawet przed sobą, że czekałam na to. Minął rok. Grażyna znów jechała do sanatorium. Zadzwoniła, pełna entuzjazmu.
– Halina, jedź ze mną. Może znowu coś się wydarzy?
Najpierw odmówiłam. Potem, nie wiem dlaczego, wyciągnęłam dokumenty z szuflady i zadzwoniłam z zapytaniem o wolne miejsce. Weszłam do stołówki zaraz po przyjeździe. On już tam był. Siedział przy tym samym stoliku. Obok filiżanki leżały dwa bilety.
– Nie chciałem naciskać – powiedział, kiedy podeszłam. – Ale czekałem.
– A więc jednak?
– Na Brahmsa. Do filharmonii. Z tobą.
Podał mi bilet. Nie powiedziałam nic. Usiadłam obok, ostrożnie, jakby od tego miało zależeć, czy wszystko nie zniknie jak sen. W głowie miałam tylko jedno zdanie, że serce… też chyba ma swoje turnusy.
Chwycił mnie za rękę
Usiadłam obok niego w trzecim rzędzie. Sala była niemal pełna, ale ja słyszałam tylko ciszę. Ciszę między dźwiękami smyczków, między nami. Brahms grał swoje, a ja zerkałam na Wiktora. Miał zamknięte oczy. Dłonie złożone. Jakby był gdzieś bardzo daleko i jednocześnie bardzo blisko. Po koncercie wyszliśmy w deszcz. Nikt nie miał parasola, ale nie uciekaliśmy. Deszcz był ciepły, nieśmiały. Szliśmy wzdłuż rzędu ławek, które w dzień zapełniały się głośnymi rozmowami kuracjuszy. Teraz były puste. Wiktor w pewnym momencie chwycił mnie za rękę. Nie ścisnął jej mocno.
– Myślisz, że można się przywiązać… do ciszy między dwojgiem ludzi? – zapytałam półgłosem.
– Czasem tylko cisza zostaje, kiedy wszystko inne zawodzi – odpowiedział bez namysłu.
Szliśmy jeszcze chwilę w milczeniu. Kiedy zatrzymaliśmy się pod werandą sanatorium, spojrzałam na niego.
– Tym razem… może ją zagłuszymy.
Uśmiechnął się tylko. I nie puścił mojej dłoni.
Nie bałam się już bliskości
Po powrocie do domu nie czułam tej pustki, co wcześniej. Było cicho, ale ta cisza już mnie nie bolała. Zdjęłam płaszcz, postawiłam walizkę w korytarzu i poszłam zaparzyć herbatę. Na stole, wśród rachunków i gazety, leżała koperta. A w środku list. Z marginesem starannie wyrównanym. Pismo lekko pochylone w prawo. Nie było tam wielkich słów.
„Halino, nie szukam niczego wielkiego. Chciałbym tylko być tam, gdzie i twoja herbata. Będę w twoim mieście w przyszły piątek. Jeśli miałabyś ochotę – spotkajmy się w parku, tam gdzie rosną te śmieszne krzywe brzozy. O siedemnastej. Jeśli nie przyjdziesz – zrozumiem. Wiktor”.
Pomyślałam, że przecież nie wiem, jak to się potoczy. Może będzie niezręcznie. Może już nic z tej ciszy nie zostanie. Ale jedno wiedziałam na pewno – przestałam się bać ciszy. I przestałam się bać bliskości. Spojrzałam przez okno. Krople deszczu spływały po szybie powoli, leniwie. W tle grała płyta z koncertu. Zaparzyłam herbatę i usiadłam przy stole.
– Może tym razem – powiedziałam do siebie – nie powiem „do zobaczenia”. Może powiem mu „do jutra”...
Halina, 67 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zdradziłam męża, bo chciałam się zemścić za to, co mi zrobił. Dziś gardzę sobą i nie mogę spojrzeć w oczy dziecku”
- „Nie zdradziłam męża, bo kochanek nie tknął mnie nawet palcem. Każda kobieta czasem potrzebuje doprawić mdłe małżeństwo”
- „Zdradziłam męża z sąsiadem w garażu, bo chciałam coś poczuć. Nie byłam jedyną kobietą, którą próbował naprawić”