„W moim związku wiało chłodem jak na cmentarzu w listopadzie. Chciałam nas ratować, ale tego nie da się wskrzesić”
„Każdy dzień przypominał cmentarz w listopadzie – szary, milczący, zimny i ponury. Próbowałam to zmienić. Chciałam jeszcze raz rozpalić nasz związek, wskrzesić go, zanim zupełnie umrze. Ale nieświadomie tylko przyspieszyłam jego koniec. Czasem nie warto ratować tego, co już dawno umarło.”

- Redakcja
 
Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęło się między nami psuć. To było jak powolne wygasanie ogniska, do którego nikt nie dorzucał szczap, ani nie dmuchał w żar. Niby wciąż razem, ale osobno. Cisza w domu nie była już błoga, tylko ciężka jak ołów. Każdy dzień przypominał cmentarz w listopadzie – szary, milczący, przesiąknięty martwym powietrzem. Próbowałam to zmienić. Chciałam jeszcze raz rozpalić nasz związek, wskrzesić go, zanim zupełnie umrze. Ale zamiast dać mu drugie życie, nieświadomie przyspieszyłam jego koniec. Nie wiedziałam, że czasem nie warto ratować tego, co już dawno umarło.
Tylko ja jeszcze wierzyłam
Pewnego wieczoru wróciłam wcześniej z pracy. Miałam plan, żeby przygotować jego ulubione spaghetti, zapalić świece, puścić naszą starą playlistę. Niby banał, ale przecież kiedyś takie wieczory nas zbliżały. Zastanawiałam się, czy jeszcze pamięta, że pierwszą randkę spędziliśmy przy makaronie i winie z kartonu.
– Cześć – rzuciłam, gdy wszedł do kuchni.
– Hej – odpowiedział bez większych emocji, rzucając teczkę na krzesło.
– Dziś spaghetti po sycylijsku. Pamiętasz?
– Jasne… – odparł, ale bardziej do garnka niż do mnie.
Usiedliśmy do stołu. Jedliśmy w ciszy, jakby ktoś włożył nam do ust niewidzialne korki. Próbowałam wyciągnąć go na rozmowę.
– Może w weekend gdzieś wyskoczymy? Tylko we dwoje.
– Nie wiem, mam robotę. A zresztą… po co?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Jak to po co? Bo jesteśmy małżeństwem. Bo się od siebie oddalamy. Bo czuję, jak z każdym dniem zamieniamy się w współlokatorów. Tylko że on już chyba nie chciał tego zmieniać. Tylko ja jeszcze wierzyłam, że warto walczyć.
Miałam w głowie cały plan
Nie spałam całą noc. Leżałam obok niego i słuchałam, jak spokojnie oddycha. Jakby nic go nie gryzło. Jakby nasza cisza nie była dla niego żadnym problemem. W głowie układałam plan – może wyjazd, może terapia małżeńska, może trzeba zacząć od czegoś mniejszego. Przypomnieć mu, dlaczego kiedyś mnie kochał. Nazajutrz zadzwoniłam do Ewy, mojej przyjaciółki. Zawsze była tą, która mówiła, co myśli, bez lukru.
– Chcesz wskrzesić trupa? – zapytała bez ogródek. – Wiesz, że to może się obrócić przeciwko tobie?
– Ale muszę spróbować. Inaczej będę sobie wypominać, że nie zrobiłam nic – odpowiedziałam, gryząc skórkę przy paznokciu.
Tego samego dnia zarezerwowałam weekend w domku nad jeziorem. Od razu po pracy podsunęłam mu pomysł.
– Co ty na to, żebyśmy pojechali na chwilę z miasta? Sam na sam. Oderwać się od wszystkiego.
Spojrzał na mnie z lekkim niedowierzaniem, jakby nie wiedział, kim jestem.
– Teraz? Tak nagle?
– A co mamy do stracenia? – próbowałam się uśmiechnąć. – Kiedy ostatnio rozmawialiśmy naprawdę?
Wzruszył ramionami.
– Jak chcesz. Ale wiesz, że to niczego nie zmieni?
Nie odpowiedziałam. Jeszcze wierzyłam, że może. Że wystarczy jedno szczere spojrzenie, jeden długi spacer, jedno wyznanie. Nie miałam pojęcia, że to, co odkryję podczas tego wyjazdu, rozwieje moje złudzenia raz na zawsze.
Bałam się, że nic nas nie łączy
Wyruszyliśmy w piątek po południu. Pogoda była typowa jak na listopad – deszcz siąpił monotonnie, a niebo miało kolor popiołu. W samochodzie było cicho, jak zawsze ostatnio. Włączyłam radio, ale pierwsze dźwięki naszej kiedyś ulubionej piosenki tylko dobiły ciszę.
– Możesz to wyłączyć? – mruknął.
Wyłączyłam bez słowa. Droga dłużyła się bardziej niż zwykle. Domek był przytulny. Ciepły drewniany zapach, miękkie światło lamp. Niby nic wielkiego, ale miałam nadzieję, że coś się w nim poruszy, że poczuje klimat i przypomni sobie, jak to było, zanim zgasło między nami wszystko.
– Może kieliszek wina? – zaproponowałam, sięgając po butelkę, którą kupiłam specjalnie na tę okazję.
– Pewnie – odpowiedział, siadając na kanapie.
Siedzieliśmy obok siebie. Tak blisko fizycznie, a jednak każdy gdzie indziej myślami.
– Pamiętasz, jak tu byliśmy siedem lat temu? Zgubiliśmy się w lesie, bo nie wzięliśmy latarki – zaczęłam z uśmiechem.
– Pamiętam, że wtedy się jeszcze śmiałaś. Teraz tylko analizujesz – rzucił chłodno.
– Może analizuję, bo boję się, że już nic nas nie łączy – powiedziałam cicho.
– Może tak właśnie jest – odpowiedział po chwili, nie patrząc na mnie.
Wino zrobiło się gorzkie. Kominek nie dawał ciepła, choć płonął jasno. Zaczynało do mnie docierać, że z tego popiołu nic się już nie da ulepić. Ale najgorsze miało dopiero nadejść.
Zrobiło mi się niedobrze
W sobotę rano obudziłam się sama. Jego część łóżka była zimna. Pomyślałam, że może wyszedł na spacer, ale drzwi wejściowe były zamknięte od środka. Zajrzałam do kuchni – pustka. W łazience leżał jego ręcznik, suchy. Nie brał prysznica. Znalazłam go siedzącego na werandzie, zawiniętego w koc, z telefonem w dłoni. Nie zauważył, że stoję za nim. Uśmiechał się. Delikatnie, jak kiedyś do mnie. Zgięłam się w pół, gdy usłyszałam jego głos.
– Tęsknię. Tak bardzo... Nie mogę się doczekać, aż wrócę – wyszeptał do telefonu.
Cisza po drugiej stronie była krótka, po niej kobiecy śmiech. Zrobiło mi się niedobrze. Odwróciłam się i weszłam do środka. Nie chciałam usłyszeć więcej. Kilka godzin później siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy stole, jedząc w milczeniu kanapki, które przygotowałam z automatu, bezmyślnie.
– Muszę ci coś powiedzieć – powiedział w końcu. – To nie jest tylko kryzys. Ja… jestem z kimś. Od trzech miesięcy.
– Wiem – odpowiedziałam spokojnie, patrząc mu prosto w oczy.
– Wiesz?
– Tak. Usłyszałam. Dziś rano.
Nie zaprzeczał. Nie tłumaczył się. Jakby tylko czekał, aż to powiem, by mógł już nic nie ukrywać.
– Po co tu przyjechaliśmy?
– Bo ci na tym zależało – wzruszył ramionami. – Wiedziałem, że nie uda się tego uratować, ale nie chciałem ci odmawiać.
Poczułam, jak serce rozlewa mi się w środku jak rozbity kubek. Wszystko było jasne. A ja wciąż udawałam, że nie widzę, jak to wszystko się kończy.
Bez pogrzebu
Zamiast wracać razem, spakował się w milczeniu i wyszedł wcześniej. Nie powiedział „do widzenia”, nie zapytał, czy wrócę bezpiecznie. Tylko drzwi trzasnęły za nim krótko i twardo – jak ostateczny werdykt. Zostałam sama w domku, który miał nas zbliżyć, a w rzeczywistości odsłonił wszystko, czego wolałam nie wiedzieć. Nie płakałam. Jeszcze nie. Sprzątnęłam po śniadaniu, złożyłam pościel, jakby nic się nie stało. Jakby to był tylko zwykły wyjazd. Może próbowałam w ten sposób uchronić się przed pierwszą falą żałoby.
Wieczorem siedziałam na werandzie z jego niedopitą herbatą. Kubek wciąż stał, jakby on miał zaraz wrócić. Ale już nie wrócił. Nie tu. Nie do mnie. Nie zorganizowaliśmy pogrzebu naszego małżeństwa. Nie było pożegnania, nie było słów „to koniec”, „dziękuję za wszystko”, „przepraszam, że nie wyszło”. Umarło, jak wiele związków – po cichu, z miesiąca na miesiąc, bez huku i łez.
Nie zadzwonił później. Nie napisał. Przez kolejne dni wciąż łapałam się na tym, że robię mu kawę, że zostawiam zapaloną lampkę po jego stronie łóżka. Ale to już był tylko nawyk. Odruch i pamięć po kimś, kto od dawna był nieobecny, choć jeszcze fizycznie był obok. A potem przyszedł gniew. Nie na niego. Na siebie. Że pozwoliłam się oszukiwać. Że udawałam, że walczę, podczas gdy on już dawno odszedł – tylko ciałem jeszcze tkwił w naszym salonie.
Nie chciałam się już łudzić
Zajęło mi wiele tygodni, zanim zrozumiałam, że nie da się ożywić czegoś, co umarło, tylko dlatego, że się tego bardzo chce. Miłość nie jest Frankensteinem – nie wystarczy prąd i dobre chęci, żeby znów zaczęła oddychać. Musi być wzajemna. Musi żyć po obu stronach. Wróciłam do pustego mieszkania. Do kanapy, na której już nie leżały jego skarpetki. Do szafy, z której zniknęły koszule, choć kurz na półkach wciąż pamiętał jego rzeczy. Do łazienki, gdzie zostawił swoją szczoteczkę do zębów – może z roztargnienia, a może specjalnie, jakby nie umiał zerwać do końca.
Usunęłam jego numer. Nie dlatego, że chciałam go wymazać z życia. Ale dlatego, że nie chciałam więcej się łudzić, że zadzwoni, że zatęskni, że zrozumie. On już podjął decyzję. Ja dopiero musiałam się z nią pogodzić. Czasem pytają mnie znajomi: „Dlaczego się rozstaliście? Przecież wydawaliście się tacy zgodni”. Odpowiadam krótko: „Zgodni byliśmy w milczeniu”. Nie potrafiliśmy się już kłócić, bo nie było o co. Nic nas nie łączyło, nic nie dzieliło. Pustka nie generuje napięcia. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś kogoś pokocham. Ale wiem jedno – nie będę już reanimować tego, co martwe. Nie każda miłość zasługuje na drugie życie. Nie każda końcówka jest początkiem. Czasem koniec to po prostu koniec. I trzeba mieć odwagę odejść. Dla siebie.
Justyna, 41 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Pokochałam sprzedawcę chryzantem. Nie zdążyliśmy nacieszyć się sobą, a ja już zapalałam mu znicz na grobie”
 - „Złapałam teściową na gorącym uczynku. Jak chciała się odmłodzić, mogła iść na masaż, zamiast brać się za młodzików”
 - „Zdradziłam męża z dawnym kochankiem i nie czułam się winna. Liczyłam, że mnie zrozumie, bo każdy potrzebuje odskoczni”