„W konfesjonale miałam wyznać winy, ale zamiast tego dostałam grzesznych myśli. Ta spowiedź namieszała w moim sercu”
„Wyszłam na zewnątrz. Przysiadłam na ławce przy starym drzewie, naprzeciw ogrodu. Nagle zobaczyłam go. Ojca Juliana. Bez sutanny, w białej koszuli podwiniętej do łokci, z sekatorem w dłoni. Przycinał róże. Zanim mnie zauważył, przyglądałam się, jak uważnie dotyka każdej gałązki – jakby znał ich język”.

- Redakcja
W Warszawie nawet cisza jest hałaśliwa. W moim starym mieszkaniu w Śródmieściu, kiedy ucichły tramwaje, odzywała się lodówka, potem sąsiedzi – jak echo mojej samotności. A tu... na tej zapomnianej podlaskiej wsi... cisza była inna. Czułam się niema i głucha.
Uciekałam. Nie wiem dokładnie przed czym – może bardziej przed sobą niż przed Erykiem. Bo przecież to nie tylko on wszystko zniszczył. Ja też. Mój cynizm, moje wieczne analizowanie, to „muszę się zastanowić” i „może później”. Nie umiałam być w związku. A teraz siedzę tu, w domku pośrodku niczego, i próbuję nauczyć się oddychać od nowa.
Kościół był pierwszym miejscem, do którego weszłam bez lęku. Ot, rekolekcje. Cisza, zapach kadzidła, echo starych śpiewów. Nie szukałam wiary. Szukałam kogoś, kto mi nie będzie zadawał pytań. I wtedy usłyszałam go po raz pierwszy. Głos ojca Juliana. Mocny, ale jakby... pełen niepokoju.
Potem spotkałam Helenę.
– No i jak tam u pani w tym domku? – zapytała, kiedy przyszłam oddać klucz od furtki, którą rano zablokował wiatr. Stała w fartuchu, pocierając o niego dłonie.
– Cicho – odparłam po prostu.
– To dobrze. Cisza potrzebna jest człowiekowi. Chociaż nie każdemu się podoba... – zamyśliła się i zerknęła na mnie z ukosa. – Ale jak już się przyzwyczai, to może i usłyszy, co Pan Bóg chce mu powiedzieć. Albo i nie Pan Bóg... tylko sumienie. – I uśmiechnęła się krzywo. – A u naszego księdza była pani?
– Nie...
– No to niech pani pójdzie. On... inny jest. Nie taki jak oni wszyscy. – Zrobiła znak krzyża. – Dużo przeszedł. Ale się trzyma. Mocny człowiek. I łagodny. Ale nie zawsze był...
Nie dokończyła. Wróciła do krojenia ziemniaków, a ja myślami wróciłam do tego księdza. Ojca Juliana. Bo jego głos był jak moje myśli – pełen bólu.
Poszłam do spowiedzi
Nie planowałam się spowiadać. Usiadłam w ostatniej ławce, licząc, że nikt mnie nie zauważy. Ale potem ludzie zaczęli wstawać, podchodzić do konfesjonałów, jakby kolejka po rozgrzeszenie była najnaturalniejszą rzeczą na świecie. I coś mnie popchnęło.
Klęknęłam. Najpierw milczałam. Potem usłyszałam:
– Długo pani nie było – powiedział cicho. Głos miał spokojny. Ale nie ciepły. Raczej... zmęczony.
– Dziesięć lat.
– Co panią zatrzymało?
– Nic mnie nie zatrzymało. Po prostu nie miałam po co wracać.
– A teraz?
– Sama nie wiem.
Znowu cisza. Dłuższa niż wypadało. Miałam wrażenie, że jego oddech staje się płytszy.
– Proszę mówić – odezwał się w końcu. – Jestem tu dla pani.
– Zdradziłam. Zostałam zdradzona. Wyszłam za mąż, chociaż wiedziałam, że to nie miłość. A potem... potem już było za późno, żeby się wycofać. A teraz jestem sama. I mam wrażenie, że... – zacięłam się. – Że nie umiem kochać nikogo.
Słyszałam, że się poruszył. Może po prostu odsunął kratkę. Albo się wyprostował.
– Co panią boli najbardziej?
– Że nie wiem, czy żałuję.
– A jednak przyszła pani tutaj.
– Może po to, żeby ktoś mi powiedział, że jeszcze się liczę. Że nie jestem... taka pusta.
Po drugiej stronie było długo cicho.
– Nie powiem pani tego – odezwał się w końcu. – Ale mogę wysłuchać. I być tu. Choć przez chwilę.
– A ksiądz? – zapytałam bez zastanowienia. – Ksiądz żałuje czegoś?
Zaskoczyłam go. To usłyszałam w jego milczeniu.
– Nie o mnie tu chodzi – powiedział powoli. – Ale tak. Żałuję wielu rzeczy. Ale nigdy rozmów.
Kolejne spotkanie
Przyszłam do kościoła trzy dni później. Nie miałam planu. Po prostu chciałam... być gdzieś, gdzie nie muszę udawać. Kościół był pusty. Gdzieś z tyłu słyszałam głos Heleny – coś tłukła w kuchni. Zapach pieczonego chleba uderzał w nozdrza, jakby przypominał, że to miejsce wciąż żyje.
Wyszłam na zewnątrz. Przysiadłam na ławce przy starym drzewie, naprzeciw ogrodu. Nagle zobaczyłam go. Ojca Juliana. Bez sutanny, w białej koszuli podwiniętej do łokci, z sekatorem w dłoni. Przycinał róże. Zanim mnie zauważył, przyglądałam się, jak uważnie dotyka każdej gałązki – jakby znał ich język.
– Proszę się nie krępować – powiedział w końcu, nie podnosząc głowy.
– Nie chciałam przeszkadzać.
– To nie przeszkadzanie. To obecność. A to rzadka sprawa.
Usiadł naprzeciwko, ocierając ręce o spodnie.
– Często pani rozmawia z nieznajomymi księżmi?
– Często uciekam – odpowiedziałam zamiast.
– A potem wracam?
– Nie wiem, czy wracam. Może po prostu... błądzę.
Przyglądał mi się chwilę w milczeniu. Wtedy zobaczyłam, że zdejmuje koloratkę. Powoli. Jakby go uwierała.
– Czasem trzeba ją zdjąć, żeby usłyszeć samego siebie – mruknął. – Ale nie wszyscy mają odwagę, żeby potem ją założyć z powrotem.
– Czyli ksiądz nie wie, kim jest?
Uśmiechnął się lekko.
– Może wiem aż za dobrze. I to mnie przeraża.
Chciałam coś powiedzieć, ale wtedy usłyszeliśmy Helenę:
– Julian! Obiad!
Zerknął w moją stronę.
– Chce pani zobaczyć sad? Jest jeszcze kilka starych jabłoni. Lubię tam czytać. I myśleć, że wszystko jeszcze ma sens.
– Lubię jabłka – odpowiedziałam.
I wtedy pomyślałam: może właśnie zaczęłam lubić coś jeszcze.
Zbliżyliśmy się do siebie
To zaczęło się tak cicho, że nawet nie zauważyłam. Może od chwili, gdy podał mi książkę, mówiąc:
– Ma pani delikatne dłonie. Takie jak bohaterka tej powieści.
Może od wieczoru, gdy zgasło światło, a on wszedł z latarką i powiedział:
– Znowu korki. Ale nie szkodzi. W świetle ognia człowiek mówi prawdę. Albo chociaż mniej kłamie.
Spotykaliśmy się coraz częściej. W ogrodzie. Na plebanii. W sadzie. Bez słów umawialiśmy się na kolejne spotkania. Bez słów też je przedłużaliśmy. Siedzieliśmy blisko. Zbyt blisko, jak na rozmowę o wierze. Zbyt daleko, jak na dwoje ludzi, którzy chcieli się dotknąć.
I któregoś wieczoru, kiedy wróciłam z lasu, cała mokra od wiosennego deszczu, powiedział:
– Zostań. Tylko na chwilę. Nie chcę, żebyś wracała sama, idzie burza.
Zostałam.
Nie było wielkich słów. Żadnych wyznań. Tylko jego dłoń na moim karku. Moje czoło przy jego klatce piersiowej. Drżenie. Oddech. I cisza. Ale inna niż ta z początku. Żywa.
Rano siedzieliśmy przy kuchennym stole. W szlafroku. Bez planu. Pani Helena jeszcze spała.
– Nie wiem, czy to nie zbyt wiele – powiedział cicho.
– A ja nie wiem, jak z tego zrezygnować – odpowiedziałam, patrząc na niego.
Milczeliśmy długo. A potem się uśmiechnęliśmy. I to był najprawdziwszy uśmiech, jaki widziałam od miesięcy.
Wszystko się zmieniło
Z dnia na dzień stawał się inny. Nie patrzył w oczy. Mówił mniej. Często wychodził „do lasu”, ale wracał z pustką w oczach. Jakby coś w nim gasło, kawałek po kawałku.
– Dobrze się czujesz? – zapytałam któregoś wieczoru.
– Tak – odpowiedział. – Po prostu... potrzebuję ciszy.
Nie zapytał, czy zostanę. Nie objął mnie. Tylko zamknął drzwi od plebanii za sobą, jakby chciał je domknąć także między nami.
Następnego dnia nie było go w kościele. Ani kolejnego. Ani przez cały tydzień.
Podeszłam do Heleny, która akurat podlewała pelargonie pod figurką Maryi.
– Ojciec Julian... wyjechał? – zapytałam, próbując zachować spokój.
Helena spojrzała na mnie długo. Miała ręce brudne od ziemi i spojrzenie jak skalpel.
– Pojechał do kurii. Chyba na dobre – powiedziała chłodno.
– Czemu? – zapytałam cicho.
– A co ja mam pani powiedzieć? Że ksiądz też człowiek? Że serce ma, jak każdy? Że się pogubił? – odłożyła konewkę. – Wiem tylko, że modlił się długo. I milczał jeszcze dłużej.
– Pani Heleno... ja...
– Pani nie musi się tłumaczyć. Ja nie jestem od sądzenia – powiedziała twardo, ale jej oczy zrobiły się miękkie. – Ale szkoda. On był dobrym człowiekiem. Nawet jeśli czasem... zbyt ludzkim.
Nie odpowiedziałam. Stałam na tej trawie, jak wbita w ziemię. Jak drzewo, które ktoś właśnie zaczął ścinać. Tylko się jeszcze nie przewróciło.
Nie żałowałam tego
Nie wrócił. Nikt już nie mówił jego imienia. Nawet Helena. Kiedy zapytałam raz, czy coś wiadomo, wzruszyła ramionami i mruknęła tylko:
– Pewne rzeczy dzieją się po cichu. A jak się już zdarzą, to nie ma po co o nich mówić.
Przestałam chodzić do kościoła. Nie dlatego, że się obraziłam. Nie miałam nawet siły, by się na kogokolwiek obrażać. Po prostu... bałam się, że usłyszę tam jego głos. A bardziej – że go nie usłyszę.
Zaczęłam wychodzić do lasu. Codziennie. Bez celu. Czasem siadałam pod starym dębem i gapiłam się w niebo, jakby tam, między gałęziami, miał się nagle pojawić. Nie pojawił się.
Ale któregoś dnia złapałam się na tym, że oddycham głębiej. Że nie czekam. Nie śledzę kroków za oknem. Nie próbuję odczytywać ciszy. Usiadłam na progu domu. Było cicho, jak zawsze. Pachniało ziemią i końcem kwietnia. Zaparzyłam herbatę. Bez pośpiechu. Bez czekania, aż ktoś zapuka.
I pomyślałam: może to nie jego duszę miałam ratować. Może swoją. Może właśnie o to chodziło. Nie o wielki romans. Nie o bunt. Nie o grzech.
Tylko o to, żeby przypomnieć sobie, że jeszcze jestem. Że jeszcze mogę czuć. Chcieć. Żyć. A może kochać. Choćby siebie.
Natalia, 44 lata
Czytaj także:
- „Prałam mu gacie i gotowałam obiadki, a on od roku uprawiał drugi ogródek za płotem. Drań nie dał mi żadnego wyboru”
- „Wielkanocna spowiedź zniszczyłam naszą rodzinę. Ojciec wziął mnie pod włos, więc powiedziałam mu, co o nim myślę”
- „Straciłam rozum dla byłego faceta, a teraz żałuję. Trzeba było myśleć głową, zanim jego nasionko we mnie zakiełkowało”