„W jednej chwili straciłem najbliższe osoby. Moja dziewczyna wolała, by to mój przyjaciel zabawiał ją w pościeli”
„Mój najlepszy przyjaciel związał się z moją dziewczyną i tak oboje mnie wystawili do wiatru. Ona twierdziła, że przez trzy lata ze mną nigdy nie usłyszała, że ją kocham”.
- Przemek, 34 lata
W domu było dużo alkoholu
Urodziłem się jako przedostatni z dziesięciorga rodzeństwa. Ojciec był pracowity i spokojny, dopóki nie powąchał kieliszka; wtedy budził się w nim awanturnik i leń. Potrafił całe tygodnie przeleżeć pijany, a w chwilach niedopicia wszczynać awantury. Mama też popijała, ale mniej i inaczej. Właściwie nigdy nie była całkiem trzeźwa, bo od rana, kiedy tylko otworzyła oczy, sięgała po butelkę z domowym winem wzmocnionym bimbrem. Piła pół szklanki, potem następne pół koło południa i jeszcze następne przed wieczorem.
Nigdy nie zawalała roboty, prała, gotowała, oporządzała inwentarz i szła w pole albo do warzywnika, bo mama w odróżnieniu od ojca nie usiadła nawet na kwadrans. Dopiero tego dnia, kiedy dopadł ją udar, przycupnęła w kącie kuchni i już się nie podniosła… Miałem wtedy dwa lata. Podobno usiadłem koło mamy i czekałem, aż się obudzi.
Nie płakałem, bo mama tego nie lubiła i nieraz dostałem klapsa, kiedy próbowałem na niej coś wymusić łzami. Gdybym wrzeszczał, może by nas wcześniej znaleźli, a tak, kiedy ktoś się pojawił, było za późno na ratunek. W ten sposób straciłem orientację, co jest lepsze: wzywać pomocy, kiedy się coś wali, czy siedzieć cicho?
Nikomu nie ufałem
Tak się ułożyło, że miałem siedmiu braci i dwie siostry. Dziewczyny już nie żyją; jedna zmarła na szkarlatynę, a drugą zmiotła rzucawka ciążowa. Było za daleko, żeby ją ze wsi transportować do szpitala, drogi rozmokłe, karetka pogotowia ugrzęzła w błocku, więc ratunek przyszedł za późno. Ta siostra była najstarsza. Ja miałem wtedy dziesięć lat i przebywałem w domu dziecka. Nie byłem ani na jej ślubie, ani na pogrzebie. O jednym i drugim powiedzieli mi wychowawcy.
Pamiętam, że było mi smutno, bo tylko ona mnie odwiedziła w tym sierocińcu, i to aż dwa razy. Z pozostałymi braćmi nie miałem żadnego kontaktu aż do dorosłości. Wtedy odszukałem tych, którzy żyli i mieszkali w Polsce – raptem trzech, ale nam się nie ułożyło. Bali się, że będę czegoś od nich chciał. O reszcie nic nie wiem…
Zobacz także
Dorastanie w domu dziecka to bardzo trudna szkoła życia. To, czego się w tej szkole nauczymy, zostaje na zawsze i naznacza każdy krok, każdą decyzję, bo brak rodziców, normalnego domu i spokojnego dzieciństwa odbija się na psychice i kształtuje charakter lepiej niż wszystkie szkoły i uczelnie. Ze mną było podobnie; wszedłem w dorosłość z ciałem mężczyzny, ale duszą chłopca. Musiało upłynąć wiele lat, żebym naprawdę dojrzał.
Bałem się ludzi, nikomu nie ufałem. Świat był dla mnie ciemnym pokojem, w którym poruszałem się po omacku, a więc często obijając się o wszystko, co mi stanęło na drodze. Pragnąłem bliskości nie tylko z kobietą, ale głównie z kimś mi przyjaznym i życzliwym. Z jednej strony bałem się ludzi, a z drugiej ich potrzebowałem. Teraz dopiero pojmuję, co było powodem moich niepowodzeń: tak obawiałem się odrzucenia i tak jednocześnie byłem go pewny, że robiłem wszystko, aby to przyspieszyć. Wystawiałem wszystkich na próbę, myślałem: udaje sympatię, bo mnie nie zna, więc mu pokażę, na co mnie stać, i wtedy zobaczymy…
Obydwoje mnie zawiedli
W ten sposób straciłem i przyjaźń, i miłość. Właściwie straciłem dużo więcej, bo mój najlepszy przyjaciel związał się z moją dziewczyną i tak oboje mnie wystawili do wiatru. Ona twierdziła, że przez trzy lata ze mną nigdy nie usłyszała, że ją kocham. On zaś przypominał, że kiedy raz zapytał, czemu jestem dla niej taki oschły i nieprzystępny, odpowiedziałem: „Chcesz być przystępniejszy? Bardzo proszę, nie mam nic przeciwko temu”.
Tylko skończony dureń by się nie połapał, że tak mówię, bo chcę się wydać twardzielem i macho. I mój kumpel, i moja dziewczyna wiedzieli, jakie miałem życie, więc nietrudno było zrozumieć, że nie umiem okazywać uczuć, bo mnie nikt tego nie nauczył, ale oni woleli mnie skreślić i w dodatku całą winę zwalić na mnie.
Mocno to przeżyłem. Jak to się mówi – byłem na krawędzi. Miałem dosyć takiego losu. Wybrałem wschodnią ścianę Mnicha. Był marzec, a więc nie czas na taką wspinaczkę, ale o to właśnie chodziło, żeby to nie była dobra pora. Szedłem tam jak na spacer po ogrodzie botanicznym. Bez jedzenia i picia, bez liny zabezpieczającej, bez apteczki i wszystkiego, co mogło mi być potrzebne. Po co? – myślałem – to tylko zbędny balast. Nie chce mi się niczego dźwigać poza własnym życiem. Wystarczająco mi ciąży…
Było zimno i ślisko. Mokry śnieg padał tak intensywnie, że na półtora metra nie było nic widać. Dlatego prawie się zderzyłem z kimś, kto zamajaczył dwa kroki przede mną. Kiedy się mijaliśmy, uchwyciłem jego spojrzenie: dziwne i tak przenikliwe. Usłyszałem „Szczęść Boże”, ale nie odpowiedziałem. Nie chciało mi się…
To dla niego wyrok
Zdążyłem zrobić może pięć kroków w górę, kiedy za sobą usłyszałem głośne „auuuu”, tak pełne bólu, że musiałem się zatrzymać, żeby sprawdzić, co się stało. Facet w kombinezonie leżał na oblodzonych kamieniach i jęczał. Pewnie się poślizgnął i złamał albo zwichnął nogę, bo pokazywał na prawą kostkę.
Śnieg sypał coraz gęściej, ja byłem zdeterminowany, żeby zrobić to, co sobie zaplanowałem, a tu nagle tak się wszystko pokiełbasiło, że zamiast odpowiadać tylko za swoje życie, miałem również zdecydować o bezpieczeństwie, a może i życiu kogoś innego. W końcu zostawienie w górach podczas takiej pogody niezdolnego do poruszania się mężczyzny byłoby dla niego wyrokiem.
No i co? Prawie go zniosłem do schroniska. To była koszmarna droga, bo ważył chyba tonę! Byłem wściekły na niego, na siebie, na pogodę i na swój parszywy los. Dopiero kiedy doczołgaliśmy się na miejsce, wszystko mi przeszło. Nie obchodziło mnie, co się z nim stanie, tym bardziej że zaraz się nim zajęli. Ja walnąłem się spać i spałem ponad dwie doby.
Uratował mi życie
Kiedy się obudziłem, świeciło słońce i świat dookoła był taki piękny, jak potrafi być piękny tylko w górach podczas pogodnego dnia. Okazało się, że mam opłacony pobyt na tak długo, jak będę chciał, i że to zrobił tamten człowiek, któremu pomogłem. Dowiedziałem się, że było z nim faktycznie kiepsko; miał otwarte złamanie i transportowali go śmigłowcem do szpitala w Krakowie. Nie zostawił żadnych namiarów na siebie. Gdybym chciał, tobym go odnalazł, ale nie czułem takiej potrzeby. Zrobiłem, co było trzeba, ale ważniejsze jest to, co on zrobił, bo tak naprawdę nie wiadomo, który z nas któremu uratował życie.
Wcale nie uważam, że to był jakiś przebrany anioł albo ktoś w tym rodzaju, ale jestem pewien, że ktoś się wtrącił i zainterweniował. Zostawił mi wolny wybór, bo przecież mogłem się wtedy nie odwrócić i nie zająć tym połamańcem, ale stworzył możliwość, z której skorzystałem. Mnie się to przytrafiło w górach, ale mogłem zobaczyć tonącego: czy bym go doholował do brzegu, czy nie – to byłaby wyłącznie moja decyzja. Dlatego teraz już wiem, że wolna wola jest możliwością samodzielnej eliminacji tego, co jest nam potrzebne, a co nie…
Oczywiście moje życie się nagle nie zmieniło, nadal mam problemy ze sobą i serce mnie boli na myśl o tym, co przeszedłem, ale pozbyłem się zaciętości i chce mi się dalej szukać swojego miejsca. Gdzieś przecież takie jest, zacząłem w to wierzyć. I kobieta gdzieś jest taka tylko dla mnie, i przyjaciele, którzy nie zdradzają i nie wbijają noża w plecy. Muszę tylko cierpliwie ich szukać. Jak mówią – póki życia, póty nadziei…