Reklama

Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby wejść do tego lombardu. Może nuda, a może zwyczajna ciekawość, bo tam zawsze pachniało jakąś tajemnicą. No i ceny mieli lepsze niż w sieciówkach. Stałam wtedy w kolejce do apteki, gdy kątem oka zobaczyłam napis: „WYPRZEDAŻ – złoto do -50%”. I zadziałało jak lep na muchy. Nie planowałam nic kupować, ale jak tylko zobaczyłam ten łańcuszek, wiedziałam, że wyjdę z nim w kieszeni. Cieniutki, delikatny, z małym medalikiem. Złoto, ale takie z klasą, bez tej całej odpustowej krzykliwości.

Reklama

Sprzedawca rzucił od niechcenia:

– Ten łańcuszek to jeszcze z zeszłego tygodnia. Przyniosła go kobieta, mówiła, że sprząta po zmarłej ciotce.

Uśmiechnęłam się tylko, zapłaciłam i wyszłam. Myślałam, że to koniec historii. Pomyliłam się. Ten łańcuszek nie należał do żadnej ciotki, oj nie.

Połknęłam haczyk

Wróciłam do domu i zapomniałam o łańcuszku na dwa dni. Jednak trzeciego dnia, spojrzałam na niego i coś mnie tknęło. Dopiero wtedy zauważyłam, że medalik można otworzyć. W środku – wyblakłe zdjęcie kobiety, a pod zdjęciem, ledwo widoczny grawer:

„W.”

– No nie, żadnych dat, żadnych „na zawsze twoja”, po prostu „W.”? – mruknęłam sama do siebie.

Odłożyłam go, ale już wiedziałam, że połknęłam haczyk. Takie rzeczy nie dają spokoju. A jeszcze tego wieczoru zadzwoniła Agata.

– I jak tam, bogini lombardów, lumpeksów i wyprzedaży? – zaśmiała się do słuchawki.

– Cicho bądź. Kupiłam coś... dziwnego.

– No weź, nie mów, że znowu jakiś diament za cztery dychy?

Złoty łańcuszek. Ale posłuchaj... on ma medalik. Z otwieranym środkiem. I jest zdjęcie jakiejś baby. I literka „W.”.

– Ty zawsze musisz się w coś wkręcić. Pewnie jakaś ciotka Wandzia z Koziej Wólki. Przestań szukać sensacji.

– Ale co jeśli to coś znaczy?

– A co, myślisz, że ten medalik cię gdzieś zaprowadzi jak w filmie? Litości.

Milczałam. Bo właśnie tego się zaczęłam obawiać – że może tak.

Zrobiło mi się zimno

Następnego dnia poszłam do lombardu. Weszłam. Sprzedawca dłubał w zębie wykałaczką i oglądał serial na telefonie.

– Dzień dobry... pamięta mnie pan? – zapytałam, stając przy ladzie.

– O, złoty łańcuszek z medalikiem. No jasne, pani od „nie wiem, po co kupuję, ale biorę” – zaśmiał się bezceremonialnie.

– A pamięta pan coś więcej o tej kobiecie, która go przyniosła?

Zamrugał.

– No… że była w płaszczu. I że mówiła, że po zmarłej ciotce. Dlaczego pani pyta?

– Bo w medaliku jest zdjęcie. I grawer – „W.”. A wygląda to na coś więcej.

Gość wzruszył ramionami.

– Tu ludzie przynoszą różne rzeczy. Czasem z sercem, czasem ze złości. Mnie to nie obchodzi. Nie pytam, nie wnikam.

– A była młoda? Stara? Mówiła coś jeszcze?

Westchnął, odłożył telefon.

– Tak koło czterdziestki. Ładna, taka zadbana, ale miała oczy, jakby nie spała od tygodnia. I dziwnie się rozglądała. Wiesz, jak ktoś, kto nie chce być rozpoznany.

Zrobiło mi się zimno.

– Jak wyglądała?

– Ciemne włosy, czerwona szminka. Dłonie bez pierścionków. I pachniała ciężkimi perfumami. Aż mnie zemdliło.

– Miała na sobie coś charakterystycznego?

Zastanowił się.

– Tak. Broszkę w kształcie ważki. Taki stary styl. Niech pani poczeka, chyba jeszcze mam jej podpis.

Wpadłam na trop

Sprzedawca wyjął z szuflady pożółkłą kartkę – formularz przyjęcia przedmiotu. Palcem wskazał podpis.

– Tu: Weronika B. – odczytał. – Nic więcej nie wiem, nie muszę mieć adresu.

Wróciłam do domu. Ta broszka nie dawała mi spokoju. Wpisałam w wyszukiwarkę: „stara broszka ważka styl art déco”. Po kilku kliknięciach wypluło mi coś z katalogu aukcji sztuki – niemal identyczna. Opis? Limitowana seria z lat 60., sygnowana przez nieistniejącą już pracownię w naszym mieście. A pod spodem: „Niewielka partia sprzedawana w Galerii Sztuki przy Starym Rynku”. No to już wiedziałam, gdzie idę jutro. Wieczorem zadzwoniła Agata. Oczywiście musiała dać popis.

Błagam cię, powiedz, że nie latasz po mieście w poszukiwaniu broszki?

– Broszki nie mam. Jednak wiem, skąd pochodziła. Sprzedawali ją w Galerii przy rynku.

– A może zamkniesz internet i po prostu pooglądasz sobie serial?

– Nie. Wiesz co mnie dziwi? Że ta Weronika wyglądała, jakby pozbywała się czegoś ważnego. Jakby nie chciała zostawiać śladów.

– Albo po prostu chciała parę groszy na waciki. Ludzie sprzedają rodzinne pamiątki codziennie. To nie znaczy, że każdy skrywa jakąś mroczną historię.

– A co, jeśli ta historia sama mnie znalazła?

Zapadła chwila ciszy, po czym Agata mruknęła:

Ty się chyba nudzisz w pracy.

Zaśmiałam się. Jednak nazajutrz rano już stałam pod drzwiami Galerii.

Byłam w szoku

Galeria na Starym Rynku była zamknięta na cztery spusty. W drzwiach karteczka: „Nieczynne do odwołania. W sprawach pilnych prosimy o kontakt telefoniczny”. No to wyjęłam telefon i zadzwoniłam. Odebrała kobieta.

– Galeria. Słucham?

– Dzień dobry, przepraszam, że tak bez zapowiedzi, ale chciałam zapytać o pewien drobiazg… chodzi o broszkę w kształcie ważki. Starszy model z państwa kolekcji. Czy może pani coś o niej powiedzieć?

– Ważka? – kobieta zamilkła na chwilę. – Tak, rzeczywiście… Mieliśmy kilka sztuk z tamtej partii. To rzadkość. Ręczna robota. Ale wszystkie zostały wyprzedane dawno temu.

– A może pamięta pani, komu je sprzedano? Jedną z nich mogła mieć kobieta o imieniu Weronika… Weronika B.

– Słucham? – głos kobiety nagle się zmienił.

– Z dokumentu w lombardzie. Kupiłam tam złoty łańcuszek z medalikiem. Była podpisana jako właścicielka. I miała broszkę w kształcie ważki. To może być coś ważnego, rozumie pani?

Znów cisza. Taka gęsta, że aż usiadłam na pobliskiej ławce.

– Proszę posłuchać... – kobieta odezwała się szeptem. – Weronika B. zginęła pół roku temu.

Co?!

– Jeśli naprawdę chce pani wiedzieć, niech pani przyjdzie jutro o szesnastej. Ale sama.

Klik. Rozłączyła się.

Zaskoczyła mnie

Na drugi dzień o 15:55 stałam przed tą samą galerią, nerwowo skubiąc róg rękawa. Cztery minuty później drzwi się uchyliły i wychyliła się zza nich niska kobieta z włosami związanymi w kok.

– Pani Ilona? Proszę szybko, zanim ktoś nas zobaczy.

– A kto nas niby ma zobaczyć? – zapytałam, wchodząc do środka.

– Niech pani nie żartuje.

Zamknęła drzwi na dwa zamki i ruszyła korytarzem. Przeszłyśmy do niewielkiego pokoiku, gdzie unosił się zapach kurzu i herbaty malinowej. Usiadłyśmy. Postawiła przede mną kubek.

– Pracowałam tu z Weroniką. A może raczej… obok niej.

Co pani wie?

– Mówiła, że się boi. Że znalazła coś w starym domu po babce. Coś, czego nie powinna widzieć.

– A co to było?

– Nie wiem, ale miało związek z jej rodziną. Z przeszłością. I z tą broszką. Pamiętam, jak jej się przyglądała – jakby chciała w niej coś ukryć.

Zamilkła, po czym podniosła wzrok.

– A ten łańcuszek…? Ma go pani jeszcze?

– Mam. Chce pani go zobaczyć?

– Nie tutaj. Niech pani przyjdzie jutro... z nim. I nikomu nie mówi o naszym spotkaniu.

– Nawet Agacie?

– Nikomu.

Nie wiedziałam, co o tym sądzić

Na spotkanie przyszłam punktualnie. Łańcuszek miałam w kieszeni, a głowę pełną pytań. Drzwi galerii były zamknięte. Żadnej karteczki. Żadnego śladu. Czekałam kwadrans. Potem pół godziny. W końcu zadzwoniłam. Numer poza zasięgiem.

– Świetnie – mruknęłam pod nosem. – Film się urwał w najciekawszym momencie.

Wieczorem zadzwoniłam do Agaty.

– No to co z tą twoją zagadką z lombardu?

– A właśnie… nie wiem. Osoba, która miała mi pomóc, zniknęła. Telefon nie działa. Galeria zamknięta.

– Może wyjechała? Może była w sekcie? Może to wszystko było w twojej głowie? – śmiała się, ale ja tylko przewróciłam oczami.

Bardzo śmieszne. A co, jeśli Weronika naprawdę się czegoś bała? Może ten łańcuszek miał trafić do kogoś konkretnego, ale coś jej przeszkodziło?

– To tylko stary medalik. Kobieta nie żyje, nie ma żadnej zagadki. Wyobraźnia cię poniosła.

– A jeśli nie?

– To... może ktoś inny się tym zainteresuje. Ale błagam – odpuść. Weź, lepiej kup sobie nowy płaszcz. Zamiast łazić za duchami.

Odłożyłam telefon. Spojrzałam na łańcuszek. A potem zrobiłam to, co powinnam była od razu. Napisałam ogłoszenie:

„Znaleziono pamiątkowy łańcuszek z medalikiem i fotografią kobiety. Grawer: W. Proszę o kontakt osoby, które mogą coś wiedzieć”.

Minął miesiąc. Aż pewnego dnia... w skrzynce był list. Bez nadawcy. W środku była kartka z jednym zdaniem:

„Lepiej go nie noś”.

I broszka z ważką.

Ilona, 43 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama