Reklama

Dla prokuratury sprawa była prosta. Wypadek, ofiara pod wpływem alkoholu, skutek śmiertelny. Ja miałam wątpliwości. Dostrzegałam w dochodzeniu niedociągnięcia, które nie pozwalały mi uwierzyć, że mąż podczas imprezy integracyjnej spadł ze schodów tak nieszczęśliwie, że skręcił kark. Rozmawiałam z kolegą, z którym Wiesiek dzielił pokój w trakcie wyjazdu. Powiedział mi, że obaj trochę wypili, ale na własnych nogach wrócili do pokoju.

Reklama

– Zrozum, Basiu, ledwie przyłożyłem łeb do poduszki, usnąłem. Wiechu jeszcze trochę się kręcił, poszedł do łazienki, więcej nie pamiętam. Tak mi przykro…

Znaleźli Wieśka kompletnie ubranego, na bocznych schodach. Co tam robił, do cholery? Nawet jeśli chciał wrócić na imprezę, skorzystałby z windy, która była obok, a nie szedł przez długi hotelowy korytarz. W długie, bezsenne noce analizowałam w kółko i wciąż, jak to się mogło stać. Nie umiałam się pogodzić z tą bezsensowną śmiercią, szukałam przyczyn, ale prokuratura nie dopatrzyła się udziału osób trzecich.

Śledztwo zamknięto i wydano mi ciało męża, abym mogła go pochować. Zostałam sama z synami, którzy dopiero kończyli szkoły. Wprawdzie Paweł i o cztery lata młodszy Błażej nie sprawiali problemów, ale obawiałam się, czy dam radę sama pokierować tymi młodymi mężczyznami, dopiero wchodzącymi w dorosłość.

Musiałam sobie jakoś radzić

Szybko się okazało, że to dopiero początek moich problemów. Wprawdzie synowie dostawali po Wieśku rentę rodzinną, ale to była kropla w morzu potrzeb. Wzięłam jeszcze pół etatu w sąsiedniej szkole, dorabiałam korepetycjami. Do domu wracałam późno, tak zmęczona, że zasypiałam na stojąco.

Trochę łatwiej zaczęło nam się żyć, gdy starszy syn ukończył studia i poszedł do pracy. Etat w urzędzie nie był szczytem marzeń, ale przyjął go ze względu na naszą sytuację. Po śmierci ojca Paweł wydoroślał i zawsze mi powtarzał, że jak tylko będzie mógł, pomoże mi finansowo i w wychowaniu brata. Dotrzymał słowa i oddawał mi większą część zarobionych pieniędzy. Choć nie czułam się z tym komfortowo, przyjmowałam je z wdzięcznością.

Kiedy wydawało mi się, że już wychodzimy na prostą, znów coś się stało. U Pawła zdiagnozowano zaawansowaną zakrzepicę i groziła mu amputacja nogi. Czy przyczynił się do niej siedzący tryb życia, czy coś innego, nie dociekałam, skupiając się na rozpaczliwej walce o życie i zdrowie syna. Nie chciałam dopuścić do tego, aby stał się kaleką. Jeździłam od specjalisty do specjalisty, aż wreszcie znalazłam profesora, który podjął się leczenia. Kosztowało mnie to wiele wysiłku i pieniędzy, ale zdrowie dziecka jest najważniejsze.

Udało się. Kiedy Paweł na dwóch nogach wyszedł ze szpitala, popłakałam się ze szczęścia. Wydawało mi się, że teraz będzie lepiej. Po rehabilitacji syn wrócił do pracy, świadomy, że musi teraz bardzo uważać i nie może siedzieć przy biurku dłużej niż pół godziny. Nie wolno mu było stać zbyt długo i musiał przestrzegać diety. Patrząc na niego, czułam ogromną radość, że wyzdrowiał. Wrócił mi optymizm, planowałam, że po ukończeniu studiów przez Błażeja, pójdę na emeryturę, odpocznę, zajmę się sobą. Marzyłam o kupnie niewielkiej działki, gdzie będę uprawiać kwiaty i warzywa, odpoczywać wśród zieleni.

Spadł na mnie kolejny cios

Przychylnym okiem patrzyłam na sympatie chłopców. Obaj wybrali miłe i rozsądne dziewczyny, które od razu polubiłam. Liczyłam, że te związki się utrzymają, a ja niebawem doczekam się wnuków. Niestety los szykował nam inny scenariusz. Pewnego ranka obudził mnie dzwonek do drzwi. Zaspana narzuciłam szlafrok i poszłam otworzyć. Na progu stał mężczyzna. Suchym, urzędowym tonem poinformował, że Błażej, wracając w nocy z imprezy, został potrącony i nie żyje. Sprawca zbiegł, świadków nie było.

Wiadomość o śmierci młodszego syna załamała mnie. Pogrążyłam się w żalu i nieustającym lęku o przyszłość. Czułam, że na moją rodzinę spadło zbyt wiele tragedii, by to było zwykłym zbiegiem okoliczności. Zaczęłam stronić od ludzi, za to obsesyjnie po kilka razy dziennie wydzwaniałam do Pawła, który w tym czasie już zamieszkał ze swoją dziewczyną Magdą. Wciąż sprawdzałam, czy żyją i nic złego im się nie przytrafiło. Aż Paweł zasugerował wizytę u psychiatry, obawiając się, że to depresja albo nerwica. Ja wiedziałam swoje. Los uwziął się na naszą rodzinę.

Szukałam prawdy, ale nie takiej

Potwierdzenie zyskałam dzięki przyjaciółce. Odwiedziła mnie i po minie widziałam, że chce coś powiedzieć, ale się waha.

– Słuchaj, Basiu – zaczęła w końcu dość niepewnie. – Widzę, że cała się spalasz, więc chciałam ci coś zaproponować. Tylko obiecaj, że nie odrzucisz tej propozycji, zanim nie jej przemyślisz.

– Powiedz, o co chodzi.

– Widzisz, w naszym mieście mieszka pewna kobieta, która ma dar rozwiązywania zagadek z przeszłości. Może potrafiłaby ci pomóc uporać się z traumą.

– I co? Powie mi, z jakiego powodu Wiesiek i Błażej musieli zginąć? A może wskaże sprawców? Tylko co mi po takiej wiedzy? Życia im to nie wróci – odparłam.

– Nie wiem – przyznała Wanda. – I nie wiem, jak ona to robi, ale wielu już pomogła. Co ci szkodzi spróbować?

– Wandziu, nie obraź się, proszę, ale nie wierzę w takie historie. Dla mnie to gusła i przesądy. I przeszłości już nie zmienię… – westchnęłam ciężko.

– Zmienić, nie zmienisz, ale może, jak się dowiesz, co się wydarzyło, odnajdziesz spokój – tłumaczyła. – Do niczego cię nie namawiam, ale na wszelki wypadek zostawiam ci jej numer – podsunęła kartkę.

Może to przyniesie mi spokój

Wanda wyszła, a ja długo myślałam o jej propozycji. Niby podchodziłam sceptycznie do wszelkich zjawisk paranormalnych, a już wieszczenie i wróżenie miałam za zwykłą ściemę i naciąganie naiwnych. Z drugiej strony byłam u kresu wytrzymałości i rozpaczliwie potrzebowałam jakiegoś wytłumaczenia tych wszystkich tragedii. Jakiegokolwiek. W końcu uległam pokusie. Zadzwoniłam pod zostawiony mi przez Wandzię numer i umówiłam się na wizytę. Kobieta powiedziała, że mam przynieść zdjęcia rodzinne, że niczego nie obiecuje, ale postara się pomóc.

Kiedy do niej przyszłam, długo wpatrywała się w zdjęcia, najpierw Wiesia, potem Pawła i Błażeja. Zgadła albo Wanda jej coś zdradziła, że dwaj z mężczyzn widocznych na fotografiach już nie żyją. Wiedziała nawet, że trzeci z nich był bliski śmierci. Nadal byłam nieufna, ale jej współczucie wydawało się szczere, dlatego wysłuchałam tego, co miała do powiedzenia.

– Wszystko zaczęło się dwa pokolenia temu. Dziadek pani męża przyczynił się do śmierci pewnej rodziny. Nie potrafię stwierdzić, czy dobrowolnie, czy pod przymusem, ale faktem jest, że z powodu jego donosu całą rodzinę, w tym trójkę dzieci, rozstrzelano. Musieli przed śmiercią złorzeczyć temu, który ich zdradził. Od tego czasu na męskich potomkach z jego rodziny ciąży klątwa – powiedziała.

Kiedy to usłyszałam, zachciało mi się śmiać. Klątwa? Dobre sobie. Nie da się jednak ukryć, że inaczej spojrzałam na przedwczesne śmieci prześladujące rodzinę mojego męża. Dziadek Wieśka zginął zaraz po wojnie, zabity w napadzie rabunkowym. Jego ojciec umarł na gruźlicę, kiedy mój mąż był jeszcze małym chłopcem. Wiesiek skręcił kark, spadając ze schodów. Mój Błażej został śmiertelnie potrącony przez samochód.

– Co mogę zrobić, żeby odwrócić tę... klątwę? – zapytałam, nie wierząc do końca w takie rewelacje. – Musi być jakiś sposób. Błagam, niech mi pani powie!

– Nie wiem… – odparła z głębokim namysłem, wpatrując się w fotografie. Tego nie mogę wyczytać. Widzę jednak wyraźnie, że klątwa dotyczy tylko męskich potomków. Żonom, córkom, wnuczkom nic złego nie grozi. Bardziej nie potrafię pani pomóc – posłała mi przepraszające spojrzenie i nie chciała przyjąć pieniędzy. Odparła, że ze swego daru nie czyniła interesu. Chciała tylko pomagać.

Mogę tylko się modlić

Wyszłam oszołomiona. Zastanawiałam się, czy to możliwe, żeby słowa, nawet najgorsze, mogły mieć siłę sprawczą. I to sięgającą przez kilka pokoleń. Absurd? Dla rozumu zapewne, lecz sercem czułam, że to jest możliwe, że zła energia, która się wzięła z gniewu, rozpaczy i pragnienia zemsty, zwłaszcza zrodzona w chwili śmierci, nie znika sama z siebie. Coś się z nią dalej dzieje. Po tej wizycie nieco się uspokoiłam, choć wiele rozmyślałam nad tym, czy jestem w stanie dotrzeć do informacji, kim byli tamci ludzie skazani na śmierć przez donos dziadka Wieśka.

Reklama

Ostatnio stało się to dla mnie jeszcze ważniejsze, bo Paweł zwierzył mi się, że Magda jest w ciąży. Modlę się, aby to była córka. Ale na wszelki wypadek postanowiłam zapytać żyjących krewnych Wiesia o tamtą sprawę. Może coś wiedzą? Może da się jakoś zadośćuczynić duszom tych nieszczęśników. Bo jeżeli rachunek wyrównywania krzywd jest prosty, to w mojej rodzinie będzie jeszcze jedna ofiara. Tamtych zginęło pięcioro.

Reklama
Reklama
Reklama