Reklama

Do sanatorium pojechałam w grudniu. Na drzwiach mojego pokoju zawiesili sztuczną jemiołę, kiczowatą, z plastiku, lekko przykurzoną. Pewnie miała rozweselić wnętrze. Mnie rozweseliła jedynie z powodu swojej absurdalności.

Pojechałam dla zdrowia

Spojrzałam na nią, poprawiłam płaszcz na wieszaku i zaczęłam wyjmować z walizki swoje ubrania oraz książkę – biografię Zofii Nałkowskiej. Starannie położyłam je na nocnej szafce. Porządek, spokój, żadnych zbędnych emocji.

Zawsze mówię sobie, że nie przyjeżdżam do sanatorium po znajomości czy po wrażenia, tylko po zdrowie. Serce, kolana, trochę kręgosłup – tyle oficjalnie. W rzeczywistości jednak przyjechałam, bo w moim mieszkaniu nikt już nie puka do drzwi. Po rozwodzie zostały mi książki, cisza i poranne kłopoty z ciśnieniem. I ta cisza – choć ją lubię, czasami dzwoni mi w uszach tak mocno, że włączam radio tylko po to, by usłyszeć ludzkie głosy.

Nie szukam przyjaźni ani tym bardziej herbatek w świetlicy, wspólnego śpiewania kolęd, czy, o zgrozo, zabaw w karaoke. Ci wszyscy seniorzy – jak ich złośliwie w myślach nazywam – są zbyt jaskrawi, zbyt głośni, zbyt rozchichotani. Patrzę na nich z rezerwą, a oni śpiewają, grają w scrabble, śmieją się tak, jakby to był ostatni dzień ich życia. Może właśnie dlatego.

Byłam samotniczką

Nie znoszę, gdy ktoś mówi do mnie „kochanieńka”. Nie jestem „kochanieńka”, jestem Celina, emerytowana bibliotekarka. Kobieta, która przez czterdzieści lat dbała o porządek między literami od A do Ż. Teraz dbam o porządek między sobą a światem. A jednak codziennie rano dokładnie szczotkuję włosy, tuszuję rzęsy, kremuję dłonie i wkładam najlepszy szalik. Dlaczego? Przecież nie mam dla kogo.

W gabinecie zabiegowym było za gorąco. Wilgotne powietrze pachniało ziołami, eukaliptusem i czymś słodkawym. Siedziałam na swoim miejscu przy oknie i czekałam, aż inhalator zacznie syczeć. Zazwyczaj tuż po mnie wchodził codziennie ten sam mężczyzna.

– Dzień dobry. Tu wolne?

– Proszę – odpowiadałam krótko, nie podnosząc wzroku.

Siadał obok, zakładał okulary i przez chwilę milczał. Potem niezmiennie mówił to samo:

– Zima w tym roku przyszła wcześniej.

– Tak… dobrze, że śnieg, a nie plucha – mruczałam, bardziej do siebie niż do niego.

Czekałam na to

I tak codziennie. Jego obecność nie była natarczywa. Nie próbował wciągać mnie w rozmowy o dzieciach, wnukach, o tym, kto skąd i jak długo zostaje. Zamiast tego opowiadał o lesie. Kiedyś, gdy jeszcze pracował jako leśniczy, znał każdy dźwięk, każdy zapach. Las mówił do niego ciszą. Uśmiechał się, gdy opowiadał o wilkach, które widywał o świcie, o sarnach podchodzących pod leśniczówkę, o psie – starym owczarku, który już dawno nie żył.

– Wiesz, co jest najtrudniejsze, jak się traci psa? – Zapytał któregoś dnia. – To, że nikt nie zagląda ci w oczy tak, jak on. Nikt nie czeka pod drzwiami, gdy wracasz.

Nie odpowiedziałam. Skinęłam głową i patrzyłam przed siebie. Nie miałam psa. Miałam kiedyś kota, ale zniknął pewnego dnia i nigdy nie wrócił. Nie opowiadałam o tym, nie opowiadałam o niczym, ale zaczęłam czekać na te spotkania. Przed inhalacjami sprawdzałam w lustrze, czy mam równą grzywkę, dobierałam kolory swetrów. „Głupstwo, przecież nic z tego nie wyniknie” – mówiłam sobie, a zaraz potem słyszałam w głowie jego głos, spokojny, ciepły, mówiący o rzeczach, o których nikt inny nie mówił.

Namówił mnie

Po powrocie do pokoju nie wracałam od razu do książki. Siadałam w fotelu, patrzyłam w okno i myślałam o jego słowach. Zastanawiałam się, skąd u obcego mężczyzny tyle uważności i dlaczego przy nim nie czuję się spięta, nie czuję potrzeby, by udawać kogoś innego.

Być może właśnie dlatego zapamiętywałam każdy szczegół z naszych krótkich rozmów, choć przecież mówiłam sobie, że jestem tu tylko po zdrowie. Pani Zosia, energiczna i zbyt serdeczna jak na mój gust, próbowała mnie namówić na wspólne scrabble. Stały punkt programu po obiedzie.

– Chodź, Celinko, w grupie weselej!

– Dziękuję, wolę poczytać – odpowiedziałam grzecznie, choć książka leżała zamknięta od dwóch dni.

Zanim zdążyła sięgnąć po inną ofiarę, pojawił się on. Uśmiechnięty, z szalikiem niedbale zawiązanym na szyi.

– Może zamiast literek… ślady na śniegu? Spacer?

– W takiej aurze? – Spojrzałam przez okno. Padało drobno, ale gęsto.

– Lubię, jak śnieg chrupie pod butami. A pani?

Nie zaprzeczyłam. Poszliśmy boczną ścieżką. Nie mówił wiele, ja też nie. W którymś momencie nagle zapytał:

– Brakuje pani czegoś?

Polubiłam go

Zawahałam się. Nie chciałam rozmawiać o braku, ale odpowiedziałam:

– Czasem wieczorami… tak.

Kiwnął głową, jakby to rozumiał, jakby wiedział dokładnie, co znaczy siedzieć w fotelu i czekać, aż coś się wydarzy, choć nie wiadomo co.

Do ostatniej kolacji na tym turnusie przygotowywałam się dłużej niż zwykle. Wyjęłam z walizki granatową sukienkę, którą trzymałam tylko na wyjątkowe okazje. Włosy ułożyłam staranniej, przesadziłam z różem na policzkach, ale nie zmyłam go. Spojrzałam w lustro i nie rozpoznałam siebie. Spotkaliśmy się przed wejściem do jadalni. Uśmiechnął się od razu.

– Dziś kończy się turnus, ale nie wszystko musi się kończyć, prawda?

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Po kolacji poszliśmy jeszcze raz nad jezioro. Było chicho, śnieg nie skrzypiał, tylko tłumił dźwięki.

– Zasłużyliśmy na nowy początek – powiedział, zatrzymując się i patrząc prosto na mnie.

Nie byłam gotowa. Może powinnam się roześmiać, może powiedzieć, że przesadza. Ale tylko skinęłam głową.

– Chyba tak.

Coś się zaczęło

Miałam w sobie lęk, zmieszanie, trochę wdzięczności i to dziwne, ciepłe coś, co rozchodzi się po człowieku powoli, jak gorąca herbata w zimne popołudnie. Po raz pierwszy od dawna nie chciałam wracać do pokoju.

Przyjechałam do swojego mieszkania wieczorem. Ściany były dokładnie takie same, jak przed wyjazdem, ale wszystko wydawało się inne, jakby meble odsunęły się ode mnie o pół kroku, jakby nawet cisza była głębsza. Zdjęłam płaszcz, usiadłam na krześle w kuchni i przez chwilę tylko siedziałam, nie robiąc nic.

Telefon zadzwonił po południu, w środku tej dziwnej, zimowej ciszy, kiedy człowiek nie wie, czy to jeszcze dzień, czy już wieczór. Na ekranie pojawiło się imię Mirka. Serce zabiło mi trochę za szybko.

– Celina? Mówi Mirek. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam?

– Nie… nie, oczywiście. Dzień dobry – powiedziałam, choć głos mi lekko zadrżał.

– Zastanawiałem się… Myślałem… Może chciałabyś przyjechać do mnie, pod Kielce? Mam tu trochę miejsca, jest cicho, spokojnie. Znasz mnie już na tyle, żeby wiedzieć, że nie rzucam słów na wiatr.

Wahałam się

Milczałam chwilę. Wiedziałam, że wystarczy jedno „tak”, ale przez tyle lat przyzwyczaiłam się mówić „nie”.

– Chciałbym ci pokazać las, ten mój las – dodał po chwili. – Teraz wygląda zupełnie inaczej niż latem. Myślę, że by ci się spodobał.

Spojrzałam na kalendarz, na płaszcz wiszący przy drzwiach, na kubek po herbacie, którego nawet nie zdążyłam opróżnić, i powiedziałam:

– Dobrze, ale nie obiecuję, że będę miła.

Zaśmiał się, cicho i bez sztuczności.

– To nawet lepiej. Mam dosyć miłych ludzi. Za dużo udają.

Wieczorem zaczęłam pakować walizkę.

Celina, 69 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama