Reklama

Jakiś czas temu zadzwonił do mnie znajomy prokurator. Poprosił o spotkanie, jako że miał do mnie sprawę, ale nie na telefon. Umówiliśmy się w kawiarni.

Reklama

– Mam taką dziwną prośbę do ciebie, Krysiu. Nie mogę zlecić tego naszym psychologom, bo to jest poza śledztwem, ale…

– Mów, może będę mogła ci pomóc…

Mnie tu coś śmierdzi

– Widzisz, jest taki facet, Marcin W. Przystojniak. Czterdzieści sześć lat, zamożny inżynier, na oko normalny i porządny gość. Ale w ciągu ostatnich piętnastu lat stracił cztery żony. Ostatnią kilka dni temu.

– Co znaczy: stracił? – spytałam, bo to było dziwne sformułowanie.

Zobacz także

– No, wszystkie zginęły. W mniej lub bardziej dramatycznych okolicznościach.

Uniosłam brwi w zdziwieniu.

– Ja mam ci mówić, że pierwszym podejrzanym jest mąż? Ty jesteś prokuratorem.

Machnął ręką.

– Tylko że on zawsze miał stuprocentowe alibi. Pierwsza żona utopiła się, kiedy był na konferencji w innym mieście. Właśnie miał wykład, kiedy ją wyciągano martwą z basenu. Dostała jakiegoś skurczu, zachłysnęła się wodą… Druga żona zatruła się alkoholem metylowym na urodzinach przyjaciółki. Zmarła w szpitalu, bo pomoc przyszła za późno. Zresztą nie tylko ona, były trzy ofiary. Okazało się, że mąż tej przyjaciółki był kutwą i kupił wódkę na lewo, po taniości, od jakiegoś handlarza, którego nie udało się nam namierzyć. W czasie imprezy Marcin W. był akurat z przyjaciółmi pod namiotami po drugiej stronie kraju. Złote alibi. Trzecia żona została zamordowana w czeskiej Pradze. Była na wycieczce, sama, bo w tym czasie Marcin W. siedział w domu ze złamaną nogą. W czasie wolnym zwiedzała uliczki i ktoś wciągnął ją do bramy i kilka razy uderzył nożem. Napad rabunkowy, zabrano jej pieniądze, dokumenty i złoty łańcuszek. Sprawcy nie odnaleziono… I jeszcze coś. Właściwie śmierć żadnej z żon nic mu nie dała w sensie materialnym. To on był tym zamożnym w związku. Z tego, co mówili świadkowie wynika, że on te kobiety kochał. Jego najlepszy przyjaciel powiedział mi wczoraj, że za każdym razem coraz trudniej Marcinowi W. jest związać się z kobietą, bo zaczyna wierzyć, że jest przeklęty. Że każda kobieta, którą pokocha, zostanie mu odebrana. I czuje się winny ich śmierci.

– Jak umarła ostatnia?

Staszek podrapał się w głowę.

– Podczas joggingu w parku dostała wylewu. Są świadkowie. Mąż wtedy był w pracy.

– Prawdziwy pech – skwitowałam.

– Pech. Tak wszyscy mówią – prokurator spojrzał na mnie poważnie. – Ale to jest wbrew rachunkowi prawdopodobieństwa. Statystycznie to niemożliwe, żeby jednemu facetowi w ciągu tak niewielu lat tragicznie zmarły cztery żony. Jedna, a nawet dwie, niech będzie. Ale cztery?! Krysia, mnie tu coś śmierdzi. Wiem, że jesteś kuta na cztery nogi i potrafisz rozpoznać bajerantów. Pogadaj z nim. On jest teraz w rozsypce, w szoku. Tak przynajmniej to wygląda, ale może jest lepszym aktorem od Gajosa. Zgodził się, że potrzebuje profesjonalnej pomocy, by się podnieść po tym ciosie. To numer jego telefonu – podał mi wizytówkę. – Powiedziałem, że zadzwoni ktoś, komu ufam.

To na pewno za nią

Sprawa mnie zainteresowała. Tak jak wspomniał Staszek, jestem osobą podejrzliwą i nigdy nie wierzę moim pacjentom na słowo. Nie dlatego, że zawsze kłamią – w tym akurat nie do końca zgadzam się z doktorem Housem – ale dlatego, że czasem nawet nie wiedzą, że to, co mówią nie jest stanem faktycznym. Ludzie nie znają samych siebie. Swoje wyobrażenia o sobie uznają za prawdę. Po czym dziwią się, że wpadają w nerwice, depresje, nie mogą się ogarnąć. A często przyczyna leży w tym, że zmuszają się do bycia kimś innym niż są naprawdę, i wmawiają sobie, że potrzebują rzeczy, które tak naprawdę im szkodzą.

Marcin W. rzeczywiście był przystojny, i straszliwie przybity. Podpuchnięte oczy, blada cera, drżące dłonie. Według mnie nie udawał. Emanował autentyczną rozpaczą.

– To kara boska – wychrypiał, siadając na kanapie w moim gabinecie. Ja usadowiłam się w fotelu naprzeciwko.

– Dlaczego pan tak uważa? – spytałam, bo coś w jego tonie zasugerowało, że to nie było ot, takie rzucenie uwagi bez znaczenia.

Zacisnął wargi i spojrzał na swoje dłonie.

– Ja długo myślałem, co może być przyczyną tego pecha… Prokurator ma rację, to statystycznie niemożliwe. A co może złamać prawa statystyki? Działanie wyższych sił.

Była w tym pewna logika.

– Za co miałby pana karać Bóg?

– Za Sylwię, tak sądzę. Wszystko pasuje.

– Proszę opowiedzieć o Sylwii.

Za każdym razem miałem nadzieję

Poznali się dwadzieścia lat wcześniej. On był świeżo upieczonym inżynierem, ona sekretarką dyrektora firmy, w której pracował. Była taką miłą, całkiem ładną, ale mimo wszystko szarą myszką, a on wolał bardziej energiczne, pewne siebie kobiety. Sylwia miała jednak nad nimi przewagę: była uparta i pomysłowa. Taka cicha woda. Kiedy zakochała się w nim bez pamięci, postanowiła go zdobyć. Po roku podchodów dopięła swego. Została jego dziewczyną.

– Nie kochałem jej – mówił mężczyzna. – Ale jej miłość w pewien sposób sprawiała, że czułem się lepiej. Więc pozwoliłem się jej do mnie wprowadzić, opiekować się mną i kochać. Tyle że… nie czułem się zobowiązany odpłacić podobną monetą.

– To znaczy?

Westchnął ciężko.

– Olewałem ją. Zdradzałem. Raniłem – wyszeptał. – No i pewnego dnia, po dwóch latach związku… załamała się. Sylwia zostawiła list, w którym wyjaśniła, że odchodzi, bo nie może żyć beze mnie, a wie, że ja już jestem jedną nogą poza związkiem. Wyjechała i miała straszliwy wypadek. Zginęła. Do dziś nie wiem, czy to było celowe. Byłem palantem.

Chętnie bym potwierdziła, ale jako psychoterapeutka nie powinnam.

– Jak ta śmierć na pana wpłynęła? – spytałam zamiast tego; wzruszył ramionami.

– Nijak. Nie moja wina, że jej odbiło. Tak sobie mówiłem. Żyłem dalej. Pół roku później zakochałem się w mojej pierwszej żonie. Zmarła po dwóch latach małżeństwa.

– Ta śmierć pana poruszyła?

– O, tak. Miałem wrażenie, że się rozpadam. Cierpiałem. W końcu ból wyciszał się. I znów mogłem pokochać, choć wydawało się, że to będzie niemożliwe. Za każdym razem miałem nadzieję, że historia się nie powtórzy, Alek mnie zapewniał…

– Alek?

– Mój przyjaciel. On jeden mnie rozumie. Wspierał mnie, stawiał na nogi. Bez niego… – zamyślił się na chwilę. – Bez niego nie ożeniłbym się po raz czwarty. To on mnie pchnął na tamtym przyjęciu, bym się do niej odezwał. Teraz też Alek twierdzi, że życie się nie kończy… Ale ja już odpuściłem. Bóg daje mi wyraźne sygnały – za to, że odrzuciłem miłość Sylwii, nie dane mi będzie mieć żony ani szczęśliwego życia rodzinnego.

Była całym moim światem

Kiedy pacjent wyszedł, przesłuchałam nagranie. Dziwne. Staszek miał rację, coś było tutaj niepokojącego, przeciw czemu buntował się zdrowy rozsądek. Wyciągnęłam z szuflady kserokopie akt dotyczących śmierci czterech żon Marcina W., które zostawił mi prokurator. Zauważyłam, że mój pacjent tracił żony mniej więcej po dwóch latach małżeństwa. Sylwia zginęła po dwóch latach związku. Przypadek? Wyglądało na to, jakby faktycznie Bóg karał mężczyznę za jego zimne serce. Jednak byłam pewna, że Bóg nie wtrąca się w nasze doczesne życie. To robią inni ludzie.

Następnego dnia zadzwoniłam do prokuratora i podpowiedziałam mu, by przyjrzał się Aleksandrowi M. Słowa Marcina W. o tym, że bez jego namów nie próbowałby więcej szczęścia z kobietami, obudziły we mnie instynkt, który do tej pory mnie nie zawodził. A on krzyczał: tu coś nie gra!

Okazało się, że miałam rację. Śledztwo wykazało, że Aleksander M. był dawnym przyjacielem Sylwii z miasteczka, w którym się wychowała. Więcej – świadkowie twierdzili, że od dziecka był w niej zakochany, ale ona nie zwracała na niego uwagi. Potem wyjechała do Warszawy. I zakochała się w Marcinie W.

Oto, co Aleksander M. powiedział podczas przesłuchania, gdy już wyjaśnił, w jaki sposób zamordował cztery kobiety, pozorując „wypadki”:

– Była całym moim światem, ale ja dla niej byłem jedynie dekoracją w jej świecie. Nieważne, chciałem, by była szczęśliwa, nawet jeśli z kimś innym. Tylko jej radość się liczyła. Ale ten drań ją zniszczył. Odebrał jej wszystko. I nie został ukarany. Nie mogłem tego tak zostawić. Myślałem, żeby go po prostu zabić, ale wtedy by nie cierpiał. A chciałem, by cierpiał tak jak ja po utracie ukochanej osoby. I to nie raz, ale wiele razy. Aż może pewnego dnia ten ból doprowadziłby go do stanu, w jakim była moja Sylwia. I niczego nie żałuję.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama