Reklama

Czasami człowiek budzi się pewnego dnia i orientuje, że nie czuje już nic. Nie z powodu tragedii, zdrady czy jakiegoś kataklizmu. Tylko z powodu długiego, powolnego... obojętnienia. Mam dwójkę dzieci, dom z ogródkiem i męża, który zna mnie lepiej niż ja sama. A przynajmniej kiedyś znał. Bo dziś Paweł wraca z pracy i nawet nie zauważa, że mam nową fryzurę. A ja nawet nie zauważam, kiedy przestał całować mnie na powitanie. Jesień zawsze była dla mnie trudna. Te ciemne popołudnia, długie wieczory, złote liście, które przypominają mi, że wszystko przemija. A może to nie pora roku, tylko ja się zmieniłam? Może to ja przestałam czekać na Pawła z kolacją? Może to ja przestałam wierzyć, że jeszcze kiedyś coś się zmieni?

Reklama

Naprzeciwko mieszka Marek. Zawsze mówi mi „dzień dobry”, jakby to było najważniejsze słowo dnia. Wdowiec. Chyba kilka lat starszy ode mnie. Zawsze uprzejmy, cichy. I zawsze z tym smutnym uśmiechem. To był zwykły wtorek, gdy po raz pierwszy zatrzymałam się na chwilę dłużej przed jego furtką. Miał w ręku grabie i wciąż ten sam uśmiech. A ja nagle poczułam, że nie chcę jeszcze wchodzić do domu. Że chcę zamienić z kimś parę słów. Usłyszeć, że ktoś mnie naprawdę widzi.

Marek rozgrzał moje serce

– O, pani Anno, jak miło panią widzieć – powiedział zaskoczony Marek, wycierając dłonie w nogawkę spodni.

Stałam przed jego furtką, przytrzymując na smyczy psa. Wyszłam niby na szybki spacer z Borysem, ale w rzeczywistości szukałam pretekstu, by tu przyjść. Przecież to tylko sąsiad, co złego w tym, że z nim porozmawiam?

– Wyszłam się przewietrzyć. Już nie mogłam patrzeć na tę stertę prania – zażartowałam.

– Oj tak… Jesień potrafi przytłoczyć – odparł. – U mnie też wszystko leży i czeka, aż samo się zrobi.

Marek oparł grabie o płot i otworzył furtkę.

– Napije się pani herbaty? Mam malinową. I miód z tegorocznych zbiorów, jeszcze od teścia.

Spojrzałam na zegarek. 18:07. Paweł pewnie siedzi nad mailami albo znowu przysnął przed telewizorem. Dzieci odrobiły lekcje, kolację zostawiłam na blacie. Moja obecność nie była nikomu potrzebna.

– Chętnie – odpowiedziałam.

Jego dom pachniał drewnem i czymś ciepłym, przytulnym. Rozgrzewająca herbata parzyła mi palce przez filiżankę, a on opowiadał. O tym, jak zmarła jego żona. O ciszy, jaka została po niej w domu. Słuchałam z zapartym tchem.

– Najtrudniejsze są wieczory – powiedział, wpatrując się w okno.

– Wiem. U mnie też wieczory są najgorsze – przyznałam.

Nie dodałam, że od dawna czuję się tak samo samotna, jak on. Mimo, że mam męża i dzieci. To jakoś... samo się przemilczało. Wyszłam po godzinie, z rozgrzanym sercem i dziwną pewnością, że ktoś mnie dziś naprawdę zobaczył. W drzwiach naszego domu Paweł nawet nie podniósł wzroku znad laptopa.

– Byłaś z psem?

– Byłam – odpowiedziałam cicho. Ale w myślach dodałam, że iz kimś, kto mnie słuchał.

Nasze dłonie się spotkały

Zaczęło się od herbaty, a potem... przyszła kolacja. Najpierw Marek zaprosił mnie, bo „ugotował za dużo”. Innym razem to ja przyniosłam mu domowe ciasto, którego i tak nikt u nas nie chciał jeść. Z czasem te wizyty przestały być przypadkiem. Znał moje ulubione zioła. Ja wiedziałam, że on lubi, gdy makaron jest al dente. Siedzieliśmy naprzeciw siebie, opowiadając historie, których nie znał nikt inny.

Nie było w tym jeszcze nic złego. Przecież nie robiliśmy nic niewłaściwego. Ale pewnego dnia, gdy nachylił się nad stołem, by dolać mi wina, nasze dłonie się spotkały. I nie cofnęliśmy ich od razu. Zamarłam. Z jego twarzy zniknął uśmiech. Patrzył mi prosto w oczy. Czułam jego oddech, zapach płynu do płukania, którym pachniała jego koszula. I nagle... zapomniałam, kim jestem.

– Przepraszam – wyszeptałam, wstając tak gwałtownie, że przewróciłam krzesło.

– Anno... – zaczął, ale już byłam przy drzwiach.

– Muszę wracać.

Wpadłam do domu z rumieńcami na policzkach. Paweł jak zwykle był w salonie. Światło telewizora odbijało się na jego okularach. Nawet nie zapytał, gdzie byłam. Rano, przy śniadaniu, napięcie między nami wisiało w powietrzu.

– Coraz rzadziej cię widuję – mruknął, nie odrywając wzroku od ekranu telefonu.

– Może dlatego, że ty mnie nigdy nie widzisz – odpowiedziałam, aż zaskoczył mnie ton mojego głosu.

Podniósł na mnie wzrok. Ale nie odpowiedział. Wzruszył ramionami i wyszedł z kuchni. A ja zostałam z kanapką, której nie miałam już siły dokończyć. I z poczuciem, że coś we mnie właśnie zaczyna się psuć – albo budzić.

Moje ciało zadrżało

Padał deszcz, taki gęsty, że aż robiło się ciemno w środku dnia. Siedziałam przy oknie z kubkiem kawy i patrzyłam, jak krople ścigają się po szybie. Paweł był na jakiejś konferencji. Dzieci u mamy. Cisza. Telefon zawibrował. Marek. „Wpadnij. Mam nową książkę i malinową nalewkę. Na rozgrzewkę”. Zanim zdążyłam się zastanowić, odpowiedziałam: „Za 10 minut”.

W jego domu było ciepło. Świece, miękki koc na fotelu. Pachniało jabłkiem i cynamonem. Jakby to było Boże Narodzenie, a nie zwykły, mokry listopadowy dzień. Nie rozmawialiśmy o niczym ważnym. Książka, trochę polityki, wspomnienia. Nalewka rozgrzewała gardło, ale to nie od niej było mi gorąco. Siedział blisko. Za blisko. W pewnym momencie sięgnął po filiżankę, a jego dłoń znów musnęła moją. Tym razem nie cofnęliśmy się. Zrobiło się cicho. Nawet deszcz przestałam słyszeć. Marek powoli odłożył filiżankę. Spojrzał na mnie. Długo.

– Anno – powiedział cicho, jakby pytał o pozwolenie.

Nie odpowiedziałam. Nie musiałam. Pocałował mnie. Nie gwałtownie. Delikatnie. Czułam, jak drży mu dłoń na moim policzku. Zadrżałam też. Cała. Zostaliśmy razem całą noc. Nie planowałam tego. Przysięgam. Ale nie miałam w sobie ani grama oporu. Jakbym przez cały ten czas tylko na to czekała. Wróciłam do domu nad ranem. Włosy wilgotne od deszczu, serce zbyt głośne. Paweł już nie spał.

– Gdzie byłaś? – zapytał beznamiętnie.

Zawahałam się. Musiałam skłamać. Ale coś we mnie pękło.

– Na spacerze – odpowiedziałam. Głos mi zadrżał.

Zmierzył mnie wzrokiem. I nagle coś w nim się zmieniło. Podejrzliwość? Lęk?

– Z kim?

Zamilkłam. To wystarczyło. W jego oczach pojawiło się coś dziwnego. Jakby bezsilne zrozumienie. Zdrada nie zawsze zaczyna się w łóżku. Czasem zaczyna się od tego, że ktoś wreszcie cię zauważy.

Nie kochał mnie od lat

Spakowałam kilka rzeczy do torby. Trochę ubrań, kosmetyki, ładowarkę. Dzieci były u mojej mamy – uznałam, że na razie nie muszą o niczym wiedzieć. Paweł patrzył na mnie z kuchni, oparty o framugę drzwi.

– Więc tak to będzie? – zapytał chłodno. – Po tylu latach?

Zatrzymałam się w pół kroku. Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Miałam w głowie tylko jedno zdanie: „Nie kochasz mnie już od lat”. Ale nie powiedziałam go. Może dlatego, że nie miałam już siły. Może dlatego, że on miał rację – to było „po tylu latach”.

Muszę pomyśleć – szepnęłam.

– A on ci w tym pomoże? Ten sąsiad?

Spojrzałam na niego z bólem. Pierwszy raz od dawna Paweł nie był obojętny. Był zraniony.

– Marek mnie przynajmniej widzi – odpowiedziałam, szybciej, niż powinnam.

Paweł rzucił szklanką o zlew. Nie rozbiła się, ale huk wystarczył, żeby poczuć dreszcze. Wyszłam. Zamieszkałam u przyjaciółki, u Magdy. Dwa pokoje, ciasna kuchnia, stara wersalka. Ale mogłam oddychać. Dzwonił do mnie codziennie. Nie Paweł – Marek. Przyjeżdżał, przywoził zakupy, pytał, czy jem, czy śpię. I mówił o niej. O swojej zmarłej żonie. Coraz częściej. Za często.

– Wiesz, Iwona też uwielbiała czarną herbatę z imbirem... – powiedział raz, podając mi kubek.

– Iwona? – zapytałam zaskoczona.

– Moja żona. Przepraszam, że o niej wspominam tak często...

Ale już nie potrafiłam nie słyszeć tego imienia. Iwona była w każdym kącie jego domu. Na zdjęciu w ramce, w kubku z motylem, który zostawiał mi do herbaty, w zapachu płynu do płukania, który jej wybierał. Pewnego wieczoru... pomylił się.

– Masz coś na wieczór, Iwonko?

Zamarłam. Siedzieliśmy na kanapie. Miałam jego rękę na kolanie.

– To nie ja, Marek – powiedziałam powoli, jakby do dziecka.

Jego ręka odsunęła się. Usiadł prosto, zdjął okulary, potarł oczy.

– Przepraszam... Anno, ja... to był tylko...

Nie dokończył. Wstałam. Ubrałam płaszcz.

Ja też miałam nadzieję – powiedziałam.

I wyszłam, pierwszy raz nie wiedząc, gdzie mój dom.

Nie wiedziłam, gdzie mój dom

Zadzwoniłam do Pawła dwa dni później. Powiedział, że dzieci tęsknią.

– Przyjdź. Pogadamy – rzucił bez emocji.

Przyszłam. Zostawiłam torbę w korytarzu, jakby to był tylko szybki powrót z pracy. Ale w środku byłam jak pęknięta szklanka – niby cała, ale gotowa się rozsypać. Dzieci rzuciły mi się na szyję. Ola mocno mnie ściskała, Kacper udawał, że nie płacze, ale ukradkiem wycierał oczy w rękaw bluzy. A potem, gdy już zasnęły, usiedliśmy z Pawłem przy stole. Tam, gdzie kiedyś piliśmy poranną kawę i snuliśmy plany, których już nikt nie pamiętał.

– Więc... wróciłaś – zaczął.

– Na chwilę – odpowiedziałam.

– Dlaczego?

Milczałam. W końcu westchnął.

– Jeśli wróciłaś tylko ze strachu, to nie wróciłaś naprawdę – powiedział spokojnie.

Spojrzałam na niego. Miał siwe włosy przy skroniach. Oczy zmęczone. I coś, czego nie widziałam od lat – cień dawnej troski.

– Nie wiem, dlaczego wróciłam. Może dla dzieci. Może dlatego, że Marek mówił do mnie „Iwonko”.

Uniósł brwi.

– Czyli jednak...?

– Tak – przerwałam mu. – Ale to już nieważne.

Długo siedzieliśmy w ciszy. On z kubkiem herbaty, ja w polarze Magdy, pachnącym nie moim domem. W końcu zapytał:

– Co dalej?

Nie wiedziałam. Może zostaniemy razem z przyzwyczajenia. Może dla dzieci. Może nie będzie już miłości, ale będzie rytm – wspólny, cichy, przewidywalny. Może to wystarczy. W nocy nie mogłam zasnąć. Leżałam obok Pawła. Słyszałam jego spokojny oddech. Czułam ciepło jego ramienia obok i chłód między nami. Jakbyśmy mieszkali w dwóch osobnych światach. Spojrzałam przez okno. Dom Marka był ciemny. Już się nie świeciło.

Anna, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama