Reklama

Od zawsze byłam ta cicha. Ta, która siada w ostatniej ławce, nie odzywa się nieproszona, nie wchodzi nikomu w drogę. Na zdjęciach z podstawówki stoję gdzieś z boku, z opuszczonym wzrokiem. Mama mówiła, że to dobrze – że skromność to cnota, a pokora to siła, tylko że... czasem czułam się jak jakiś nic niewarty cień, a nie człowiek.

Reklama

Mieszkam sama w maleńkiej kawalerce, tuż przy torach. Pociągi budzą mnie każdego ranka, zanim jeszcze zdążę otworzyć oczy. Studiuję filologię polską – mama jest dumna, babcia modli się za mnie codziennie, a ja… ja uczę się, czytam i milczę. Ludzie w grupie na roku mają już swoje zgrane grona. A ja jestem postrzegana zawsze jako „ta cicha, ta inna”, nawet jeśli mija już kolejny semestr. Ciągle to samo.

Wieczorami chodzę na długie spacery. Po parku, po ulicach, bez celu. I wtedy... moja głowa zaczyna pracować inaczej. Tam, gdzie zwykle nie mam odwagi mówić, zaczynam intensywnie marzyć. O tym, jak by to było, gdyby ktoś... mnie dotknął. Pocałował. Przytulił. Czasem te myśli przychodzą też nagle, kiedy leżę w łóżku. I są tak silne, że aż realne. I wtedy... Chcę o tym zapomnieć. Bo wiem, że to grzech. Nieczyste myśli, nieczyste ciało, nieczyste ręce.

Nie rozumiem, dlaczego to we mnie siedzi. Przecież nigdy nie miałam chłopaka, nawet nie trzymałam nikogo za rękę. Dlaczego więc marzę o rzeczach, które zawstydzają mnie samą? W końcu nie wytrzymałam. Poszłam do kościoła. Uklękłam w ławce i błagałam w duchu, żeby to minęło. Żeby mi to ktoś zabrał. A potem… podeszłam do konfesjonału. Moje serce biło jak szalone. Palce drżały, a gardło zaciskało się tak, że ledwo mogłam mówić.

– Proszę księdza... chcę się wyspowiadać.

Nie wiedziałam jeszcze, że to będzie początek czegoś, co zmieni moje życie na zawsze.

Miałam grzeszne myśli

W konfesjonale było ciemno. Pachniało drewnem, kurzem i kadzidłem, które ktoś musiał palić przed chwilą. Wcisnęłam się do środka, kolana niemal mi się ugięły. Drzwiczki zaskrzypiały cicho, a ja poczułam, jak pot zaczyna mi spływać po karku. Nie z gorąca. Ze wstydu. Przez chwilę nie mówiłam nic. W gardle miałam suchą gulę. W końcu zebrałam się na odwagę. Zamknęłam oczy. Pięści zaciskałam tak mocno, że paznokcie wbiły mi się w dłonie.

Grzeszyłam... myślami. I... nie wiem jak to zatrzymać – powiedziałam prawie bezgłośnie.

Ksiądz milczał. Bałam się, że mnie zaraz zgromi. Że powie, że to obrzydliwe, że jestem grzesznicą, że Pan Bóg płacze przeze mnie. Ale on nie powiedział nic. Czekał. A potem zapytał łagodnie:

– Jak często masz grzeszne myśli?

Zamarłam.

– Prawie codziennie – wyszeptałam. – Staram się nie myśleć, ale nie umiem. Te obrazy same się pojawiają. I wtedy...

Znowu cisza. Potem usłyszałam:

– Rozumiem. Ale żeby ci pomóc, muszę wiedzieć, co to za obrazy. Co widzisz, kiedy... to do ciebie przychodzi.

Zrobiło mi się gorąco. Nogi jak z waty.

– Nie wiem, czy powinnam... – wydukałam.

Nie osądzam cię. Chcę tylko zrozumieć.

Poczułam, jak zaczyna mnie ściskać w piersi. Ale też… jakby coś się we mnie otwierało.

Nie chciał oceniać, chciał pomóc

Nie minęły trzy dni, a ja znów byłam w tym samym kościele. Nogi same mnie tam zaprowadziły. Tym razem nie modliłam się w ławce. Od razu poszłam do konfesjonału. Bałam się, że księdza Antoniego nie będzie. Że spotkam kogoś surowego, obcego, kogoś, kto każe mi odmówić dziesięć zdrowasiek i zapomnieć o wszystkim. Ale gdy tylko usłyszałam ten sam, głęboki głos, poczułam ulgę.

Cisza po drugiej stronie była inna niż wcześniej. Jakby zawiesista. A potem ksiądz Antoni odezwał się znów:

– Chcesz mi powiedzieć coś więcej?

Pokiwałam głową, choć on tego nie mógł zobaczyć.

– Chyba tak. Tylko... to dziwne. Nigdy z nikim o tym nie mówiłam. Boję się, że ksiądz uzna mnie za... niemoralną.

Nie jestem tu, żeby cię oceniać. Tylko żeby pomóc. Możesz mi zaufać.

Zamknęłam oczy i zaczęłam opowiadać. O tym, jak czasem wyobrażam sobie, że ktoś obcy wchodzi do mojego pokoju. Że mnie dotyka. Że mnie chce. Opowiadałam o dłoniach, oddechu, o szeptach, których nie ma. A on... nie przerwał. Tylko dopytywał o kolejne szczegóły.

Nie tylko jako ksiądz i wierna

Zaczęłam przychodzić regularnie. Co kilka dni, czasem nawet częściej. Nie zawsze miałam „nowe grzechy”. Czasem wracałam do tych samych. Ale nie o grzechy tu chodziło. Chciałam go słuchać. Chciałam, żeby znów wypowiedział moje imię takim tonem, że serce podchodziło mi do gardła. Znał mnie już. Mówił swoje powitania jakby z czułością, jakbyśmy się znali od dawna. Widziałam jego cień przez drewnianą kratkę konfesjonału i wyobrażałam sobie, jak wygląda. Młody, wyprostowany. Jego głos był ciepły, niski. Zaczęłam nazywać go w myślach moim przyjacielem. Moim opiekunem. Kimś, kto rozumiał mnie bardziej niż ktokolwiek inny na tym świecie.

Pewnego dnia po mszy zaczepił mnie przy zakrystii. Wtedy zobaczyłam dokładnie jak wygląda. Był może nieco starszy niż myślałam.

– Cieszę się, że wróciłaś – powiedział, uśmiechając się lekko. – Wiem, że czasem ciężko znaleźć w sobie siłę, by rozmawiać o trudnych, intymnych sprawach.

– To nie trudne... – ugryzłam się w język. Prawie powiedziałam: „to cudowne uczucie móc się z tobą tym dzielić”.

– Może chciałabyś kiedyś porozmawiać poza konfesjonałem? – zapytał nagle.

Zatkało mnie. Patrzyłam na niego jak na zjawę.

Nie jako ksiądz i wierna. Po prostu jak dwoje ludzi. O duchowości. O tym, co czujesz.

Zgodziłam się. Spotkaliśmy się w ogrodzie przy kościele, usiedliśmy na ławce. Byłam spięta, ale on mówił spokojnie, opowiadał o wierze, o swoich trudnościach, o tym, że też kiedyś był pogubiony. Miał taki sposób mówienia, że każda moja obawa znikała. Z każdą minutą robił się bliższy. I wspanialszy.

– Wiesz, Julia... jesteś wyjątkowa. Masz w sobie coś... co trudno w dzisiejszych czasach spotkać. Tę szczerość. To pragnienie prawdy.

Spojrzałam mu w oczy i nagle poczułam, że już nie jestem sama. Że on mnie wybrał. Że widzi we mnie kogoś więcej niż grzesznicę. Zaczęłam sobie wyobrażać, jakby to było, gdyby zrzucił sutannę. Gdybyśmy usiedli gdzieś daleko stąd, tylko we dwoje. Wiedziałam, że to nierealne, że to naiwne marzenia. Ale w mojej głowie... już byliśmy razem. Znów przychodziły do mnie nieoczekiwane fantazje...

Nie byłam jedyną grzesznicą Antoniego

Na uczelni był zwykły dzień. Nudny wykład, ciemna sala, ktoś chrapał dość głośno w ostatnim rzędzie. Wyszłam w przerwie do toalety i wtedy je usłyszałam. Dwie dziewczyny stały przy lustrze, poprawiały sobie rzęsy i chichotały cicho.

– No i co ci powiedział? – zapytała jedna.

– Że mam czyste serce, ale brudną wyobraźnię – parsknęła druga. – Klasyka księdza Antoniego. Uwielbia takie teksty.

Obie wybuchnęły śmiechem. Zrobiło mi się słabo. Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Nie mogłam się ruszyć. Miałam wrażenie, że patrzę na nie zza szyby, że ich słowa przelatują przez moje ciało jak igły. „Ksiądz Antoni”... Nie, to nie mogło być o nim. Nie o „moim” Antonim! Ale one mówiły dalej.

– Wiesz, myślę, że on to robi specjalnie. Taka zagrywka typu duszpasterski psycholog. A potem patrzy, jak dziewczyny płyną ze swoimi wynurzeniami. Słucha tych wszystkich historyjek.

Zamknęłam się w kabinie, przycisnęłam dłonie do ust, żeby nie krzyczeć. Wszystko, w co wierzyłam, zaczęło się rozpadać. To, co czułam, co myślałam, że jest tylko nasze – było powtarzalną grą. A ja... jedną z wielu.

Czułam się wykorzystana

Nie wróciłam do kościoła. Nie mogłam. Przez kilka dni unikałam nawet tej ulicy, jakby same mury mogły mnie poparzyć. Przechodziłam bokiem, jakby mój wstyd i zażenowanie było fizyczne, widoczne, wypisany na mojej twarzy. A może było? Czułam się wykorzystana. Chociaż nigdy mnie nie dotknął. Otworzyłam się przed nim bardziej niż przed sobą samą. I co zostało? Pustka. I świadomość, że nie byłam jedyna. Że wszystko, co między nami było – a co ja sobie dopisałam – to mówił też innym. Może nawet identycznymi słowami.

Leżałam wieczorami w łóżku i myślałam, co zrobiłam nie tak. Może sama się w to pchałam? Może źle zrozumiałam? Ale nie. On też to czuł. Może nie „to samo”, ale... coś było między nami. Tylko, że dla niego to była gra. Sposób na władzę. Na zaspokojenie ciekawości. Albo samotności. A ja wierzyłam, że między nami jest coś więcej niż tylko słowa.

– Idiotka – szepnęłam do siebie, patrząc w sufit. – Nawet nie umiesz się zakochać normalnie.

Ale nie mogłam przestać o nim myśleć. Jego głos śnił mi się po nocach. Czasem cicho powtarzał moje imię, czasem milczał, a ja błagałam, żeby znów powiedział coś ciepłego. Nienawidziłam siebie za tę tęsknotę. Wreszcie napisałam wszystko w notatniku. O uczuciach, o naiwności, o tym, jak bardzo zawiodłam samą siebie. A potem zamknęłam zeszyt i schowałam na dnie szuflady.

Może kiedyś go wyrzucę. Może kiedyś przestanę o nim myśleć. Ale dzisiaj jeszcze nie umiem.

Czuję się brudna, choć jestem niewinna

Minęły tygodnie, potem miesiące. Czasem zapominam, że istniał. Czasem wracam do niego myślami. Wciąż mijam kościół z drugiej strony ulicy, jakby jego cień mógł mnie wciągnąć z powrotem. Nie byłam już u spowiedzi. Nie modlę się. I nie dlatego, że nie wierzę. Tylko nie wiem, komu miałabym wierzyć. Bogu? Sobie? Księdzu?

Czasem wyobrażam sobie, że spotykam go na ulicy. Patrzy na mnie z tym samym uśmiechem. I pyta, jak się mam. A ja... nie odpowiadam. Idę dalej. Bez słowa. Tak bardzo chciałabym kiedyś naprawdę tak zrobić. Ale póki co – wciąż jestem rozdarta. Między gniewem a tęsknotą. Między tym, co było prawdziwe, a tym, co sobie sama wyczytałam między wierszami. Nie wiem, czy on naprawdę coś czuł. Może nigdy się już tego nie dowiem. Ale wiem jedno: nikt już nie usłyszy ode mnie wszystkiego. Nikt nie dostanie mojej duszy na tacy. Bo już raz pokazałam swoje wnętrze komuś, a ten ktoś to perfidnie wykorzystał.

Julia, 20 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama