Reklama

Budzik zadzwonił o 7:15, jak zawsze. Usłyszałam skrzypnięcie łóżka, kot skoczył na nie z cichym „miau”.

– No dobrze – powiedziałam półgłosem – kolejny dzień.

Moje mieszkanie było uporządkowane: biały regał, kilka roślin ustawionych w równej linii, płaski monitor, mysz, klawiatura. Pracuję zdalnie jako graficzka. Projekty przychodzą, realizuję je, zamykam dzień. Niby wszystko jest. Tylko… czegoś brakuje. Od dawna czuję, że moje życie toczy się obok mnie – bez większych wzlotów i bez prawdziwego zaangażowania.

Wycieram kubek po porannej kawie. Patrzę przez okno na deszcz. Miasto w listopadowej szarości – bruk mokry, latarnie już się zapalają, pomimo dnia, który zbyt wcześnie pogrąża się w ciemności. Myślę o dawnych planach: podróże, sztuka, miłość. Chciałam być artystką, rysować ludzi, tworzyć ilustracje, wystawiać je w galerii. Marzyłam o kawiarni w Paryżu, o atelier w kamienicy z czerwonymi zasłonami. Ale marzenia zniknęły pod stertą faktur, wraz ze zdaniem „zapisz i zamknij” i z kolejnym samotnym wieczorem.

– Może kiedyś – mruknęłam do siebie, przechodząc obok telewizora, na którym leciał stary film.

Kot spojrzał na mnie, jakby z politowaniem. I wtedy poczułam: potrzebuję czegoś innego. Czegoś namacalnego – swetra, który otuli mnie zimą, który stanie się początkiem. Dlatego wstałam, założyłam kalosze, zarzuciłam płaszcz i poszłam do pobliskiego lumpeksu. Pachniało tam lawendą i starymi ubraniami.

To mnie zaskoczyło

Lumpeks przy rogu ulicy wyglądał tak, jak zawsze: wiszące kurtki, bluzki, płaszcze, wąskie przejścia między wieszakami. Przesuwałam rękami po materiałach, nie szukając niczego konkretnego. Aż natrafiłam na niego. Sweter z alpaki – kremowy, gruby splot, miękki w dotyku. Pachniał lawendą tak wyraźnie, że zamknęłam oczy na moment.

– O, ładny – powiedziała kobieta przy ladzie. – Nowy towar.

– Tak, chciałam coś porządnego na zimę – odpowiedziałam. Uśmiechnęła się lekko.

Z metki wystawała mała karteczka. Przeczytałam ją na głos, choć nikt nie słyszał: „Zabierz mnie do Paryża. Zasłużyłam”. Zatrzymałam się i uśmiechnęłam. Zapłaciłam, wzięłam sweter i szłam do domu szybciej niż zwykle, jakby ktoś z tyłu popychał mnie do przodu. W mieszkaniu rozłożyłam go na łóżku. Światło lampki rzucało miękką poświatę na splot. Myślałam przez chwilę o tej karteczce. Kto ją tam przypiął? Dlaczego Paryż? Leżąc pod kocem wieczorem, trzymałam sweter w objęciach.

– Może to ty – powiedziałam cicho, patrząc w sufit – masz mnie tam zabrać.

Kot przeszedł obok, przeciągnął się i zniknął. A ja wiedziałam: ten sweter to coś więcej niż ubranie.

To był impuls

Kupiłam bilety praktycznie bez namysłu. To był impuls. Wcześniej było wiecznie „kiedyś”, „może”, „za rok”. Teraz kliknęłam „kup teraz”. Paryż, dwa tygodnie, zupełnie sama. Spakowałam sweter, dwa szkicowniki – jeden nowy, drugi pełen starych, niedokończonych prac. Na lotnisku stałam i trzymałam torbę. Sweter wystawał lekko na wierzchu. Nie czułam strachu, tylko to, że w końcu żyję.

Pierwsze dni w Paryżu były jak sen. Mokre chodniki, zapach bagietek, kawiarnie pełne elegancko ubranych Paryżanek, które zdawały się niczym nie przejmować. Ja byłam tam „nowa”, „obca”. W jednej kawiarni zamówiłam kawę i bagietkę:

– Proszę kawę i… – zaczęłam niepewnie – croissant?

Spuściłam wzrok, zażenowana swoją wymową. Kelnerka spojrzała na mnie uśmiechnięta.

– Croissant, bardzo dobrze – powiedziała i poszła po zamówienie.

Wtedy pomyślałam, że może to ma sens. Może jednak pasuję do tego miasta. Trzeciego dnia weszłam do małej galerii, bo chciałam schronić się przed chłodem. I wtedy:

– Dzień dobry – usłyszałam. Kobieta stała w kącie, patrzyła na sweter.

– Przepraszam? – odparłam.

– Jestem Marie. Chyba znam jego właścicielkę – powiedziała z akcentem.

Stałam nieruchomo. Sweter, który miał być tylko ciepłym okryciem podczas zimnych dni, miał swoją historię.

Tak miało być

W kawiarni, do której zaprowadziła mnie Marie, czas jakby się zatrzymał. Na ścianach wisiały czarno-białe fotografie Paryża sprzed lat. Pachniało kawą, karmelizowanymi orzechami i czymś jeszcze – historią, której nie potrafiłam jeszcze nazwać.

– Camille była moją uczennicą, kiedy jeszcze mieszkałam na prowincji – zaczęła Marie, wpatrzona w okno. – Malowała tak, jakby rozumiała coś, czego inni nie potrafili wyrazić. Ale nosiła w sobie cień. I samotność.

Siedziałam cicho, chłonąc każde słowo. Sweter leżał na moich kolanach.

– Była bardzo zdolna – kontynuowała. – Nawet ten sweter zrobiła sama. Miała obsesję na punkcie tkanin, detali, rzeczy z duszą. Tworzyła dla siebie, dla bliskich. Mówiła, że to jest jej sposób na bycie blisko świata.

– A ta karteczka? – zapytałam w końcu.

Marie spojrzała na mnie z poważną miną.

– Zawsze marzyła o Paryżu, o dużej wystawie. Tworzyła ubrania, malowała. Ale zakochała się, niestety nieszczęśliwie. On obiecał wrócić, ale nigdy tego nie zrobił.

– I… co się z nią stało? – zapytałam cicho.

– Wycofała się. Przestała malować, nie zrealizowała swoich marzeń. To niezwykłe, że ten sweter trafił właśnie do ciebie, że jednak dotarł do Paryża. Zupełnie, jakby tak miało być.

To było niezwykłe

W kolejnych dniach szłam śladami Camille. Nie fizycznie – duchowo. Szukałam jej w światłach kawiarnianych okien, w cieniach rzucanych przez kraty balkonów. Przysiadłam na ławce w parku, wyobrażając sobie, że tam maluje swoje pejzaże. Wtedy sama wyciągnęłam szkicownik, ołówek i zaczęłam rysować.

Dłoń drżała i pierwszy szkic był niezdarny. Drugi – nieco lepszy. Trzeci – pełen czegoś, czego nie potrafiłam nazwać. Rysowałam ludzi – czytających gazety, rozmawiających, całujących się po cichu. Rysowałam ich tak, jakbym miała tylko chwilę, żeby uchwycić ich obecność.

Wieczorem wracałam do hostelu. Sweter leżał zwinięty na łóżku. Wyjęłam laptopa i napisałam historię – moją, Camille, naszą. O karteczce, o Paryżu, o tym, że być może jedno spełnione marzenie wystarczy, by uruchomić inne. Opublikowałam tekst na blogu i wyłączyłam komputer. Nie oczekiwałam niczego, a rano… kilkadziesiąt wiadomości. Komentarze, maile, notki. Ludzie pisali o sukienkach po babciach, o listach ukrytych w książkach, o medalionach z historią. Dzielenie się tą historią otworzyło jakąś szufladę – i z każdej wysypała się emocja.

Poczułam coś dziwnego – nie sławę. Nie spełnienie. Raczej: niezwykłą siłę i połączenie. Jakby między mną, Camille i wszystkimi tymi nieznajomymi powstała nić. I nie chciałam jej już puszczać.

Zyskałam coś cenniejszego

Gdy wróciłam, miasto wydawało się inne. Może to ja byłam inna. Sweter, który przedtem był tylko warstwą ochronną, teraz przypominał mi o czymś znacznie głębszym. O tej jednej osobie, która miała marzenia. Do lokalnej galerii zgłosiłam się nieśmiało. Pokazałam szkicownik, opowiedziałam historię. Dyrektorka galerii – kobieta po pięćdziesiątce z kolczykami w kształcie pędzli – uśmiechnęła się.

– To piękne. Takie... szczere. Na pewno wiele osób to doceni.

Dostałam termin i małą salę w środę wieczorem. Na wernisaż przyszło kilkanaście osób. Znajomi, kilka osób z miasta, jedna starsza pani, która długo patrzyła na jeden ze szkiców – chłopaka z psem. Sprawiała wrażenie wzruszonej.

– On wygląda jak mój wnuk. Już nie żyje. Dziękuję, że pani go narysowała – szepnęła.

Na ścianie, przy wejściu, zawiesiłam tabliczkę: „Dla Camille. Zabrałam Cię do Paryża”. Wróciłam do domu, zdjęłam buty, zrobiłam herbatę. Kot przyszedł i położył się na kolanach. Sweter leżał obok, grzejąc nas swoim ciepłem. Może nie miałam partnera, nie zmieniłam nagle pracy. Nie dostałam propozycji z wielkiej galerii. Ale wiedziałam jedno: wróciłam z tej podróży z czymś znacznie cenniejszym niż pamiątki.

To wszystko ma sens

Marzenia nie zawsze spełniają się w taki sposób, jak się tego spodziewamy. Czasem ktoś inny musi je przejąć. Camille nie dotarła do Paryża. Ale jej marzenie tam trafiło – przeze mnie. I może o to właśnie chodzi: by zostawić ślad, którego ktoś się podejmie.

Sweter wciąż mam w swojej garderobie. Wisiał przez pewien czas na oparciu krzesła, a potem złożyłam go i schowałam do szafy. Czasem go zakładam, w mroźne wieczory, kiedy potrzebuję przypomnieć sobie, że świat ma sens.

Wtedy czuję ciepło alpaki, ale też coś więcej. Czuję obecność Camille. I siebie sprzed lat – tej Julii, która marzyła, ale się bała. Teraz już wiem, że nie każda historia kończy się bajką. Ale każda może mieć wartościowe znaczenie. I każda może coś znaczyć. Może nie zmieniłam całego świata, ale zmieniłam swój. I to wystarczy.

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama