Reklama

Kocham podróże, poznawać nowe miejsca i wracać do tych, które mnie kiedyś zachwyciły. Ale na myśl o Paryżu przeszywa mnie zimny dreszcz… Kiedyś wyczytałem w prasie rozważania jednego z fizyków, który stwierdził, że czas i przestrzeń są kwestiami czysto umownymi. Istnieją w naszej rzeczywistości dziury czasowe, w których przeszłość miesza się z teraźniejszością i wzajemnie na siebie wpływają. Kiedy odkładałem artykuł, pomyślałem z rozbawieniem, że naukowcy czasami zmieniają się w fantastów, którzy mieszają rzeczywistość z tworami własnej wyobraźni.

Reklama

Wkrótce na własnej skórze miałem się przekonać, że nie należy się śmiać z rzeczy, których nie rozumiemy, a które mogą mieć doniosły wpływ na czyjeś całe życie.

Polscy szwoleżerowie szlifują paryski bruk

Przed dwoma laty na przełomie wiosny i lata ponownie odwiedziłem stolicę Francji. Dlaczego wciąż tu wracam? Za każdym razem, kiedy przyjeżdżam do Paryża, mam wrażenie, jakbym po długiej podróży wracał do rodzinnego domu.

Podobnie było i tym razem. Kupiłem bilety w promocji i tanimi liniami przyleciałem z żoną na tydzień. Zamieszkaliśmy w tanim, ale sympatycznym hoteliku daleko od centrum. Co prawda metrem do śródmieścia mieliśmy pół godziny, ale w kraju codziennie jeżdżę do pracy czterdzieści minut w jedną stronę i jakoś mnie to nie przerażało.

Mamy w zwyczaju, że pierwszego dnia obchodzimy na piechotę znane nam uliczki śródmieścia. Docieramy w okolice Luwru, idziemy przez Pola Elizejskie, Plac Inwalidów do Sorbony. Na koniec docieramy do Notre Dame, słynnej na cały świat gotyckiej katedry, uwiecznionej na kartach powieści „Dzwonnik z Notre Dame” Wiktora Hugo.

Nagle w okolicach paryskiego uniwersytetu moja żona zapiszczała z podekscytowania.

– Co się stało? – spojrzałem na nią zaskoczony.

– Spójrz sam! – wskazała ręką.

I rzeczywiście, nieopodal kręciło się kilku mężczyzn w mundurach polskich ułanów z czasów Księstwa Warszawskiego. Skąd się tu wzięli?

Chwilę później zorientowałem się, że przy jednej z zabytkowych kamienic kręcony jest film. Wyraźnie wskazywały na to wielkie reflektory, samochody obsługi technicznej i kobiety z modnymi na początku XIX wieku fryzurami i sukniami z koronki. Niewiele osób wie, że po wyprawie Napoleona do Egiptu nastąpiło urozmaicenie rodzajów i kolorów tkanin. Olbrzymią popularność zyskały barwne szale sprowadzane ze Wschodu, gdyż doskonale uzupełniały proste stroje ówczesnych modniś paryskich.

Przyłączyliśmy się do sporej grupy gapiów, która oglądała kręcenie jednej ze scen. Z przyjemnością patrzyłem na Francuzów, którzy grali polskich szwoleżerów. Wojacy czekali na ulicy. Jak się okazało na piękną kobietę. Ta wsiadła do karocy i w asyście jadących wierzchem mundurowych przedefilowała przed okiem kamery. Przyjemne urozmaicenie spaceru, pomyślałem. Paryż zawsze ma coś ciekawego do zaoferowania.

Kiedy scena się zakończyła, wróciło męczące mnie od rana dziwne pragnienie zwiedzenia słynnej katedry. Wzniesiono ją na pobliskiej wysepce Île de la Cité, która w centrum Paryża rozdziela Sekwanę na dwa nurty. Powiedziałem żonie, że jeśli zaraz nie ruszymy, to zamkną nam drzwi przed nosem.

– Wolę zostać. Usłyszałam, że mają zaraz kręcić pojedynek na szpady. Nigdy nie widziałam, jak nagrywa się film historyczny.

– Jeśli chcesz, zostań. Pójdę do katedry, a potem po ciebie wrócę.

– Jakbyśmy się zgubili, to spotkamy się w hotelu – żona dała mi buziaka na do widzenia.

Chwilę patrzyłem na dzielnych ułanów, którzy zeszli z koni i palili papierosy pod ścianą starej kamienicy. W końcu parę minut później szybkim krokiem przeszedłem nad Sekwaną mostem na wyspę, gdzie usadowiono „Naszą Panią”, czyli Notre Dame. Świadomość, że tę niezwykłą świątynię budowano ponad sto osiemdziesiąt lat budzi we mnie ogromny szacunek dla siły woli i wiary dawnych budowniczych.

Jakby przeniknęła mnie elektryczna iskra...

Zbliżał się wieczór, ale było jeszcze całkiem ciepło. W pobliżu wejścia do świątyni nie spotkałem żywego ducha. Było to dość dziwne, bo nigdy brakuje w tym miejscu zwiedzających. Wokół panowała dziwna cisza. Miałem wrażenie, że im bardziej zbliżałem się do wejścia, tym stawała się coraz głębsza.

Kiedy położyłem rękę na wytartej milionami dłoni metalowej klamce, poczułem dreszcz. Jakby przeniknęła mnie elektryczna iskra. Przekraczając próg słynnej katedry, zanurzyłem się w przyjemny chłód jej wnętrza.

Zawsze głęboko przeżywam wizyty w takich miejscach. Wyobrażam sobie rzesze nieżyjących ludzi, którzy przekraczali próg świątyni ze swoimi prośbami, żalami i radościami. Modlących się tu potężnych królów, genialnych filozofów, papieży. A teraz jestem tu ja. W miejscu, które było świadkiem największych historycznych wydarzeń Francji.

Zmoczyłem palce w kropielnicy i przeżegnałem się. Przy ołtarzu głównym i w kilku bocznych nawach płonęły światła elektrycznych świec, ale cały kościół pogrążony był w półmroku. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się być samemu w tak ogromnej świątyni. Po raz kolejny dreszcz przebiegł mi po plecach.

Kiedy szedłem nawą główną, zaskoczony pustką w tak ogromnym wnętrzu, zrobiło mi się nieswojo. Początkowo chciałem przysiąść w jednej z najbliższych wejściu ławek i zmówić modlitwę za mamę, która niedawno miała skomplikowaną operację i właśnie przechodziła rehabilitację. Dla niej Notre Dame była szczególnym miejscem, gdyż znalazła tu schronienie przed ścigającymi ją Niemcami, kiedy z Polski przedzierała się do Anglii, do ojca, który był mechanikiem w dywizjonach lotniczych RAF-u.

Nie zamierzałem wchodzić głębiej, ale płonący nielicznymi świecami ołtarz główny emanował magnetyczną, przyciągającą ku sobie siłą, której nie mogłem się oprzeć. Ruszyłem w stronę prezbiterium.

Kiedy dochodziłem do ołtarza, poczułem narastający chłód. Ten niemal liznął mnie po plecach lodowatym językiem. Odniosłem wrażenie, że słabe światła jeszcze bardziej przygasły i – nie ukrywam – zacząłem się bać. Niezwykłość tego miejsca mogła być powodem tego, że odniosłem wrażenie, jakby cała otaczająca mnie rzeczywistość poruszyła się w posadach. Niepewnie chwyciłem się drewnianego oparcia pobliskiej ławki.

Zrobiło mi się słabo. Nogi ugięły się pode mną, a świat nieoczekiwanie okręcił się wokół mnie w gwałtownej spirali. Mocniej zacisnąłem dłoń na oparciu, żeby przypadkiem się nie przewrócić. Przymknąłem na chwilę oczy, próbując zatrzymać rozpędzoną karuzelę.

Kiedy w końcu je otworzyłem, wszystko znajdowało się na poprzednim miejscu. Powoli uspokoiłem oddech. Lęk zniknął. Pomyślałem, że po powrocie do domu będę się musiał chyba przebadać. Może to coś z sercem?

Co to za dziwy?

I wtedy dostrzegłem mężczyznę przebranego w staroświecki strój, który klęczał w ławce, pogrążony w modlitwie. Na ramiona miał zarzuconą obszerną pelerynę, którą mężczyźni nosili na początku dziewiętnastego wieku. Pewnie był aktorem z tego filmu, co to go kręcili w uliczkach nieopodal. Poczułem się raźniej. Nie byłem sam w tej ogromnej świątyni!

Usiadłem w ławce obok modlącego się. Mężczyzna podniósł na mnie nieco zaskoczone spojrzenie. Być może zdziwił się, że w tak wielkim pustym kościele zająłem miejsce właśnie obok niego. Uśmiechnąłem się, jakbym chciał tym przeprosić za zakłócenie modlitewnego spokoju. Po chwili wahania dwudziestoletni młodzieniec zwrócił się do mnie po francusku:

– Myśli pan, że wszystko pójdzie dobrze?

Miał kręcone złote loki wokół lekko pucołowatej twarzy, orli nos, usta wąskie. Nad prawą wargą czerniał niewielki pieprzyk. Ciekawe, czy naturalny, przebiegło mi przez myśl. W spojrzeniu brązowych oczu dostrzegłem wahanie. Wyglądało, jakby trapiła go wielka niepewność.

Tania wróżba rodem z bulwarówki

Może dziś w nocy miał zagrać życiową filmową rolę? Wiedziałem, że w takich momentach najważniejsze jest przekonanie, że będzie dobrze. To dodaje sił i pewności siebie i człowiek jest w stanie przenosić góry. Odpowiedziałem po francusku ze swoim fatalnym akcentem, że nie powinien się martwić i wszystko ułoży się po jego myśli.

– Przed panem rysuje się spokojna przyszłość pełna sukcesów – zakończyłem, jakbym odczytywał jakąś tanią wróżbę z bulwarówki.

Trochę byłem zły, że przesadziłem, ale filmowy dżentelmen uśmiechnął się do mnie z wdzięcznością i każdy z nas pogrążył się w modlitwie. Zamknąłem oczy i skupiłem na prośbie, żeby mama pokonała chorobę.

Gdy kilka minut potem otworzyłem oczy, mężczyzny już nie było obok mnie. Widocznie nie chcąc mi przerywać, wyśliznął się z ławki drugą stroną. Wyszedłem z kościoła na plac przed katedrą, na którym nagle zaroiło się od turystów. Niektórzy próbowali dostać się do świątyni, ale jakiś duchowny zamknął za mną drzwi. Pora zwiedzania już minęła.

Kloszard wytknął mi niegodne patrioty wahania

Przeszedłem na drugą stronę Sekwany, ale nie zastałem tam już ani ekipy filmowej, ani mojej żony. Doszedłem do stacji metra i pojechałem do hoteliku. Sześć dni później wróciliśmy do Polski i dosyć szybko zapomniałem o spotkaniu z aktorem w przepięknej paryskiej katedrze, w której Napoleon Bonaparte koronował się na cesarza Francuzów.

Od wyprawy nad Sekwanę minął rok. Tym razem podróżowaliśmy po kraju, postanowiliśmy odwiedzić Sandomierz. Po drodze zwiedzaliśmy muzea i odrestaurowane dwory szlacheckie. W pokojach jednego z nich urządzono hotelik, więc postanowiliśmy tam spędzić noc.

Jakież było moje zdziwienie, gdy nad łóżkiem w pokoju zobaczyłem portret zamyślonego młodego mężczyzny w staroświeckim stroju. Z płótna spoglądała na mnie znajoma twarz… Te złote pukle wokół lekko pucołowatej twarzy, brązowe oczy, orli nos, wąskie wargi. Nad prawą widniał niewielki pieprzyk.

W sekundzie przypomniałem sobie spotkanie w Notre Dame sprzed roku. To był ten sam mężczyzna, którego zobaczyłem wówczas w paryskiej katedrze. Jak to możliwe? Następnego dnia rano spytałem recepcjonistkę o obraz.

– To dawny właściciel okolicznych włości, hrabia Tomasz Ś., który swego czasu zasłużył się w V Korpusie księcia Józefa Poniatowskiego. Był majorem. To jego oddział osłaniał wycofujących się przez rzekę Francuzów w bitwie pod Berezyną. Tu może pan przeczytać historię jego życia – dziewczyna wskazała na niewielką książeczkę. Wydał ją obecny właściciel dworku, zapalony wielbiciel historii oręża polskiego.

Oczywiście że kupiłem broszurkę. Zaś na jednym z postojów, przy filiżance kawy, przeczytałem list sprzed ponad dwustu lat napisany przez hrabiego Śniadeckiego z Paryża do jego ukochanej. Osłupiałem.

„Kochana Karolino, miłości najdroższa sercu mojemu. Wczorajszego dnia przybyłem karocą do wieczornego Paryża. Choć zjechaliśmy w późnych w godzinach, miasto tętniło życiem, jakby noc nie była przeszkodą w zabawie, handlu, swawoleniu i wszelkim innym przejawom życia miejskiego stolicy francuskiego imperium. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami zatrzymałem się w gospodzie „Milord” przy bulwarze Saint-Germain. Po kolacji postanowiłem iść do pobliskiej katedry Notre Dame, żeby podziękować Matce Boskiej za szczęśliwą podróż. Zamierzałem też prosić Najświętszą Panienkę o radę, co czynić mi należy. Czy mam przywdziać mundur żołnierza, czy też wstrzymać się jeszcze czas jakiś i poskromić patriotyczne przykazania bezwarunkowej służby Ojczyźnie? Wszak wiesz, serce moje, że papa jest niedomagający, a majątek wymaga pilnej gospodarskiej ręki.

Zaszedłem zatem na nabożeństwo wieczorne. Po jego zakończeniu pozostałem jednak w kościele, chcąc w ciszy złączyć się z boską opatrznością i wysłuchać jej światłej rady. Kościół z czasem opustoszał, a ja popadałem w coraz głębszą medytacyję, która – co byłem pewien – prowadziła mnie wprost do tronu niebieskiego Ojca naszego.

Atoli w pewnym momencie usłyszałem obok siebie hałas. Otworzyłem oczy i wtenczas ujrzałem dziwnie ubranego człowieka, być może ubogiego kloszarda. Ale przecież wszyscy jesteśmy przed Bogiem równemi, a mojemu niecodziennemu towarzyszowi patrzyła z oczu dobroć i łagodność. Nie wiem, co mnie skłoniło, żeby zadać nieznajomemu pytanie o własną przyszłość. Wtedy ów dziwaczny wędrowiec odparł mi kulawą dziwną francuszczyzną, że wszystko ułoży się po mojej myśli, zaś przyszłość rysuje się przede mną w jasnych barwach.

Wtedy zrozumiałem boski przekaz. Ten prosty człowiek przypomniał mi nakaz służby Ojczyźnie i nieświadomie wytknął niegodne patrioty wahania co do służby w wojsku, która przyniesie wolność nam wszystkim…”.

Reklama

Osobliwe pomieszanie czasu i przestrzeni

Do dziś nie mam pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. Żona próbuje mi tłumaczyć, że to dziwaczne zrządzenie losu i zbieg okoliczności. Ja nie jestem już taki tego pewien. Tak samo jak tego, że rozważania o pomieszaniu czasu i przestrzeni są wyłącznie domeną fantastów.

Reklama
Reklama
Reklama