Reklama

Dopiero teraz, na starość, zrozumiałam, co to znaczy prawdziwie kochać. Kiedyś wydawało mi się, że miłość to młodzieńcze zauroczenia, motyle w brzuchu i drżące dłonie przy pierwszym dotyku. A potem było życie – obowiązki, małżeństwo, dzieci, praca, rachunki. Miłość zeszła na dalszy plan, a może raczej – przestała istnieć. Została codzienność, czasem trudna, czasem pełna chłodu.

Reklama

Kiedy zostałam sama, miałam wrażenie, że już nigdy nie będę dla nikogo ważna. Dni ciągnęły się bez końca, a cisza w mieszkaniu przytłaczała tak bardzo, że czasem mówiłam sama do siebie, byle usłyszeć ludzki głos. Dopiero wtedy zrozumiałam, jak bolesna jest samotność – nie brak pieniędzy, nie choroba, ale właśnie brak kogoś, kto zapyta: „Jak się czujesz?”.

Któregoś dnia zebrałam się na odwagę i poszłam do klubu seniora. Na początku czułam się obco, jak dziewczynka w pierwszej klasie, która nie wie, gdzie usiąść. Aż usiadł obok mnie on – Jerzy. Energiczny, z błyskiem w oku, starszy ode mnie o cztery lata, ale w tamtej chwili wydawało mi się, że ma w sobie więcej życia niż niejeden czterdziestolatek. Pamiętam nasze pierwsze rozmowy. Siedzieliśmy po zajęciach przy stole, on popijał herbatę z termosu i nagle zapytał:

– Myśli pani, że dam radę dotrzymać kroku na trasie? – uśmiechnął się figlarnie.

– Nie pani, tylko Basia. I zobaczymy, kto pierwszy się zmęczy! – odpowiedziałam, a on roześmiał się tak głośno, że kilka osób się obejrzało.

To śmiech Jerzego złamał we mnie mur. Poczułam, że jeszcze mogę zacząć od nowa. A wraz z radością pojawił się strach – że to szczęście jest zbyt piękne, by mogło trwać.

Zaproponował mi wspólne życie

Nie spodziewałam się tego dnia niczego szczególnego. Po prostu kolejna nasza wyprawa rowerowa, szum lasu, śpiew ptaków i ścieżki, które prowadziły nas zawsze trochę dalej, niż planowaliśmy. Jerzy miał w zwyczaju chować w sakwie termos z herbatą i kilka kanapek. Zatrzymywaliśmy się na odpoczynek, siadaliśmy na ławce gdzieś wśród drzew i rozmawialiśmy o wszystkim – o młodości, o dzieciach, o tym, co nam się udało i co poszło nie tak. To były chwile, które uczyły mnie, że życie jeszcze się nie skończyło.

Tego dnia, kiedy zjechaliśmy z drogi i znaleźliśmy spokojne miejsce, Jerzy wyciągnął termos, nalał mi herbaty, a sam przez chwilę milczał. To było do niego niepodobne, bo zwykle mówił pierwszy, a cisza nie była jego przyjaciółką. Patrzył na liście spadające z drzew i gładził dłonią wieko torby. Zanim zdążyłam zapytać, czy coś się stało, odchrząknął i spojrzał mi w oczy.

– Basieńko… a może byśmy już nie tylko jeździli razem, ale i żyli razem? – zapytał z taką nieśmiałością, że aż mnie zatkało.

Ścisnęło mnie w gardle, a serce biło jak u dziewczyny, która pierwszy raz słyszy takie słowa. Patrzyłam na niego i zastanawiałam się, czy to nie jest żart, czy naprawdę ktoś w naszym wieku jeszcze wierzy w przyszłość.

– Jerzy… myślisz, że to nie za późno? – wyszeptałam, bo tyle wątpliwości we mnie naraz się odezwało.

– Na miłość nigdy nie jest za późno – odpowiedział bez wahania.

Poczułam, że się uśmiecham, choć łzy napływały mi do oczu. Nigdy wcześniej nikt nie mówił do mnie w ten sposób, z takim spokojem i pewnością. Rodzina była zaskoczona, kiedy im powiedzieliśmy. Nasze dzieci, z pierwszych małżeństw, patrzyły na nas z mieszaniną zdziwienia i ostrożności. Moja córka zapytała, czy to na pewno rozsądne. Syn Jerzego dopytywał, co z naszymi domami, kto do kogo się wprowadzi. Ale z czasem, kiedy zobaczyli nas razem, zaczęli rozumieć. Już nie musieliśmy tłumaczyć, że to coś poważnego. Wystarczyło, że widzieli, jak patrzymy na siebie.

Zmiana była trudna, ale radosna

Kiedy Jerzy zaproponował, żebyśmy spróbowali życia na wsi, pomyślałam, że to szaleństwo. Byłam przyzwyczajona do miasta, do hałasu ulic, do sklepów pod nosem i sąsiadek zaglądających przez balkon. A jednak coś mnie do tej zmiany pchało. Może pragnienie świeżego powietrza, może chęć ucieczki od wspomnień, a może po prostu to, że chciałam iść tam, gdzie pójdzie on.

Przeprowadzka była trudna, ale radosna. Nasz domek nie był duży, lecz miał coś, czego w mieście nie doświadczyłam – ciszę przerywaną tylko śpiewem ptaków i odgłosem kroków na żwirze przed gankiem. Wnosiłam pudła, a Jerzy ustawiał meble, chociaż jego pasją zawsze były rowery, a nie urządzanie wnętrz. Śmialiśmy się, że kuchnia będzie moim królestwem, a ogród jego. Pierwszego dnia upiekłam chleb. Pachniało w całym domu, a Jerzy, kiedy spróbował jeszcze ciepłej kromki z masłem, spojrzał na mnie tak, jakby dostał prezent. Z kolei on posadził pod oknami krzaki róż i codziennie sprawdzał, czy już puszczają pąki.

– Patrz, Jerzy, nasze pierwsze róże zakwitły – powiedziałam któregoś ranka, widząc czerwone płatki błyszczące w słońcu.

– A ja myślałem, że największym kwiatem w tym ogrodzie jesteś ty – odparł, a ja aż się zarumieniłam jak dziewczyna.

– Oj, przestań, jeszcze ktoś usłyszy… – szepnęłam, odwracając głowę, ale w sercu czułam, że to najpiękniejsze słowa, jakie mogłam usłyszeć.

Nasze dni miały prosty rytm. Rano wstawaliśmy wcześnie, piliśmy kawę na ganku, potem każdy zajmował się swoimi obowiązkami. Ja doglądałam pieca, gotowałam, pieliłam grządki. Jerzy reperował rowery albo kopał w ziemi, planując kolejne rabaty. Popołudniami siadaliśmy na siodełkach i jechaliśmy przed siebie, przez pola i lasy, tak długo, aż zmęczenie zmuszało nas do powrotu. Wieczory były najcenniejsze. Zasypialiśmy ze świadomością, że nie musimy już gonić za niczym, że mamy czas, którego wcześniej ciągle brakowało. Wydawało się, że właśnie tak powinno wyglądać życie – bez pośpiechu, bez pretensji, z wdzięcznością za każdy wspólny dzień.

Nie chciałam świata bez niego

To był zwyczajny dzień, nic nie zapowiadało nieszczęścia. Wstaliśmy rano, wypiliśmy kawę na ganku. Jerzy żartował, że chleb, który upiekłam poprzedniego dnia, mógłby wygrać konkurs na najlepszą wiejską bochenkową nagrodę. Śmiałam się, że przesadza, a on tylko machnął ręką i kazał mi spróbować. Byliśmy umówieni na krótką przejażdżkę rowerową, taką jak zawsze, przez pola, a potem powrót do domu i prace w ogrodzie.

Pamiętam, że jechaliśmy spokojnie, kiedy nagle zobaczyłam, że Jerzy zwalnia, a potem chwyta kierownicę jakby nie miał siły. Krzyknęłam do niego, ale nie odpowiedział. Zeskoczył z roweru i osunął się na ziemię. Podbiegłam, serce waliło mi jak szalone. Twarz miał wykrzywioną, oczy półprzymknięte, a dłoń bezwładnie leżała na trawie. Nie wiem, skąd miałam tyle siły i odwagi. Złapałam telefon i drżącymi palcami wybrałam numer pogotowia. Minuty czekania wydawały się wiecznością. Klęczałam obok niego, głaskałam po włosach i powtarzałam, żeby się nie bał, że zaraz przyjadą. Bałam się jednak tak, jak jeszcze nigdy.

W szpitalu czas zatrzymał się zupełnie. Lekarze zabrali go na oddział, a mnie kazali czekać. Siedziałam na twardym krześle, patrzyłam w biały korytarz i modliłam się, żeby to nie był koniec. Nie chciałam świata bez niego, nie chciałam znowu zostać sama. Po kilku godzinach podszedł do mnie lekarz. Miał poważną minę, ale mówił spokojnie.

– Pani Barbaro… musi się pani przygotować. Mąż nie wróci do pełnej sprawności. Będzie wymagał stałej opieki.

Poczułam, jak łzy same napływają mi do oczu, ale uniosłam głowę.

– On wróci. On do mnie zawsze wracał – odpowiedziałam, nawet nie wiedząc, skąd we mnie ta siła.

Kiedy pozwolili mi wejść do jego sali, leżał tam blady. Uścisnął moją dłoń, choć ledwo poruszył palcami. Wiedziałam, że od tej chwili nasze życie się zmieni. I że nic już nie będzie takie jak dawniej. Ale wiedziałam też jedno – nie zostawię go, choćby cały świat mówił, że to za trudne.

Bywały chwile zwątpienia

Kiedy Jerzy wrócił do domu po długich tygodniach w szpitalu, nasz świat wyglądał już inaczej. Rowery stały w garażu zakurzone, ogród czekał na jego ręce, ale on nie mógł już wejść do niego sam. Potrzebował pomocy przy każdym kroku, przy jedzeniu, przy ubieraniu. I chociaż czasem mówił wyraźnie, innym razem gubił słowa, ja nauczyłam się je odgadywać po spojrzeniu.

Początki były trudne. W nocy budziłam się przy każdym jego oddechu, bałam się, że przestanie oddychać. W dzień walczyłam z własnym zmęczeniem, a jednocześnie powtarzałam sobie, że to moja misja – być przy nim, kiedy on najbardziej mnie potrzebuje. Rehabilitant przychodził codziennie i uczył Jerzego na nowo chodzić, podnosić rękę, powtarzać proste zdania. Stałam wtedy obok, dopingowałam go i płakałam w duchu, gdy widziałam, jak wiele go to kosztuje. Bywały chwile zwątpienia. Patrzyłam przez okno na mijających nas sąsiadów, jadących na rowerach, i czułam żal. Chciałam wrócić do tamtych beztroskich dni, kiedy jechaliśmy razem przez pola. A jednak wystarczyło, że Jerzy ścisnął moją dłoń, a żal ustępował miejsca czułości. Pewnego wieczoru, kiedy karmiłam go zupą, spojrzał na mnie ze łzami w oczach.

– Basieńko, jestem ciężarem… – wyszeptał z trudem.

– Nie mów tak. Ty jesteś moją siłą, nawet gdy nie możesz chodzić – odpowiedziałam, a głos mi drżał.

Często wracałam myślami do pierwszych miesięcy naszej znajomości, do jego żartów, do róż kwitnących pod oknem. Wtedy rozumiałam, że to wszystko, co mamy teraz, jest inne, ale nie gorsze. Bo choć straciliśmy wiele, jedno pozostało – byliśmy razem. Wieczorami, gdy siedział w fotelu i patrzył na mnie uśmiechając się lekko, czułam, że ta miłość, choć doświadczona cierpieniem, jest prawdziwsza niż kiedykolwiek wcześniej.

Próbowałam być silna

Były dni, kiedy wstawałam rano i brakowało mi sił. Patrzyłam na rowery w garażu, pokryte kurzem, i czułam ukłucie tęsknoty. Czasami brałam swój i jechałam sama na krótką przejażdżkę, niby po zakupy, a tak naprawdę po to, żeby poczuć wiatr we włosach i usłyszeć szum lasu. Jednak każda z tych wypraw kończyła się szybko. W połowie drogi myślałam tylko o tym, że Jerzy siedzi w domu i czeka. Wracałam do niego, zanim zdążyłam nacieszyć się jazdą.

W domu próbowałam być silna. Uśmiechałam się, żartowałam, opowiadałam mu o tym, co zobaczyłam w sklepie czy na poczcie. Ale w nocy, kiedy zasypiał, pozwalałam sobie na łzy. Nie dlatego, że miałam do niego żal, lecz dlatego, że tęskniłam za dawnym nami – tymi, którzy jechali razem przez pola, śmiali się do łez i snuli plany, jakby czasu było nieskończenie wiele. Rodzina widziała, jak się męczę. Moja córka któregoś dnia usiadła przy stole i powiedziała cicho:

– Mamo, nie dasz rady sama. To za dużo dla jednej osoby. My ci pomożemy, możemy zorganizować opiekunkę.

Spojrzałam na nią i uśmiechnęłam się smutno.

– Daję radę, bo chcę. To jest moja miłość, nie obowiązek – odpowiedziałam stanowczo.

Jerzy czasem próbował mnie namawiać, żebym korzystała z pomocy innych. Widział, że się męczę, ale ja wiedziałam jedno, że żadna opiekunka nie poda mu kubka herbaty z taką czułością jak ja, żadna nie zrozumie półsłów i gestów tak, jak ja je rozumiem. To była nasza codzienność, trudna i ciężka, ale tylko nasza. Z czasem nauczyłam się odnajdywać w niej małe radości. Krótkie spacery z Jerzym, kiedy trzymałam go mocno pod ramię. Wieczory, gdy słuchaliśmy radia i wspominaliśmy nasze wycieczki. To nie było już życie, jakie sobie wymarzyliśmy, ale było prawdziwe. I choć czasem żal ściskał mi serce, wiedziałam, że moja decyzja, by być przy nim, była jedyną możliwą.

Barbara, 72 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama